wtorek, 13 października 2020

                                Alfabet "Solidarności"

     



    Grand Hotel Sopot

     W nocy z 12/13 grudnia Hotel Grand w Sopocie otoczyły hordy uzbrojonych zomitów. Zwykle podczas obrad KK mieszkaliśmy w innym hotelu, w centrum Gdańska, a tym razem biuro turystyczne zaofero­wało ten hotel w Sopocie, tuż przy plaży. Przybyłem tam jako przedosta­tni, bo ostatni był Karol Modzelewski, który zamierzał jechać w nocy do Wrocławia, ale na dworcu ogłoszono kilkugodzinne opóźnienie pociągu. Kiedy opuszczałem Stocznię po zakończeniu obrad o godz. 0.40 (ogół członków KK odjechał wcześniej wynajętymi autobusami; jako sekretarz komisji uchwał i wniosków byłem jeszcze zajęty adiustacją tekstów), a więc w czterdzieści minut po rozpoczęciu brawurowego natarcia, o którym wiedzieliśmy tylko tyle… że teleksy, że telefony, że kolumny czołgów na szosach; Karol właśnie rozstrzygał, czy wobec wrażenia, że jest niespokojnie jechać do hotelu czy do Wrocławia. 0 dziwo, ostatnia kolejka do Sopotu czekała na peronie 40 minut ponad plan, tak, aby wszyscy członkowie KK dojechali do Sopotu, do Hotelu Grand. W recepcji, a zbliżała się godzina 2.00, czuwał pan w średnim wieku świeży, grzeczny i jakiś taki... dyspozycyjny. Spędziłem trochę życia w hotelach i wiem, że w każdej recepcji hotelowej o tej porze  "czuwa" półsennie młoda zwykle niewiasta, rozespana, powolna i niezbyt przychylna ludziom w ogóle. Pan ten wydał klucz z głośnym „proszę uprzejmie", coś odhaczył na pulpicie i za chwilę zapewne zameldował, że już prawie komplet. Naszych gości hotelowych zastałem w nocnym, rozrywkowym  barze, gdzie wymusili na kelnerze podanie ostatnich – jak się okazało - dań mięsnych. Przedtem stoczyłem zwycięski spór z bileterem przekonując go, że nie muszę płacić stu złotych za wstęp do nocnego lokalu, skoro idę tam tylko zjeść. I oto ten człowiek wystąpi za chwilę w innej zupełnie roli, jako listonosz złej nowiny. Usłyszawszy, że już nic nie dadzą do jedzenia, bo nie ma, wyszedłem z baru i zderzyłem się z owym człowiekiem, który, bardzo przejęty, zapytał czy jestem z Komisji Krajowej Solidarności. Po czym poprowadził mnie do frontowego okna, a tam na zewnątrz sprzętu i ludzi uzbrojonych tyle, jakby odbywały się manewry. A biegają sierżanci, a ustawiają te drużyny, ciężarówki, wojskowe autobusy - nareszcie, nareszcie za mordę, do więzienia, drwa, wióry, jak leci, będzie porządek! Spytałem człowieka: Czy tu się da kędyś spieprzyć? I podeszliśmy do innego okna, w stronę plaży - na plaży też desant, stoi szeregiem ciasna tyraliera z karabinami. On wtedy odpo­wiedział spokojnie: Nie, w tej sytuacji nikt z tego hotelu nie ucieknie. Dodał jeszcze że on „im” tę legitymację do kibla wrzuci, co znaczyło, że wobec takiego zaostrzenia dialogu między władzą a Solidarnością i ekstremalnych planów, których rozmiarów i znaczenia nie znał jeszcze, tak jak i ja nie znałem, położy kres przynależności do PZPR. Z niewdzięczną, ale konieczną misją wróciłem do baru, gdzie była jeszcze grupa naszych i zanim zdążyłem potwierdzić informację na ucho (grała orkiestra) Tadeuszowi Mazowieckiemu (który wpierw zareagował słowami: Co pan powie... a dużo ich jest? Janku, słyszysz, co pan mówi? - do Jana Strzeleckiego - mówi, że budynek jest otoczony), siedząca w kącie przy ladzie nocna niewiasta przestała chichotać, wypuściła kieliszek z okrzykiem  "Jezu!” i uciekła. W ciągu minuty na sali została tylko Solidarność - nocny element rutynowo zbiegł. W tym czasie powoli, nierówno wygasała orkiestra, ale po chwili jej trzeźwy lider zarządził: Grać, jakby nic się nie stało! 

     I tak właśnie mógłby zaczynać się każdy film o początku każdej wojny. Aby taki film, przeznaczony dla młodzieży był ciekawy, trzeba by było, abyśmy zaczęli się ostrzeliwać z okien, jak np. w filmie o obronie Poczty Gdańskiej przed Wehrmachtem. Nie mieliśmy jednak karabinów, mieliśmy w teczkach uchwały. Gdybyśmy, załóżmy , mieli karabiny, nasi doradcy podjęliby jeszcze raz próbę mediacji, aby uniknąć najgorszego. Zaproponowano by mądry kompromis, pozwalający wyjść z twarzą obu stronom. My oddalibyśmy nasze karabiny, a przeciwnik w zamian nie strzelałby do nas, przynajmniej do chwili zakończenia oddawania przez nas broni. Potem być może umowę by złamano i trzeba by było, na razie kanałami nieoficjalnymi (żeby nie podnosić emocji mas) złożyć protest, że takie działanie może utrudnić żmudny proces porozumienia.

Nie mieliśmy karabinów, mieliśmy te uchwały; uchwały mówiły, że dłużej tak nie można rządzić, bo się państwo rozleci i nie będzie co jeść. I najlepiej, żeby w takiej sytuacji powstał rząd, który, zadowalając społeczeństwo swoim składem pokieruje reformą gospodarczą. Żeby zmienić rząd, trzeba decyzji sejmu. Ale, aby sejm podjął decyzję przed decyzją rządu, trzeba by wybrać sejm. To znaczy, trzeba, aby był prawdziwy parlament. Wszelako jedna z uchwał mówiła o potrzebie referendum, aby upewnić się, ilu Polaków jest tego zdania. Wszystko to były postulaty na przyszłość, a na razie - inna uchwała propo­nowała utworzenie społecznej rady gospodarczej przy obecnym rządzie, rady, na którą Związek będzie miał adekwatny wpływ. Jeszcze inna uchwała mówiła, że wobec gróźb wprowadzenia stanu wyjątkowego, gdyby coś takiego się stało należy odpowiedzieć strajkiem generalnym. Władzy ludowej już wcześniej nie podobały się te pomysły i wprowadzono stan wojenny.

Ale myśmy o tym jeszcze nie wiedzieli, ani nie wiedziały oddziały szturmowe, które stały pod hotelem jeszcze dwie godziny i dopiero nad ranem - jak sie okazało - zaczęły cicho wchodzić do budynku  i powoli jak woda podchodzić do góry, przeszu­kując każdy kąt. Kiedy Karol Modzelewski stwierdził, że skoro stoją pod hotelem i nas nie biorą, to on idzie spać do swojego pokoju, Krzysztof Wyszkowski z Tygodnika Solidarność” uchylił drzwi, a za drzwiami stała kompania ludzi w hełmach, z twarzami zasłoniętymi szybą z plexi, z długimi pałami w rękach, karabinami z gazowymi pojemnikami, podoficerowie zapewne z kulami. Krzysztof  zamknął drzwi; walizkę miałem spakowaną, płaszcz na sobie; po kilku minutach taktownie  zapukano do drzwi, Wyszkowski znów otworzył i zrobiło się tłoczno, bo tych ludzi było znacznie więcej niż nas zgromadzonych w tym pokoju. Nie było żadnego dialogu, nikt o nic nie pytał, wszystko było tak oczywiste - tu my, tu władza ludowa, tu ręce - tu kajdanki. Tylko tym sztur­mowcom tak się ręce trzęsły, Bóg wie, czego się o nas przedtem na szkoleniach nasłuchali i co  przed akcją zjedli.  Jakiś dowódca, na widok barczystego Henryka Wujca  skutego z przodu rozkazał: przekuć do tyłu! W końcu, gdy wszyscy już byli skuci jak należy i niespodziewanie sytuacja wydała się wstępnie opanowana,  niektórzy zomici podnieśli osłony z hełmów, żeby nam się lepiej przyjrzeć. Stali tak i przyglądali się – od góry do dołu i z powrotem: buty, ręce, twarz; jakby dziwili się, że tacy jesteśmy podobni do ludzi. Na zewnątrz czekały na nas aresztanckie ciężarówki, wycelowane karabiny i nikt więcej, bo była mroźna noc, a ulice wkoło zablokowane. W autach przykuto nas do poręczy, niemniej w drodze niezmordowany Karol zwrócił się poufnym tonem do pilnującego mundurowego młodzieńca: Proszę pana, ja zapytam, a pan tylko kiwnie głową, ruscy? Czy nasi? Nie rozmawiać! – usłyszał w odpowiedzi. Rozkuto dopiero w koszarach milicyjnych, w dużej piwnicznej sali, gdzie staliśmy pod ścianami, każdy w asyście dwóch szturmowców, i był zakaz siadania na podłodze i mówienia. Tak staliśmy kilka godzin, a kiedy w tym pomieszczeniu zgasło światło odczułem ulgę - skoro zgasili światło, będą bić, a skoro będą bić, to nie ma rozkazu rozstrzelania na miejscu. I te obawy były przesadzone, bo oficer, który świecił latarką po twarzach wyszedł i światło się zapaliło. Rozwiały się też obawy Kuronia, który zabrany samotnie z gdańskiego hotelu Monopol wprowadzony został do innej pustej sali, gdzie zobaczył kilkunastu dzielnych zuchów z długimi pałami, więc obrócił się i dyskretnie wyjął sztuczną część uzębienia, żeby przy biciu jej nie połknąć. Ale nie bito. Potem dzielnych szturmowców pilnujących nas pod ścianami zastępowali inni, nieuzbrojeni. Gdy jeden stojący obok mnie, stęknąwszy oparł się o parapet, ja przysiadłem na kaloryferze, a ponieważ mnie nie zrugał, ośmieliłem się zapytać: Panie, co się dzieje? Nie wiem - odparł krótko. A pan wie, kogo tu pilnuje? Rozejrzał się, oficera nie dostrzegł i uzupełnił: Nie wiem... jakaś grupa przestę­pcza, nie wiem. Ja na to: Tu jest Solidarność, Komisja Krajowa tego Związku. I ten wojak się trochę strapił: Jest akcja „Pierścień”, ale my nic nie wiemy. Jednak skądś oficer milicji krzyknął "nie rozmawiać" i zmienił tego żołnierza, aż zrobiła się godz. 6.OO i z głośników na korytarzu odezwał się gen. Jaruzelski i teraz wszyscy dowiedzieliśmy się, pilnujący i pilnowani, że "Polska żyje i żyć będzie" i że "to nam historia przyzna rację", to znaczy jakiejś wojskowej radzie, dotąd nieznanej. Przedtem wywo­ływano nas kolejno - według procedury  po nazwisku, imieniu i imieniu ojca - kto wychodził już nie wracał, ale po południu spotkaliśmy się znów wszyscy w innej sali, w której po przejściu przez służbowy pokój, gdzie nieogoleni, z soboty na niedzielę jakby niedospani, funkcjonariusze milicji w strojach cywilnych odbierali te uchwały i wszystko inne, magnetofony, tranzystory i co tam jeszcze. Jeden z nich, który mierzył wzrost i wagę zatrzymanego, usłyszawszy zdanie generała o „podjęciu stanowczych działań”, powiedział do drugiego: Z tego nic dobrego nie będzie... Tak, on to powie­dział, funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej (MO): z tego nic dobrego nie będzie… bo on zna ludzi i życie, przynajmniej innych ludzi i inne życie niż to, które zna generał. A drugi, co mozolnie nanosił personalia i wszelkie dane w rubrykach formularza, mruknął: Były podwyżki,  były wolne soboty, a teraz będzie wojna i chuj będzie. Trzeba to było inaczej to rozgrywać, panowie Solidarność - dodał. Ja mu na to: No to wypuść mnie pan, spróbuję inaczej. Nie w mojej komptetencji – wyjaśnił rezolutnie. 

                                      

                                          *****


Nota. Wymyślone hasło "Grand Hotel Sopot" zamierzałem przedstawić skrótowo i z dystansem, jako jedno z przedstawień ostaniego dnia legalnej "Solidarności" 1980 - 1981. Poszedłem jednak na łatwiznę. Powyższy tekst zamykał książeczkę pt. "Notatki z lektur", wydaną w r. 1983. W ostatnim akapicie napisałem tam: Czas zamknąć ten zeszyt, bo wyraźnie już zmienia charakter, a pomyślany był jako jako notanik z lektur jedynie dostępnych, z biblioteki więziennej.  Przetrwał kipisze, czyli przeszukania. Nie będę go dalej narażał. Niech idzie na wolność. I coś wiecej się zamyka, dziś 7 października 1982 roku - Sejm Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej  (PRL) delegalizuje Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność".







   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz