zaległe (w archiwum autora) opowiadanie
Co z Sylwkiem?
1
Takie pytanie w tamtych latach padało prędzej czy później, choć raczej nie
prędzej niż w listopadzie, a – co oczywiste – nie później niż w grudniu, ale
przed Świętami, bo po świętach zaraz jest ten Sylwester. Może u nas? Co
wy na to, jakby u was? Zgoda, ale u nas dzieci. To może… u samotnego Emila?
Jeden pokój, ale ogromny! Nie, on gdzieś wyjeżdża. Bale nie były już rozważane.
Po pierwsze: nie wiadomo, kogo się tam spotka; po drugie: koszty. A spotkać
się w Sylwka w dobranym gronie to mus. Nie dać się zatomizować, bo tego
chce czerwony. Posiedzieć, popić, powitać Nowy Rok (jaki tam nowy – następny,
ha, ha!), poskakać trochę, w końcu może i zaśpiewać coś, na przykład:
„Trzynastego grudnia w nocy, niech to trafi szlag, pałowali po północy, kładąc
nas na wznak…”, czy prowokacyjnie przy otwartym oknie, korzystając z
osłabionej czujności organów ładu i porządku: „Nie chcemy komuny, nie chcemy i
już, nie chcemy nie sierpa ni młota… Uchwyćmy w swe ręce parszywy nasz los,
niech zadrży czerwona hołota…”
Tymczasem 20 lipca roku 1983 Rada Państwa Polskiej
Rzeczypospolitej Ludowej z Przewodniczącym profesorem Henrykiem
Jabłońskim na czele, na wniosek Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego pod
przewodnictwem I Sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Prezesa
Rady Ministrów, generała armii Ludowego Wojska Polskiego Wojciecha
Jaruzelskiego podjęła uchwałę o zniesieniu stanu wojennego z dniem 22 lipca
tego roku. Datę tę wybrano nieprzypadkowo, ponieważ miał to być propagandowy
element obchodów rocznicy ogłoszenia w roku 1944, z datą 22 lipca, w zajętym już przez Armię Czerwoną Lublinie, przygotowanego w Moskwie "Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego". Stan wojenny obowiązywał od
13 grudnia roku 1981. Jego formalne zakończenie nie oznaczało pełnego
powrotu do względnych swobód sprzed jego wprowadzenia, wszelako przywrócono
połączenia telefoniczne, a także możliwość przemieszczania poza
"miejscem zameldowania" bez specjalnej przepustki. Niektórzy
historycy nawet nazywają kolejne lata istnienia PRL „stanem powojennym”.
Pierwszy Sylwek w tym stanie był u mnie – wreszcie we
własnym mieszkaniu, do którego wróciłem, gdy rodzice po kilkunastu latach
oczekiwania przeprowadzili się do nowego „bloku”. Spontanicznie zebrało
się grono najbliższych konspiratorów, byłych internowanych i przyszłych
aresztowanych, wspomagających duchowo osób bliskich i towarzyszących. Helena
Czarnobyl wzięła na siebie sporządzenie bigosu, ktoś obiecał sałatkę
warzywną, ja zabezpieczałem pieczywo, kartkowe masło w ograniczonej
ilości, ogórki samodzielnie ukiszone oraz barszcz (kapusta, jak i buraki nie
były reglamentowane). Goście zrealizowali swoje kartki na alkohol, z wyjątkiem
Jurewicza, który zrobił to już na początku miesiąca i wódki nie przyniósł, ale
starczyło dla wszystkich, a nawet zostało na noworoczny wieczór, gdyby ktoś
samotny (jak Jurewicz) odespawszy, zawitał. Z oczekiwanych gości na końcu
przybyła Helena z oczekiwanym dużym garem bigosu, z zupełnie nieoczekiwaną
córeczką w zastępstwie jej ojca Remigiusza Kłodzkiego, który, jak się okazało,
nagle zapadł na potworną migrenę, wykluczającą go czasowo z udziału w
życiu towarzyskim. Nie mieli oni zainstalowanego telefonu, więc Helena
nie mogła uprzedzić. Wyrażono zrozumienie, ubolewanie i współczucie, choć
obecność dziewczynki skrępowała jednak swobodę beztroskiej konwersacji dorosłych.
Rychło wszakże nadszedł czas podawania podgrzanego bigosu. Zawsze bezpośredni w
obejściu Jurewicz zakwestionował rodzaj podanego przeze mnie naczynia; jego
zdaniem talerze powinny być głębokie, nie płytkie, skoro nalewam kapuśniak,
choć miał być bigos. Helena wytłumaczyła mu, że tak się robi; celowo dolała
wody, żebym ja, jako gospodarz, podgrzewając, nie przypalił.
- I nie przypalił, bo zupa się nie przypala.
- Tadeuszu! Włożyłam do tego garnka wszystkie kartki!
- Do bigosu mięso się wkłada, a nie kartki – zakończył
spór Jurewicz i głośnym rechotem dał wyraz rozbawieniu.
Dało się zauważyć, że nie było do śmiechu Helenie, co
gorsza, siedząca przy niej córeczka skierowała głowę w kierunku mamy i zastygła
z otwartymi ustami. Dostrzegłszy jej dezorientację i wręcz zaniepokojenie
uznałem, że muszę absurdalne napięcie rozładować, a jednocześnie zapobiec
eskalacji, gdyby Tadek chciał jeszcze coś „dowcipnego” dołożyć. Udając
rozbawienie ostrzegłem go, żeby uważał co mówi, bo w moim mieszkaniu jest
pe-te.
- Że niby kto? – zapytał zdziwiony, energicznie
rozejrzawszy się wokół.
Wyjaśniłem, że skrót PT oznacza tzw. podsłuch
techniczny, czyli ściany mają uszy: my mówimy - bezpieka słucha, albo dziś
nagrywa, a odsłucha już w nowym roku. To podziałało, Jurewicz oddał się konsumpcji
bigosu, prosząc jednak uparcie, bez zauważalnej złośliwości o łyżkę zamiast
widelca.
Podobnego fortelu użyłem kilka miesięcy wcześniej, gdy
Tadek, już wstawiony, ale refleksyjnie, po raz pierwszy odwiedził mnie któregoś
wieczora z kartkową flaszką wódki i został na noc. Rano obudził mnie
wielokrotny, rytmiczny dzwonek u drzwi, ale to nie była Służba Bezpieczeństwa,
lecz Tadek z flaszką wódki (nie wiem, jak ją pozyskał przed godz. trzynastą i
bez kartki) - dyskretnie wymknąwszy się bladym świtem, a może jeszcze w nocy.
To ty jeszcze śpij, a ja sobie cicho posiedzę – zaproponował miły gość. Długo
jednak nie milczał; okiem artysty – malarza ocenił wystrój mieszkania:
- No, to masz fest urządzone… Jak u Bartkowiaków, ha,
ha, ha!
Nazwiska użył przypadkowego, ale regionalnie
popularnego – dostrzegł bowiem estetykę banalną, mieszczańską. Drzemałem, nie
komentowałem. Po czasie, w którym we flaszce, jak spostrzegłem jednym obudzonym
okiem, ubyło wódki, usłyszałem, zgoła odmienną ocenę:
- Właściwie to ładnie tu masz… Jak u mamy.
Po późnym, obfitym śniadaniu (przyrządziłem miesięczny
przydział wątroby wieprzowej) wykorzystał dostęp do telefonu. Wreszcie mógł w
spokoju i, niestety bez ograniczeń zadzwonić tu i tam; na końcu, w taryfie
międzymiastowej odbył dwugodzinną rozmowę ze swoim ukochanym profesorem,
wybitnym malarzem, osiadłym w Zakopanem. Była to debata nie o „panującej
rzeczywistości”, lecz o sztuce, ciekawa nawet dla słuchającego jednej strony
dialogu. Koszty nie grały więc roli. Zdało się, że podoba mu się u mnie coraz
bardziej, w końcu, jak by nie oceniać, to jednak mieszkanie, a nie pracownia na
poddaszu. Późnym wieczorem oznajmiłem więc, że może, oczywiście, zostać na
kolejną noc, ale jutro rano będę musiał pobiec do urzędu dzielnicowego i go
zameldować, bo takie są rygory, bez meldunku wolno poza miejscem zamieszkania
przebywać nie dłużej niż 24 godziny, inaczej Kolegium d.s. Wykroczeń, grzywna,
prace społeczne i Bóg wie, co jeszcze, a to nieuchronne, bo mój telefon jest na
podsłuchu a bezpieka namierza moich gości. Rozstaliśmy się kurtuazyjnie.
Bigos jedzono w milczeniu.
- To my już wracamy do domu – Helena oznajmiła nagłą
decyzję dobitnie i stanowczo jakby córce, choć głośno. Odprowadziłem do drzwi,
co pozwoliło jej postawić kropkę nad „i”. Wiele się spodziewałam po tym
Sylwestrze…- wyznała już zza progu, nie na tyle jednak dyskretnie, żeby
pozostali goście nie usłyszeli. Niby nic takiego się nie stało, ale,
obciążeni winą, do północy i później pozostaliśmy w nastroju zaledwie
konwersacyjnym.
2
Poczucie doznanego zawodu w sferze towarzyskiej z
czasem naturalnie ustąpiło, czas jak zawsze goił lekkie rany, a rok
za rokiem postępowała – według zapewnień ówczesnego rzecznika rządu –
normalizacja, znów ktoś pierwszy musiał postawić kwestię „co z Sylwkiem”.
Z inicjatywą wyszła... Helena Czarnobyl, a właściwie już Kłodzka,
bo po latach współżycia z Remigiuszem, z uwagi na samopoczucie dorastającej
córki, doprowadziła – jakże słusznie – do urzędowego zawarcia związku
małżeńskiego.
- Dzwonię z pracy, z może niewczesnym pytaniem, ale niedługo święta,
hmm, czy myśleliście już o Sylwestrze? Chyba powinniśmy coś razem,
pomyślałam sobie, że może u was, bo jednak więcej miejsca, a u nas w tej
ciasnocie, no ja nie wiem, co?
Anna przyjęła inicjatywę bez zbędnych narad. Kłodzcy zajęli w bloku
wprawdzie aż M-4 (2+1+dodatkowe 10m2 do pracy twórczej z tytułu przynależności
do Związku Literatów). Czarnobyl - Kłodzka wszelako wywalczyła zgodę na demontaż
ścianki działowej i mieszkanie ostatecznie dzieliło się na tzw. „kuchnię z
aneksem”, jeden mały pokoik i jeden większy pokój, który był sypialnią i
magazynem książek, dla których miejsca na regałach nie stało, a woluminy w
stosach na podłodze przytłaczały małżeńskie łoże. Remi to bibliofil, a także
kolekcjoner prac graficznych, dla których także brakło już miejsca pod
łóżkiem.
- Co do pozostałych gości zdaję się na was, no, na pewno możemy się
spodziewać Tadeusza, bo gdzie on pójdzie, co?
Racja, gdzie pójdzie na Sylwestra artysta malarz Tadeusz Jurewicz,
zamieszkały samotnie w pracowni? Będzie tam, gdzie reszta. Takoż przybył
do nas pierwszy, a po nim: Mleczak dyrektor teatru, para aktorów, Joasia
skrzypaczka, pisarz realista Emil, Krystyna badaczka literatury z mężem
doktorem Majchrzakiem, popularnym w środowisku artystycznym internistą, w
końcu prosto z dworca zaprzyjaźniony reżyser filmowy Leon Susłow wraz z
zauważalnie młodszą – jak się wtedy mawiało – sympatią. Z Susłowem, także
autorem wierszy, w przeszłości mieliśmy do czynienia w Warszawie przy produkcji
filmowej, tak się przypadkiem zgadało w kwestii Sylwestra, że ja tradycyjnie
kameralnie, w tym roku u mnie w domu, że będzie Mleczak, Kłodzki…
Susłowowi to pasowało, raz, że spotka dawno nie widzianego poetę Remigiusza, a
dwa, że on, w trakcie rozwodu, przybyłby z osobą towarzysko świeżą (jak się
okazało nader sympatyczną, choć skromną, to ubraną niebanalnie, bo w suknię
nieświeżą… po babci, czekającą na specjalną okazję, która – ot i jest). Choć
czas jakiś upłynął na chaotycznej konwersacji przy zakąskach i napojach, nie
było wciąż Kłodzkich, stąd zrozumiałe, że Susłow zapytał, kiedy się ich
spodziewamy. Nadszedł czas prawdy: przed południem Anna odebrała telefon od
Heleny z informacją, że Remigiusz nagle zachorował. Leży. Ponieważ nie wiadomo
jeszcze, co mu jest, ona czuwa przy nim. Wielki żal.
Inicjatywa wyszła ode mnie, ale Tadek podchwycił bez wahania – jedzie ze
mną. W końcu przyjaźni się z Kłodzkim najdłużej. Na dobre i złe. Dobre,
gdy byli na mieście razem, złe, gdy Remi wracał późno do domu. Zdarzyło
się niedawno, że Jurewicz oceniwszy (nie jest pewne, czy trafnie), że
przyjaciel jest w słabszej niż on formie, odprowadził go do domu, pod same
drzwi, zadzwonił, ale nie uciekł; nie był tchórzliwy i poniósł tego
konsekwencje. Helena sprawnie odebrała słabego męża, przyjaciela zatrzymała w
progu, a całą wezbraną oczekiwaniem i niepokojem złość skierowała przeciw niemu
– samarytaninowi – właśnie.
- Już nigdy nie przekroczysz progu tego domu! To ty, ty stary kawalerze
jesteś złym duchem i prowodyrem! Wszystko co złe przez ciebie, precz! Precz! –
potępiony usłyszał jeszcze z wnętrza stłumiony, słaby głos Remigiusza jakby
sprzeciwu wobec wykrzyczanego uproszczenia: „Helenko… Helenko…” i drzwi
zatrzasnęły się z hukiem.
Tak, Jurewicz doznał szoku, był wszakże (temu nikt nie zaprzeczy)
człowiekiem o znacznym poczuciu sprawiedliwości i – warto podkreślić – pod
maską twardziela, który nie stroni od wyrażeń wulgarnych skrywał nieprzeciętną
wrażliwość. Zbyt mocny otrzymał cios, by ochłonąć w windzie przez dziesięć
pięter. A jeśli o czym pomyślał przez ten czas, to, być może o długiej
przyjaźni z poetą, o obrazach i grafikach mu darowanych, które zdobią jego
mieszkanie i tych dziełach, które na ścianach już się nie mieściły, ale leżą
bezpiecznie pod matrymonialnym łożem państwa Kłodzkich. A może ugodzony
został niespodziewanie a dotkliwie aluzją do swego stanu cywilnego. Helena w
złości użyła pojęcia staroświeckiego, ale wiadomo, że „stary kawaler” tak jak
„stara panna” miały przez pokolenia walor stygmatyzujący. A przecież Jurewicz
kochał się w kobietach, ofiarowywał im obrazy… i to z wyczuciem, żeby zdobiły,
raczej kolorowe, pogodne, a nie te czarnosine, ponure, z symbolami, które
domagały się wnikliwego dekodowania. Był – co tu mówić – życiowo niepraktyczny,
platoniczną afektacją obdarzał mężatki, a ponieważ obcował towarzysko w wąskim
kręgu, były to żony bliskich kolegów, no, nie wszystkie, akurat Heleny
Czarnobyl nie adorował na pewno, choć na pewno by to godnie znosiła. Generalnie
wobec pań był grzeczny. Zatem, gdy wyszedł z bloku, potrzeba odreagowania nie
skierowała go przeciw sprawczyni upokorzenia, lecz przeciw przyjacielowi. Sam w
betonowym pejzażu nowego blokowiska, złorzeczył bardzo głośno w kierunku dziesiątego
piętra, aż wykrzyczał absurdalną obelgę:
- Ty bolszewiku pierdolony!
Skandalu nie było, bo nie pierwszy raz mieszkańcy „wielkiej płyty” słyszeli
nocne wrzaski. Było, minęło - życie toczy się dalej. Przyjaźń przetrwała, choć
Tadek, spłoszony tamtym zajściem, już u Kłodzkich nie bywał. Zadra jednak
została. Gdy za którymś razem gościł u mnie, zapoznałem go z najnowszymi
utworami Remigiusza. Ten, jako debiutant w nurcie lingwistycznym był
nader rozwlekły, z czasem nabywając coraz większego respektu do słowa, do
którego osiągnął stosunek mistyczny (na początku było słowo, które jemu,
poecie zostało powierzone), układał coraz krótsze wiersze. Nie on
pierwszy. Dorzeczny przepis Peipera-Przybosia, jak najmniej słów – pisał
Aleksander Wat w „Dzienniku bez samogłosek”. I dalej: Cenny w literaturze
polskiej, skłonnej w tradycji szlacheckiego gawędziarstwa, do logorei. Dodał
jednak: Ale co z małej ilości słów, kiedy wszystkie są beztreściowe. Tego
jednak – beztreściowości – w poezji Kłodzkiego wcześniej nie
dostrzegałem. Jurewicz - magister sztuki - słuchał z
ciekawością, uważnie. Wyraziłem jednak niepokój, czy to coraz krótsze
pisanie Kłodzkiego aby nie skończy się kropką i przeczytałem jeden z
najnowszych wierszy, niepublikowanych – rzecz jasna - w pierwszym, ale złożonym
do publikacji w drugim obiegu pt. „Odpowiedziało mi”. Zacytowałem linearnie.
„Westchnąłem. Odpowiedziało mi westchnienie mojego psa”.
- Odpowiedziało mu… - zadumał się malarz, przyjaciel poety. –
Pierdnięcie żony! Uahaha!
Stanęliśmy sztywno przed znormalizowanymi, szarymi drzwiami Kłodzkich,
jak w przeszłości stremowane dzieci z kolędową szopką. Z korytarza dobiegał
stonowany gwar. Bez żadnej refleksji patrzyłem przed siebie. Tadek zadzwonił
raz, a długo, drzwi uchyliły się natychmiast. W wąskim, znormalizowanym
korytarzu rozbierali się kolejni goście, którzy właśnie tuż przed nami
przybyli, któreś z nich odruchowo otworzyło. Poznałem ich co najmniej z
widzenia, wymieniliśmy, jak to w takiej zwyczajnej sytuacji, asemantyczne
odgłosy powitania. Przyszło mi do głowy tylko jedno: wycofać się, nie
potwierdzać, nie zaprzeczać, jakby kto pytał, to nas tu w ogóle nie było (taka
konspiracyjna naleciałość), ale inicjatywę (bez konsultacji) wykazał Jurewicz,
który gromko (zawsze mówił głośno; ciszej, choć wyraźnie mówił tylko o
twórczości innych malarzy, nawet jeśli o którymś z żyjących musiał powiedzieć
krytycznie, krótko i dobitnie jak Nikifor: „kiepski gość”) oznajmił:
- My tu, ten tego, jesteśmy delegacja… z życzeniami do chorego!
Zapewne złożoności sytuacji nie postrzegli owi goście, za którymi stał
gospodarz Remigiusz w stroju wieczorowym, z eleganckim fularkiem pod
szyją, zawsze wybieranym i wiązanym na prestiżowe zdarzenia przez Helenę.
Skupienia (czy osłupienia) poety nie naruszył malarz, który prąc przed siebie
wykrzyczał przed siebie okolicznościowe życzenia:
- Do siego roku! Obyśmy zdrowi byli!
W tamtej chwili, w obawie przed nieprzewidywalną i nikomu niepotrzebną
eskalacją towarzyskiego zgrzytu chciałem zarządzić odwrót, ale Tadeusz był
szybszy.
- No, to jak już jesteśmy, to musimy złożyć życzenia Helence –
poinformował, już ciszej. – Gdzie Helenka? Gdzie Helenka?!
Zrobił trzy kroki, ja za nim na wszelki wypadek (bo cóż innego mogłem
zrobić) i tak wkroczyliśmy do kuchni z aneksem; tam, na siedziskach w stylu
znanym dzisiaj jako „Ikea”, sezonowo dostępnych w handlu już za Gierka,
zastaliśmy wcześniej już przybyłych gości i Helenę Czarnobyl – Kłodzką
między lodówką a zabudową kuchenną, w pozycji skulonej, bo lodówek tak
wysokich, jak obecnie wtedy po prostu nie było. Odwróconą głowę objęła rękami.
Gdzież miała się schować? Te wyczekiwane przez kilkanaście lat mieszkania
tzw. spółdzielcze - w blokowiskach, choć według państwowych,
rygorystycznych norm mniejsze i większe – były naprawdę małe. Nawet żal mi się
zrobiło Heleny. Nie z takich opresji się wychodziło, a może to wszystko wina
komuny? Może i podobnie reflektował Jurewicz, gdy – dostrzegając dezorientację
siedzących biesiadników - głośno rozstrzygnął:
- Nie ma Helenki. Do dupy taki Sylwek bez Helenki. Z Remim sam na sam to
się możemy napić przez cały rok. Wychodzimy.
W windzie milczeliśmy. Zbieraliśmy myśli. W drodze powrotnej
odzyskałem inicjatywę.
- Tadek, są w tej ojczyźnie rachunki krzywd…
- A żebyś wiedział, ja mu jeszcze powiem, oj, on jeszcze ode mnie usłyszy.
- Lecz obca dłoń ich nie przekreśli…
- Masz rację. Nie przekreśli, kurwa ich jebana mać.
- To ja proponuję, że gościom w moim domu przedłożymy zafałszowany raport,
a mianowicie: misja delegacji wypełniona, życzenia złożone i przyjęte, jeśli
idzie o chorego, stan stabilny, będzie dobrze, że niby Helena, jak to ona
przesadziła, pamiętasz, jak ogłosiła, że Remigiusz ma raka żołądka?
Krótko martwiliśmy się wszyscy, a szczęśliwie okazało się, że na razie to
nadkwaśność. A u nas Sylwek też się dopiero zaczyna i jak podamy prawdę
materialną, to ona, jakkolwiek błaha, no, ten tego… za dużo wody w
bigosie.
Informację, że nie stwierdziliśmy u chorego Kłodzkiego bezpośredniego
zagrożenia dla życia przyjął z ulgą zwłaszcza Susłow, który przybył z Warszawy
na sylwestrowe spotkanie z dawno niewidzianym kolegą poetą. Ogólnie rzec
biorąc, Sylwek u nas był udany. Wesoła, acz stonowana konwersacja ogólna,
chwilami pogłębiana w dwu-trzyosobowych podzespołach, alkohol spożywany
racjonalnie, po północy nawet trochę bilateralnych tańców.
No, jeden zgrzyt. A jaki Sylwek bez drobnego choćby incydentu? Pani domu
wchodziła do kuchni, gdy doktor, który podjął się nalewania gościom barszczu,
energicznie wychodził, a sympatia Susłowa z miseczką w dłoni, z otwartymi
ustami powoli pochylała głowę, by dostrzec ze zgrozą wielką ciemną plamę na
jasnokremowej sukni po babci. Według jej relacji kelner – wolontariusz, zbliżając
dystyngowanie rękę z nabierką, wolną dłonią bezceremonialnie chwycił jej pierś,
nie dając szans na obronę. Poszkodowana była w szoku, Anna wyprowadziła ją do
sypialni, by przebrać w coś swojego, na co nie zwrócono uwagi, bo
już były tańce. Jak było tak było, a jeśli było, to w minionym roku, czyli uległo przedawnieniu. Obyśmy zdrowi byli!
O ile dziewczyna reżysera obudziła się być może z żalem po unicestwionej sukni, z
wyrzutem sumienia wobec nieżyjącej babci, to Helena Czarnobyl - Kłodzka na pewno z nieznośnym poczuciu blamażu (ona była bardzo wrażliwa na blamaż,
natrętnie używała tego słowa wobec znajomych, zwłaszcza kolegów męża). Stąd jej
telefon po kilku dniach, co do tego nieporozumienia, jak sądzisz, czy to
panowie sobie pogadają, a może my byśmy się spotkały?
3
Anna nie odrzuciła propozycji, ale zapytała, na pewno bez zamierzonej
złośliwości: A u was Sylwek się udał, bo u nas udał się nader? Do
wyjaśniania towarzyskiej katastrofy nigdy jednak nie doszło, bo z jednej strony
wszystko jasne, a z drugiej wręcz przeciwnie… Kłodzcy chyba pozostali na zawsze
w przekonaniu, że prostolinijny i impulsywny Jurewicz już od drzwi
powiadomił nasze towarzystwo, jak to naprawdę u nich było. Ale rozpamiętywania takich rzeczy nie było, bo jakkolwiek w zakresie społecznym postępowała
stagnacja, a w gospodarczym upadek, to jednak politycznie się działo. Na
przykład w Komisariacie Milicji Obywatelskiej zakatowano na śmierć maturzystę,
syna opozycyjnej poetki. Jak ostatecznie wyjaśniono, winni byli zdegenerowani
sanitariusze, których zasadnie skazano na więzienie. Było powszechne
oczekiwanie, jeśli nie raptownej poprawy zaopatrzenia rynku konsumpcyjnego, to
przynajmniej elementarnej stabilizacji… gdy jacyś sprawcy porwali, torturowali
i ostatecznie utopili w worku obciążonym kamieniami młodego, ale popularnego
warszawskiego księdza. Okazało się, że owi nikczemnicy byli wprawdzie funkcjonariuszami
Służby Bezpieczeństwa, ale postępowali wbrew woli i intencjom przełożonych,
których polityczni zwierzchnicy w końcu zaczęli zmierzać do – jak mówiono –
porozumienia. Owszem, szydercy mówili – dupy z batem, ale od czasu ogłoszenia
generalnej amnestii dla skazanych i uwięzionych ekstremistów nielegalnej „Solidarności”
dawało się odczuć pewne odprężenie społecznej atmosfery, choć konspiratorzy nie
ujawniali się i wrogiej działalności nie zaprzestali.
Osiedlowy Ośrodek Kultury „Gwiazda” od lat pełnił swoją misję na Osiedlu
Przyjaźni, powodzeniem cieszył się także u mieszkańców sąsiedniego
Osiedla Kosmonautów. Te „wielkopłytowe” bloki powstały na ugorach „za wczesnego
Gierka”, ale pierwsze było Osiedle Kraju Rad i jego nazwa promieniowała na
pozostałe, uzupełniając niejako niedopowiedzenia: chodziło, rzec jasna, o
przyjaźń polsko- radziecką i radzieckich kosmonautów (w zmienionej
rzeczywistości geopolitycznej, z woli mieszkańców „Kraj Rad” zastąpi neutralne
„Wichrowe Wzgórze”, a przyjaźń jako taka zostanie i kosmonauci też).
Ośrodek, czy jak potocznie mówiono – klub „Gwiazda” nie był lokalem
gastronomicznym, ale posiadał zaplecze kuchenne. Pomysł urządzenia tam
hucznego, ale towarzysko zamkniętego Sylwka wyszedł od Agatki, która
zadeklarowała sponsoring. Dzięki jej szczodrości była obfitość jedzenia i
picia, wynajęto nawet kelnerów! Ta skromna koleżanka przez lata uczestniczyła w
konspiracji jako maszynistka – nielegalne treści nanosiła na matryce
powielaczowe. Jak wiele innych, ofiarnych osób nie była „rozpracowana”
przez SB i paszportu jej nie odmawiano. Podróżowała turystycznie do Turcji,
przywoziła swetry i sprzedawała z godziwym zyskiem na targowisku. System był
doskonały: obnosiła się z jedną sztuką towaru, gdy sprzedała, wyjmowała z
zaparkowanego na ulicy „malucha” kolejny sweter. Aż władza ludowa we własnym
interesie, ku zadowoleniu przedsiębiorczych obywateli zliberalizowała regulacje
w zakresie prywatnego handlu i Agatka uzyskała koncesję na własny stragan.
Popularne a niedrogie wełniane swetry tureckie szły jak woda, choć, co tu
owijać w bawełnę, nie pochodziły z importu, lecz z kontrabandy.
Można rzecz, że był to Sylwek z prawdziwego zdarzenia. Tańce, a jakże, no,
bez orkiestry, ale z Abbą i Boney M. z niezłej aparatury. Podano golonki,
smakowite, dobrze ugotowane z właściwymi przyprawami. Tu należy wyjaśnić, że
mięso nadal było reglamentowane, ale, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom
konsumentów, obok systemu kartkowego rząd PRL niedawno uruchomił w większych
miastach sieć tzw. sklepów komercyjnych, które oferowały produkty mięsne bez
ograniczeń, kilkakrotnie droższych.
Zdecydowawszy się na powrót do domu przed końcem zabawy, w obecności
współbiesiadników poprosiłem kelnera, aby przygotował mi w reklamówce kości dla
psa, który w aktualnej sytuacji życiowej samotnie na mnie czekał. Gdy wróciłem
ubrany z szatni, czekały na mnie aż trzy torby. Wypadało wziąć wszystko,
ruszyłem pieszo, choć odległość była spora. Kość, która wypadła z torby
wpychanej do lodówki chwycił pies, resztę umieściłem tymczasowo na balkonie.
Nazajutrz okazało się, że w dwóch torbach są pełnowartościowe, nietknięte
golonki! Otóż, gdy pod moją nieobecność uczynny kelner przyniósł zamówione kości, ktoś z koleżeństwa zagadał w ten sposób:
- A pan wie, dla kogo te kości?
- No, dla psa.
- Tak, ale pan wie, czyj to pies?
- No, tego pana, co tu siedział.
- Tak, zaraz wróci, ale pan wie, kto to jest? – tu kolega ściszył glos. –
So-li – darność, kojarzy pan?
- A tak… chyba znam tę twarz, kojarzę, tak… Ja – dodał konfidencjonalnie – też
byłem w Solidarności.
- On w więzieniu siedział. Z pracy go wyrzucili. I sytuacja jest taka,
proszę pana, że tego… znaczy się, on nie ma psa.
- Rozumiem… - powiedział kelner po chwili skupienia, po czym doniósł dwie
pękate torby.
Przez kilka noworocznych dni jadłem golonki z Osiedlowego Domu
Kultury „Gwiazda”, a nawet pomógł mi malarz – samotnik Jurewicz.
Na tym hucznym Sylwku Kłodzkich nie było, bo też nie było ich w
mieście. W atmosferze przeczuwanej, zbliżającej się transformacji ustrojowej wyemigrowali do atrakcyjniejszej krajowej metropolii, podobno mieli komuś
wyznać (już nie mnie, bo nasze kontakty ustały), że tu się duszą, a w
ogóle to w tym mieście nie ma już z kim rozmawiać. Gdy nastała wreszcie III Rzeczpospolita Polska, w nowym otoczeniu poczuli się lepiej, choć, jak doniósł ktoś z
szerokiego towarzystwa, po wkroczeniu w wiek emerytalny rozwiedli się. Może po
prostu obustronnie stracili przy bliższym poznaniu.