poniedziałek, 20 stycznia 2020

 FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"


  

Dziennikarstwo ofensywne

     Znajomy dziennikarz z Poznania, człowiek, który na dziennikarstwie zęby zjadł i nie zastąpił ich protezą, przeprowadził w swojej zawodowej karierze niezliczoną ilość krótkich wywiadów. Posiadł on sztukę stenografii. Wyciąga zeszyt, pyta i wielkimi kulfonami notuje odpowiedzi. Tempo, które w ten sposób narzuca, pozwala rozmówcy poprawnie i precyzyjnie konstruować zdania. Dziennikarz ten wie, o co pyta przede wszystkim dlatego, że wie, kogo pyta. Nigdy nie proponuje wywiadu komuś, o kim wie niewiele. Jeśli jednak nie wie, to dowiaduje się przed wywiadem, a nie dopiero w trakcie rozmowy. Wywiad jest gotowy zaraz po jego przeprowadzeniu. Pytany może wnieść poprawki.
     Problem późniejszej autoryzacji nie istnieje. Nie tylko dlatego, że odpowiedzi notowane są precyzyjnie. Drugim powodem uniknięcia „zatwierdzenia” tekstu wywiadu jest to, że dziennikarz ten ma do rozmówców zawsze neutralny stosunek emocjonalny. Cechuje go pokora nie tyle wobec rozmówcy, ile wobec każdej jego wypowiedzi. Wychodzi więc z profesjonalnego założenia, że każda uzyskana odpowiedź jest właściwa przez sam fakt, że jest odpowiedzią. Jej ocenę pozostawia czytelnikowi. Ten dziennikarz - proszę sobie wyobrazić - nie kłóci się z rozmówcą! Co więcej, w trakcie wywiadu nie ma mu nic do powiedzenia. Efekt takiej pracy jest częściowo zubożony: czytelnik mało dowiaduje się o dziennikarzu; jego biografii, aktualnych zapatrywaniach, emocjach, urazach i niechęciach.
      Większość osób, zatrudnionych obecnie w gazetach nie używa notesu. Sztuka stenografii w dobie komputerów uważana jest za anachronizm. Narzędziem pracy jest magnetofon. Dziennikarz udając się na rozmowę, na którą przeznaczono w gazecie niecałe pół kolumny, zabiera ze sobą kilka godzinnych kaset i pół kilo słabych krajowych baterii w plastikowym woreczku. Taśma, inaczej niż ręka, nie męczy się. Później jednak, przez całe noce trzeba spisywać gadaninę, następnie zrobić z tego wyciąg - i to jest właśnie wywiad, który oddany do autoryzacji sprawia rozmówcy nie lada kłopot. Czyta on tekst - efekt samodzielnej selekcji dziennikarza i nie poznaje nawet własnego języka, bo bystry dziennikarz wyławia sens i streszcza wypowiedź własnym językiem. Własnym - i nie własnym. Język większości dziennikarzy jest znormalizowany. Udzielający wywiadu czyta więc zdziwiony swoje i nie swoje: W miesiącu lipcu..., myślę, że..., niemniej jednak uważam... Zdarzają się i inne niespodzianki: zacięcie się taśmy czy przerwa w dopływie prądu z baterii do silnika magnetofonu zmusza dziennikarza do odtworzenia obszernych fragmentów z pamięci. Bywa i tak, że dziennikarz, odsłuchując taśmę, po prostu przesłyszy się. Powiedziałem kiedyś dziennikarce czyli magnetofonowi: Wszyscy błądzą. Chodziło o problem public relations w odniesieniu do głównych ośrodków władzy w Polsce. W tekście oddanym do autoryzacji przeczytałem: Wszyscy bredzą. Poważna różnica! „Przesłyszenie” mógłby zanalizować logopeda, choć z łatwością oceniłby je psycholog: nastąpiła tu bezwiedna projekcja zapatrywań dziennikarki na wypowiedź rozmówcy. Dziennikarka zresztą oznajmiła, że nie upiera się przy tym „bredzeniu”, choć jej zdaniem to się dobrze w całości komponuje. Ba! W czyjej całości? Dziennikarzom o rozwiniętych skłonnościach analitycznych zdarza się, że mówią do swojego magnetofonu więcej niż indagowana osoba. Ci zaś z nich, którzy przywiązani są szczególnie do swoich sądów, przepisują je – wkładając, za przeproszeniem, w usta - rozmówcy.
    - Bywa i tak - przerwał moje dywagacje znakomity dziennikarski wyga. - Ale przyznam ze skruchą, że czasy mnie wyprzedzają. Bo teraz w branży młodsi narzucili modę op...dalania rozmówcy. Mówią na to „ofensywne dziennikarstwo”. Klienta trzeba op...dolić na samym wstępie. Obrazić dotkliwie. Przyprzeć do ściany. A gdy tylko, osłabiony, zaczyna zeznawać, to my mu ciach! w połowie zdania. I w podbrzusze, a masz ty dziadu, sławy się zachciało?! Coś ty, lepszy?... Ja już się tego nie nauczę - pokiwał głową stary, prowincjonalny dziennikarz, rysując w swoim notesie esy-floresy.
     Powtórzmy więc: należy zepchnąć rozmówcę do defensywy już na samym początku, najlepiej oskarżając go o jakiekolwiek, byle najbrzydsze rzeczy - to on się będzie z tego tłumaczył, nie my. „Na samym początku, jeśli pan pozwoli, powtórzę tylko to, co się o panu mówi, a więc...” Później odsądzić od dobrej woli: „Panuje opinia, że kierują panem niskie pobudki, żądza władzy i chęć zdobycia popularności za wszelką cenę...” W stosownym momencie zdeprecjonować - „Bardzo mądrze niby pan mówi, ale podobno jest pan komplentym ignorantem. Co pan na to?” Wreszcie zaszachować przeciwnika tak, żeby mu mowę odjęło: „Na pewno pan zaprzeczy, że jest pan wielbłądem. Ale musi pan tego dowieść, drogi panie. Teraz ma pan taką szansę, proszę, niech pan mówi”. W taki sposób odpowiedzi złożą się na chaotyczną i niezdarną mowę obrończą, a czytelnik (telewidz) ma nie tyle dowiedzieć się czegoś nowego, ile wydać wyrok.
    Dziennikarstwo ofensywne jest bezkompromisowe. Pamiętajmy: każdy wywiad jest okazją do rzucenia nie tylko rozmówcy, ale świata całego na kolana. Początkująca dziennikarka (ofensywna) musi za każdym razem wcielić się w Fallaci i Torańską; jemu - rozmówcy (wójtowi, radnemu, kierownikowi skupu opakowań szklanych itd.) - narzucając rolę Saddama Husseina. Skoro i tak wiadomo, co ludzie (w mieście, we wsi, w urzędzie) mówią, niczego od rozmówcy dowiadywać się nie trzeba. Jest dziennikarz jakby delegatem, mandatariuszem plotkującego motłochu i w jego imieniu staje przed rozmówcą, by wypowiedzieć mu sprawiedliwą wojnę.
     Dlatego redaktor (ofensywny), wysyłając początkujących dziennikarzy w miasto przekazuje: Kogokolwiek, żywego czy martwego, zrobić mi na szaro i basta! - Broń się! - ma krzyknąć już w progu dziennikarz, wyposażony w magnetofon. Jeśli nie odniesie druzgocącej przewagi w bezpośredniej potyczce w polu - nie wszystko stracone. W sztabie można zawsze w ostatniej chwili dopisać coś, czego rozmówca nie powiedział. To się opłaca, bo sprostowania, jak wiadomo, są mało skuteczne. Ten, kto prostuje, zawsze sprawia wrażenie, że się tłumaczy, a skoro czuje się do tego zmuszony, to znaczy, że coś tam na rzeczy było, bo inaczej w gazecie by o tym nie pisali.
    A więc, dziennikarska braci: Magnetofon w dłoń! Ładuj! Naprzód! Hurrrra...

2.08.1991

   
                                           

1 komentarz: