Znajomy dziennikarz z Poznania, człowiek, który na dziennikarstwie zęby
zjadł i nie zastąpił ich protezą, przeprowadził w swojej zawodowej karierze
niezliczoną ilość krótkich wywiadów. Posiadł on sztukę stenografii. Wyciąga
zeszyt, pyta i wielkimi kulfonami notuje odpowiedzi. Tempo, które w ten sposób
narzuca, pozwala rozmówcy poprawnie i precyzyjnie konstruować zdania.
Dziennikarz ten wie, o co pyta przede wszystkim dlatego, że wie, kogo pyta.
Nigdy nie proponuje wywiadu komuś, o kim wie niewiele. Jeśli jednak nie wie, to
dowiaduje się przed wywiadem, a nie dopiero w trakcie rozmowy. Wywiad jest
gotowy zaraz po jego przeprowadzeniu. Pytany może wnieść poprawki.
Problem późniejszej autoryzacji nie istnieje. Nie tylko dlatego, że
odpowiedzi notowane są precyzyjnie. Drugim powodem uniknięcia „zatwierdzenia”
tekstu wywiadu jest to, że dziennikarz ten ma do rozmówców zawsze neutralny
stosunek emocjonalny. Cechuje go pokora nie tyle wobec rozmówcy, ile wobec
każdej jego wypowiedzi. Wychodzi więc z profesjonalnego założenia, że każda
uzyskana odpowiedź jest właściwa przez sam fakt, że jest odpowiedzią. Jej ocenę
pozostawia czytelnikowi. Ten dziennikarz - proszę sobie wyobrazić - nie kłóci
się z rozmówcą! Co więcej, w trakcie wywiadu nie ma mu nic do powiedzenia.
Efekt takiej pracy jest częściowo zubożony: czytelnik mało dowiaduje się o
dziennikarzu; jego biografii, aktualnych zapatrywaniach, emocjach, urazach i
niechęciach.
Większość osób, zatrudnionych obecnie w gazetach nie używa notesu. Sztuka
stenografii w dobie komputerów uważana jest za anachronizm. Narzędziem pracy
jest magnetofon. Dziennikarz udając się na rozmowę, na którą przeznaczono w
gazecie niecałe pół kolumny, zabiera ze sobą kilka godzinnych kaset i pół kilo
słabych krajowych baterii w plastikowym woreczku. Taśma, inaczej niż ręka, nie
męczy się. Później jednak, przez całe noce trzeba spisywać gadaninę, następnie
zrobić z tego wyciąg - i to jest właśnie wywiad, który oddany do autoryzacji
sprawia rozmówcy nie lada kłopot. Czyta on tekst - efekt samodzielnej selekcji
dziennikarza i nie poznaje nawet własnego języka, bo bystry dziennikarz wyławia
sens i streszcza wypowiedź własnym językiem. Własnym - i nie własnym. Język
większości dziennikarzy jest znormalizowany. Udzielający wywiadu czyta więc
zdziwiony swoje i nie swoje: W miesiącu lipcu..., myślę, że..., niemniej jednak
uważam... Zdarzają się i inne niespodzianki: zacięcie się taśmy czy przerwa w
dopływie prądu z baterii do silnika magnetofonu zmusza dziennikarza do
odtworzenia obszernych fragmentów z pamięci. Bywa i tak, że dziennikarz,
odsłuchując taśmę, po prostu przesłyszy się. Powiedziałem kiedyś dziennikarce
czyli magnetofonowi: Wszyscy błądzą. Chodziło o problem public relations w odniesieniu do głównych ośrodków władzy w
Polsce. W tekście oddanym do autoryzacji przeczytałem: Wszyscy bredzą. Poważna
różnica! „Przesłyszenie” mógłby zanalizować logopeda, choć z łatwością oceniłby
je psycholog: nastąpiła tu bezwiedna projekcja zapatrywań dziennikarki na
wypowiedź rozmówcy. Dziennikarka zresztą oznajmiła, że nie upiera się przy tym
„bredzeniu”, choć jej zdaniem to się dobrze w całości komponuje. Ba! W czyjej
całości? Dziennikarzom o rozwiniętych skłonnościach analitycznych zdarza się,
że mówią do swojego magnetofonu więcej niż indagowana osoba. Ci zaś z nich,
którzy przywiązani są szczególnie do swoich sądów, przepisują je – wkładając,
za przeproszeniem, w usta - rozmówcy.
- Bywa i tak - przerwał moje dywagacje znakomity dziennikarski wyga. - Ale
przyznam ze skruchą, że czasy mnie wyprzedzają. Bo teraz w branży młodsi
narzucili modę op...dalania rozmówcy. Mówią na to „ofensywne dziennikarstwo”.
Klienta trzeba op...dolić na samym wstępie. Obrazić dotkliwie. Przyprzeć do
ściany. A gdy tylko, osłabiony, zaczyna zeznawać, to my mu ciach! w połowie
zdania. I w podbrzusze, a masz ty dziadu, sławy się zachciało?! Coś ty,
lepszy?... Ja już się tego nie nauczę - pokiwał głową stary, prowincjonalny
dziennikarz, rysując w swoim notesie esy-floresy.
Powtórzmy więc: należy zepchnąć rozmówcę do defensywy już na samym
początku, najlepiej oskarżając go o jakiekolwiek, byle najbrzydsze rzeczy - to
on się będzie z tego tłumaczył, nie my. „Na samym początku, jeśli pan pozwoli,
powtórzę tylko to, co się o panu mówi, a więc...” Później odsądzić od dobrej
woli: „Panuje opinia, że kierują panem niskie pobudki, żądza władzy i chęć
zdobycia popularności za wszelką cenę...” W stosownym momencie zdeprecjonować -
„Bardzo mądrze niby pan mówi, ale podobno jest pan komplentym ignorantem. Co
pan na to?” Wreszcie zaszachować przeciwnika tak, żeby mu mowę odjęło: „Na
pewno pan zaprzeczy, że jest pan wielbłądem. Ale musi pan tego dowieść, drogi
panie. Teraz ma pan taką szansę, proszę, niech pan mówi”. W taki sposób
odpowiedzi złożą się na chaotyczną i niezdarną mowę obrończą, a czytelnik
(telewidz) ma nie tyle dowiedzieć się czegoś nowego, ile wydać wyrok.
Dziennikarstwo ofensywne jest bezkompromisowe. Pamiętajmy: każdy wywiad
jest okazją do rzucenia nie tylko rozmówcy, ale świata całego na kolana.
Początkująca dziennikarka (ofensywna) musi za każdym razem wcielić się w
Fallaci i Torańską; jemu - rozmówcy (wójtowi, radnemu, kierownikowi skupu
opakowań szklanych itd.) - narzucając rolę Saddama Husseina. Skoro i tak
wiadomo, co ludzie (w mieście, we wsi, w urzędzie) mówią, niczego od rozmówcy
dowiadywać się nie trzeba. Jest dziennikarz jakby delegatem, mandatariuszem
plotkującego motłochu i w jego imieniu staje przed rozmówcą, by wypowiedzieć mu
sprawiedliwą wojnę.
Dlatego redaktor (ofensywny), wysyłając początkujących dziennikarzy w
miasto przekazuje: Kogokolwiek, żywego czy martwego, zrobić mi na szaro i
basta! - Broń się! - ma krzyknąć już w progu dziennikarz, wyposażony w
magnetofon. Jeśli nie odniesie druzgocącej przewagi w bezpośredniej potyczce w
polu - nie wszystko stracone. W sztabie można zawsze w ostatniej chwili dopisać
coś, czego rozmówca nie powiedział. To się opłaca, bo sprostowania, jak
wiadomo, są mało skuteczne. Ten, kto prostuje, zawsze sprawia wrażenie, że się
tłumaczy, a skoro czuje się do tego zmuszony, to znaczy, że coś tam na rzeczy
było, bo inaczej w gazecie by o tym nie pisali.
A więc, dziennikarska braci: Magnetofon w dłoń! Ładuj! Naprzód! Hurrrra...
2.08.1991
2.08.1991


Jestem wściekła! Ha i tak pozostalo
OdpowiedzUsuń