czwartek, 15 października 2020

                                                    Alfabet "Solidarności"



Japonia 

W maju 1981 r. delegacja „S” (Bujak, Frasyniuk, Rulewski, Petrykus, Dymarski oraz Mazowiecki i Beksiak, prof., ekonomista) z Wałesą  na czele przebywała w Japonii – na zaproszenie tamtejszej centrali związkowej Sohyo, liczącej 4,5 mln członków, zatrudnionych głownie w sektorze publicznym. Pierwsza zaprosiła nas jednak centrala Domei -2,5 mln członków, zatrudnionych w sektorze prywatnym (stocznie, samochody). Per saldo mniejsza Domei była „silniejsza”. Wybraliśmy Sohyo, zwiazaną z partią socjalistyczną, Domei była „podpięta” pod tamtejszą partię socjaldemokratyczną. Polityczna różnica zawierała się m.in. w stosunku do ZSRR – socjaldemokraci byli jawnie krytyczni wobec ZSRR. Geremek, który w tamtym okresie przypisał sobie nieformalny nadzór nad sprawami zagranicznymi, doradził Wałęsie wybór socjalistów jako gospodarzy. Delegacja była w Tokio i kilku inny metropoliach, w tym Nagasaki, zniszczone w 1945 r. bombą atomową. 

Delegacja przemieszczała się w błyskach fleszy. Wałęsa był znany – jak nas poinformowali gospodarze, według badań jego rozpoznawalność w tamtym czasie była nawet wyższa niż Reagana. Japończycy słyszeli o tym, że chcemy zbudować „drugą Japonię” i bardzo im to imponowało. Na naszą prośbę gospodarze umożliwili nam kurtuazyjne spotkanie z dyrekcją stoczni i tamtejszymi związkowcami Domei. Takie spotkania w Japonii opierają się na przewlekłej kurtuazji: gdy Wałęsa wyraził wdzięczność za to, że do tego doszło, strona japońska odpowiadała, że wdzięczni to oni są, a szczęście ich nie zna granic. Gdy Wałęsa nie dawał za wygraną i zapewniał, że to przecież dla nas wielki zaszczyt, Japończycy ripostowali, że jeśli chodzi o zaszczyt, to on jest po ich stronie. Lechu opowiedział więc krótko o powstaniu „S”, wypowiedział wiele słów  podziwu pod adresem Japonii, a dzięki wybitnemu tłumaczowi Henrykowi Lipszycowi szło mu coraz lepiej. Przypomniał,  że jest stoczniowcem, stwierdził, że stocznie japońskie są najlepsze na świecie i wyraził oczekiwanie, że przyjaźni nam Japończycy wiele nas nauczą, aby nasze produkowane statki były lepsze. Na to dyrekcja, skrywając konsternację, poprosiła o odpowiedź zakładowego szefa związku zawodowego. Ten, nie w garniturze, ale w schludnym ubraniu roboczym, założył na głowę przemysłowy kask i zaczął od pochwał jakości naszych statków; przypomniał oczywistość, że związek zawodowy pilnuje interesu zatrudnionych, a ich pomyślność zależy od światowego popytu na ich statki. Zakończył wyrażeniem hołdu i podziwu dla  polskich stoczni, które na światowym rynkiem są konkurentem, traktowanym z najwyższym respektem i, kłaniając się wyraziście,  zdjął kask i życzył nam powodzenia  

Z kolei na uporczywe naleganie Frasyniuka doszło do zwiedzania stoczni – Władek chciał koniecznie z bliska zobaczyć japońskich robotników i w ogóle podpytać, jak im się wiedzie. Wszelako w ogromnej hali produkcyjnej stoczniowców nie było; przemieszczały się ogromne połacie blachy,  coś cięło, gięło, w końcu znaleźliśmy eleganckich pracowników w oszklonym kantorku, którzy obserwowali na ekranach, jak to wszystko ładnie idzie. Frasyniuk był uparty, podejrzewał, że „fizycznych” ukrywa się przed nami, dlaczego, co się za tym kryje? I o to znaleźliśmy się na tyłach, ni to nabrzeże, ni to plaża i… jest, jest robotnik! Człowiek niemłody, strój miał kompromisowy: kurtka robocza, niepodobna do naszej kufajki, raczej szykowny „battle dress”, ludowe spodnie do kolan i takież, tradycyjne japońskie obuwie. Zapytał go Władek, czy związki zawodowe są dobre i potrzebne - usłyszał, że są bardzo dobre i potrzebne. Czy zatem należy do związku zawodowego? Nie. A dlaczego nie? Bo – wyjaśnił Japończyk – nie jest mu potrzebny, pracuje już tylko na pół etatu, a w ogóle to dojeżdża ze wsi. Frasyniuk w dojściu do prawdy nie dawał za wygraną. W prestiżowym "pociągu strzale" - tak było tłumaczone, 300 km/h - doprowadzono delegację do lokomotywy. Tam Władek zapytał eleganackiego operatora, ile zarabia. Wystarczająco, usłyszał, ale, oczywiście, chciałbym zarabiać więcej. W planie pobytu była też wizyta w redakcji jednej  największych gazet. I tu zdziwienie: na piętrach siedzą ludzie bez ścianek działowych, nie ma żadnych pokoi redaktorów, nie ma maszyn do pisania, są ekrany, nikt się nie przemieszcza z kartkami w garści, cisza, spokój, wszystko schodzi z piętra na piętro i ląduje w podziemiu, gdzie jest drukarnia. Te obserwacje uświadomiły nam, że jesteśmy „sto lat za..." Japończykami. Na cześć Wałęsy i reszty polska ambasada wydała raut. Jak powiedział ambasador (Zdzisław Rurarz, który po 13 grudnia zdradził Jaruzelskiego i tak jak ambasador w USA Spasowski otrzymał  za to wyrok śmierci), takiego tłumu nie było w historii tej ambasady: stawiła się tokijska elita, w tym finansjera. 

W środku tygodniowego pobytu był zamach na Papieża. Gospodarze nie mieli wiedzy, czy żyje. W nocy nikt z nas nie spał. Wałęsa zamknął się w pokoju i nie reagował na pukanie, ale też w tamtej chwili nic naprawdę od niego nie zależało i daliśmy spokój.  Mazowiecki dzwonił do znajomych w „Osservatore Romano”, ja, obdarzony funkcją rzecznika delegacji, łączyłem się z Onyszkiewiczem w Warszawie. Tu warto wspomnieć, że z tymi połączeniami podówczas nie było łatwo jak obecnie, wszystko technologicznie  szło po kablach po dnie oceanu. Powstał tekst oświadczenia dla mediów, po japońsku napisał go Lipszyc i rano przed tłumem dziennikarzy, kamer odczytał.  Nasi gospodarze niepokoili się, czy nie przerwiemy wizyty – sporo zainwestowali (luksusowe hotele, takież posiłki, przeloty i przejazdy); po latach, już w III RP, na II Zjeździe Delegatów „S”, japoński gość  powiedział mi, że po pobycie naszej delegacji centrala związkowa Sohyo popadła w kryzys finansowy, ale może żartował... Było też spotkanie „masowe” z udziałem sporej liczby działaczy związkowych w jakimś teatrze – wszyscy w garniturach i krawatach. My – od pierwszego dnia – bez krawatów, co odnotowały media. Była to dostrzeżona  różnica wizerunkowa: na scenie my, „luzacy”  i po drugiej stronie wyższy aktyw związkowy – panowie raczej starsi i sztywni.  Za ten brak krawatów polubił nas aktyw młodszy i nie tylko. Gdy wychodziliśmy, zaatakowała na grupa kobiet – takie odnieśliśmy wrażenie, że to jakaś agresja. Co się dzieje, o co im chodzi, czemu wrzeszczą? Wyjaśnił Yoshiho Umeda: One wiwatują na waszą cześć, bo w delegacji jest kobieta – to była Elżbieta Petrykus z Koszalina. Wśród związkowców japońskich nie dostrzegliśmy kobiety żadnej. Ostatniego dnia gospodarze wydali wielki, egalitarny bankiet. Zaczęło się o 20.00.  Wielkie żarcie, alkohole. Po dwóch zaledwie godzinach kazano się uciszyć, pan  Tomizuka zaprosił Wałęsę do mikrofonów i wygłosił krótką mowę pożegnalną. Lechu był zaskoczony, my też: przecież dopiero 22.00, impreza się rozkręca, alkoholi nie zabrakło. Tak zaczął wystąpienie: Wyrzućcie  zegarki! Zrobił gest zdejmowania i wyrzucania zegarka. Wyrzućcie swoje japońskie zegarki. Umeda coś powiedział po japońsku, ale nie było to tłumaczenie, Wałęsa to wyczuł. Wyrzućcie zegarki, Umeda, tłumacz!  A Yoshiho mu na to: tego nie przetłumaczę i znów powiedział do zgromadzonych coś od siebie. Gdy wychodziliśmy, Lech warknął do Umedy:   Ja ci jeszcze dam popalić, zobaczysz! Ale Umeda, nasz spolonizowany Japończyk z Warszawy  wytłumaczył w końcu, że poczucia humoru są różne. Dla Japończyka to niepojęte, dlaczego miałby wyrzucić swój zegarek? Poza tym w Japonii, jeśli bankiet planuje się w godzinach od – do, to nigdy się go nie przedłuża, zwłaszcza, gdy szef przypomina, że koniec, to koniec. 

Ta tygodniowa wizyta była wizerunkowym sukcesem nie tylko „S”, ale Polski. W III RP Umeda ubolewał, że po latach rząd nie dyskontuje tego, bo Polska w świadomości Japończyków „blednie”. W tym czasie ministrem spraw zagranicznych był Geremek. Nie było go wtedy w  Japoni (był Mazowiecki), ale… U końca naszej wizyty znalazłem się sam na  sam z Wałęsą w jego hotelowym pokoju. Z bliskiej odległości dostrzegłem na stoliku staranny rękopis – nie było to pismo Lecha. Nie mogłem nie dostrzec słów, nazw związanych z naszym pobytem w Japonii. Jakieś ciekawe uwagi – mruknąłem. A, to Bronek mi dał przed odlotem, ale jeszcze nie przeczytałem. A ja mogę? Pozwolił. Były to uporządkowane wytyczne Bronisława Geremka: z kim się spotykać, z kim nie, jakie tematy są dopuszczalne, a  jakich wątków kategorycznie unikać itd.

                                             

                                                * * *


Na koniec wizyty wręczono nam eleganckie, grube albumy zdjęć. Fotograficzne dokumentacje był "spersonalizowane"; zanim do tego doszliśmy, każdy, ku swojemu zdziwieniu dostrzegł siebie jako najważnieszego członka delegacji. Mój album był potem w szafie, w biurze Zarządu Regionu "S" i 13 grudnia 1981 r. został zabrany, czyli "zabezpieczony" jako materiał operacyjny a nawet śledczy. Są jednak trzy możliwości: 1. całość niezwłocznie zutylizowano; 2. zniszczono fotografie, a elegancki album jakiś funkcjonariusz wziął do domu; 3. całość istnieje, a za jakiś czas ktoś, jeśli nie wdowa, to potomek zgłosi się do IPN z ofertą sprzedaży bezcennego dokumentu. Niemniej znalazłem w internecie kilka japońskich agencyjnych fotografii. A na jednej (patrz wyżej) - ja, obok imiennika. Poniżej pozostałe zdjęcia, wśrod nich to z "redakcji" gazety, gdzie po raz pierwszy zobaczyliśmy (my, obywatele gierkowskiej "dziesiątej potęgi gospodarczej świata") ekrany komputerowych edytorów. Reszta zdjęć nie wymaga komentarza: są powitania, są przemówienia i spontaniczna adoracja.









                             


Poniżej znalezione w piwniczym archiwum dokumenty.  Pierwszy to brudnopis naszego  oświadczenia, o którym mowa w tekście (zamach na Jana Pawła II). Drugi, małego kalibru, choć ciekawy, "rozpiska" z hotelu w Kyoto: po lewej numery pokojów, a prawej... wiek gościa. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz