FELIETONY NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ" - LATA 90.
A wy mówicie, że przeszłość przeszła...*
KISIEL
- jeszcze pogadamy...
Rok 1990,
Komitet Obywatelski. Napięcie, kolejny mówca mówi o zagrożonych wartościach. Wyjmuję podróżny termos z kawą, kubek, nalewam, biorę do ust. Odwraca się do
tyłu Kisiel, zauważa mnie, witam go schyleniem głowy. Na to on przez kilka
rzędów, bez ściszenia głosu:
- Wódka?!
- Kawa,
panie Stefanie - wyjaśniam grzecznie.
- Ale z wódką
- dodaje stanowczo.
Termos
Jacka Kuronia był już wtedy znany... Gdybym jednak miał wybierać kadr do
zatrzymania na koniec filmu pt. "Kisiel" inny wybrałbym -
wcześniejszy obraz.
Nazajutrz po opuszczeniu aresztu
śledczego w Białołęce umówiłem się telefonicznie z panem Stefanem, by
dowiedzieć się czegoś o politycznych nastrojach wśród hierarchów Kościoła.
- Odkąd nie
żyje Wyszyński, nikt mi nic nie mówi.
Wyszliśmy z
kawiarni i rozmawialiśmy dalej na ulicy. Stefan Kisielewski przerwał wpół zdania
i nagle rzucił się pędem przed siebie. Spojrzałem do tyłu - czy umyka przed
bezpieką? W ostatniej chwili wpadł do odjeżdżającego autobusu. Zobaczyłem go za
tylną szybą, niczym na ekranie telewizora: wyciągniętą prawą ręką energicznie
kreślił w powietrzu zamaszyste koła, a lewą wskazywał na siebie... Autobus
zniknął za zakrętem. Udałem się najbliżej - na Marszałkowską, do Haliny Mikołajskiej i
Mariana Brandysa. Opowiedziałem, co się stało.
- To pokaż
jeszcze raz, jak on tą ręką kręcił - mówi Halina.
-
Rzeczywiście, coś się działo, ale co? - ocenił Marian. - Może zadzwonić do
niego?
Dzwonię -
odbiera pan Stefan.
- Może pan
mówić? Czy są u pana obcy ludzie? Wszystko w porządku? Dawał mi pan jakieś
znaki, nie zrozumiałem.
- Ja pokazywałem panu, żeby pan
znowu zadzwonił, bo musimy jeszcze pogadać, a ja miałem swój autobus. Kiedy pan
ma czas?
Taki młody - wymknęło mi się, gdy
usłyszałem komunikat o nagłej śmierci.
PAN
JULEK - po co on pisze?
W roku 1983
przebywałem w Domu Pracy Twórczej w Oborach. Był Marek Nowakowski, Krzysztof
Karasek i - Julian Stryjkowski. Rozmawialiśmy o jego książce "Wielki
strach" wydanej w drugim obiegu. Lwów zajęty przez Sowietów. Komunizujący
polscy pisarze, redaktorzy, publicyści. Ktoś znika w nocy, ktoś nie przychodzi
do redakcji, nikt o tym nie mówi; mimo grozy ci, co jeszcze zostali, wychwalają
ojczyznę proletariatu. Laboratorium późniejszego PRL-u. Ze Lwowa wywieziono
Stryjkowskiego - komunistę w głąb Rosji, do fabryki. Pan Julek opowiada.
Postawiono go przy obrabiarce. Męczyły go wyrzuty sumienia, że nie przelewa
krwi na froncie. Z głośników odczytują nazwiska i procent wyrobionej normy.
Taki a taki towarzysz: 240 procent normy. Następny i następny: 180 procent
normy, 160 procent.
-
Wyobraźcie sobie panowie - mówi pan Julian - czytają już tych poniżej 100
procent, a mnie ciągle nie ma! Wreszcie: Stryjkowskij, 20 procent normy! Na
froncie giną nasi chłopcy, a ja nie wyrabiam normy! Tylko 20 procent!
W
następnych miesiącach wyrabiał niewiele więcej. Starał się tak, że kaleczył
sobie palce; pokrwawione owijał pakułami szarpanymi z wnętrza wysłużonej
kufajki i znów pochylał się nad maszyną. Któregoś razu poczuł dym, rozejrzał
się, niczego nie zauważył. Dymu przybywa, a na górze suwnicowa macha nerwowo
rękami i pokazuje na niego.
- Ja patrzę
proszę panów - mówi pan Julian rozkładając szeroko ręce - a to ja się palę i
dym ze mnie bucha!
(Przez
dziurę wchodziło do wnętrza kufajki gorące powietrze z oparami, w środku
nastąpił samozapłon). Ugasił kufajkę, wdeptując nadpalone strzępy w smary i
oleje na betonowej posadzce. Zniszczenie odzieży roboczej - wojna - sabotaż!
- Ja
pojąłem - mówi pan Julian - że zasługuję na śmierć...
Nazajutrz
podchodzi brygadzista: - Stryjkowski, za mną, idziemy w zawkom. W fabrycznym komitecie partii nie czekał jednak sąd
wojenny. - Stryjkowski - zakomunikował sekretarz partii - wy pojedziecie w obkom. Pan Julian, jeszcze w szoku
zareagował rzeczowo: jak ja mogę udać się do obwodowego komitetu w spalonej
kufajce? Dostał inną, oczywiście nie nową, ale niespaloną. Stryjkowski -
zakomunikował sekretarz obwodowy - wy pojedziecie w rajkom. Ciągle w szoku, pan Julian zapytał: - Czy ja mogę stawić
się w komitecie rejonowym bez butów? Dano mu buty, oczywiście używane, ale
buty. Kiedy wreszcie usłyszał: - Stryjkowski, wy pojedziecie w Moskwu - pomyślał, że chyba nie chodzi
tu o rozstrzelanie. Bo dlaczego mieliby jego - zwykłego sabotażystę, który nie
wyrabiał normy - rozstrzeliwać aż w Moskwie, a nie za fabrycznym murem? W
stolicy Kraju Rad ulokowano go w najlepszym hotelu. Do numeru wkroczył
umundurowany oficer NKWD i zagrzmiał: Stryjkowski, jedziecie do Wandy! - Do
Wandy...? Jak ja do Wandy bez garnituru?! - Szybciej! - wrzasnął oficer za
siebie i za chwilę dobiegł zdyszany żołnierz z garniturem. Wanda
Wasilewska przyjęła pielgrzyma wylewnie:
-
Stryjkowski, jak się cieszę, że przybyliście na moją prośbę! Powstaje Związek
Patriotów Polskich, wasze pióro jest potrzebne!
Błagałem pana Juliana, żeby napisał
drugą część "Wielkiego strachu" - "Droga do Wandy". - E
tam, to już nic takiego, o czym by warto pisać - mówił. W następnych dniach po
każdym obiedzie pan Julian opowiadał cząstkę biografii.
Zaraz po
maturze, ojciec zabrał Julka w jedną z podróży handlowych. W pociągu dosiadł
się znajomy Żyd, też handlowiec, rozpytał o interesy.
- A po co on jedzie? - zapytał w
końcu, wskazując na Julka.
- On właśnie zdał maturę i ja go
zabrałem w nagrodę.
- A co on będzie robił, jak nie
pojedzie w nagrodę?
- On... - zawahał się ojciec przez
chwilę - on pisze. (Julek był „po debiucie” - w jakiejś prowincjonalnej gazecie
opublikowano jego literackie próby i zdumionemu ojcu zapowiedział, że będzie
pisarzem).
- Co on pisze? - drążył dociekliwy
współpasażer.
- Hm... Literaturę...
- Jaką literaturę?
- Literaturę - tu ojciec spojrzał na
Julka - piękną.
- Piękną literaturę on pisze? Co on
z tego ma?
- No, na razie nic - westchnął
ojciec.
- To po co on pisze?
Tu
ojciec, by ustrzec się wstydu, począł mozolnie wyjaśniać: że Julkowi już coś
wydrukowano, że na razie nic z tego nie ma, ale on będzie pisał coraz więcej i
będą mu drukować w gazetach, a potem wydrukują książkę i on będzie polskim
pisarzem, lecz musi dalej pisać i - ty rozumiesz - będą mu drukować książkę za
książką aż będzie sławnym polskim pisarzem, a wtedy może dostać Nagrodę Nobla,
a to już są poważne pieniądze...
- To czego
on jedzie a nie pisze?! - zawołał zirytowany Żyd.
Opowiedział też pan Julian, jak to z
Buczkowskim było. Nazajutrz po przyjeździe do Obór natknął się w Konstancinie
na Leopolda Buczkowskiego, spacerującego z psem.
- Jak się żyje, Julek?
- Ty się mnie nie pytaj, jak się
żyje, ty mnie powiedz jak w telewizji było, hę? - chodziło o to, że Buczkowski
wyłamał się z bojkotu i wystąpił w „wojennej” TV.
- Ech - zmieszał się Buczkowski - to
tak dla żartu...
- Dla
żartu?! To ja ci powiem, że to kiepski żart, bo nikt na mieście z tego się nie
śmieje!
Odwróciłem
się na pięcie i poszedłem sobie - zakończył opowieść pan Julian.
Za kilka lat sprawy się
skomplikowały: przyszły wybory prezydenckie. Otwieram drzwi - opowiada Marek
Nowakowski, dotąd niezawodny przyjaciel - stoi Julek. Nie wchodzi. - Nie
wchodzisz? - pytam, a on do mnie: - Ty... ty faszysto! Odwrócił się na pięcie i
zbiegł po schodach.
Pan Julek
dowiedział się „na mieście”, że Marek zamierza głosować na Wałęsę, a nie na
Mazowieckiego.
Zatrzymanego kadru nie muszę szukać
w pamięci - mam go na taśmie video. Pana Julka spotkałem ostatnio w sanatorium
w Konstancinie. Już nie miał sił do frapujących opowieści. Włączyłem małą
kamerę, a pan Julian stoi i pozuje. Wreszcie pyta, czy już może sobie pójść, bo
czuje się zmęczony - sadził, że jest to aparat fotograficzny. I tak pan Julian
na moim filmie idzie, idzie długim korytarzem, otwiera drzwi swojego pokoju - i
już go nie ma. Ostatnie ujęcie.
WIKTOR - jesteś!
Byliśmy w końcu na
„ty”; napisałem o nim pracę magisterską. Z zakresu teorii literatury. Nazywała
się: „Repertuar ofert dydaktycznych w dziele literackim Wiktora
Woroszylskiego”. Tytuł nie był mój a promotora (Edward Balcerzan), który
nakierował mnie w nową, ciekawą stronę. Dydaktyzm? Oferta? Ów „repertuar”
zaczynał się wszak od socrealizmu. Przygotowałem pytania do zaprzyjaźnionego
już autora. Rozmowa się nie kleiła. Skończyło się na koniaku i obiedzie Janki. O
socrealizmie jeszcze wtedy nie pisano. Moda nastała później. Nie chciałem
oskarżać kochanego Wiktora, a zrozumieć. Cokolwiek. Może nie umiał mi w tym
pomóc? Może różnica całego pokolenia była barierą komunikacyjną? Zadana praca
nie miała być jednak o socrealizmie, tylko o dziele Woroszylskiego. Ale tak
mnie ten „soc” wciągnął, że nie starczyło czasu i urwałem analizę przed
"Niezgodą na ukłon". Nie tknąłem książek dla dzieci, nie poddałem
strukturalno-semiotycznej analizie utworu „Trochę śmiechu, trochę smutku, to
historia o mamutku”. Ostatni mój rozdział nosił tytuł - cytat: „Próg opuszczamy
mądrej szkoły...”
Wiktor opuścił tamtą „szkołę”
wcześnie i ostatecznie, nie czekając nawet do „października”. Po pobycie na
Kaukazie (1954) napisał wiersz „Oczy Metakse” - o młodziutkiej tancerce, w
której ruchach zobaczył historię zgnębionego narodu; potem „odłamki
strzaskanego nieba deptał w obcym mieście” - to wiersz „Miasto”, czyli
Budapeszt. „Poematów dla dorosłych”** nie pisał, bo był już nazbyt dorosły; nie
pobrał partyjnej delegacji na odwilżową, „służbową podróż w sprawie poezji” -
odtąd podróżował na koszt własny. Duży koszt. Wiktor nie przechowywał w
skrytości ducha odrobiny sentymentu do tamtego, młodzieńczego „prometejskiego
jądra”. W przedmowie do wyboru wierszy (1992) napisał: Ze „Śmierci nie ma!”, ani z paru następnych książek, choć do pewnych
fragmentów czuję swoisty sentyment, nie powtarzam tutaj - z jednym wyjątkiem -
żadnego wiersza. Wyjątkiem tym jest „Po śmierci przyjaciela” (1951), ponieważ w
nim, mimo upływu lat, słyszę głos, który odczuwam jako własny.
Gdybym miał wybrać dla potomności
jeden wiersz z lat 1981-1982, byłby to Wiktora Woroszylskiego „Podsłuchane” z
„Dziennika internowania”. Przypomnę go w całości:
zdałeś
ten łom
no
zdałem
a
ja nie zdałem
trzeba
było zdać
co
będę zdawał i brał
zdawał
i brał
Cóż, nie był Wiktor bezwiednym
kreatorem anegdot, może i dlatego, że w końcu był niezłomnym domatorem? Nie
umawiał się w kawiarni, nie pędził do drzwi przyjaciela, by „dać zdecydowany
odpór”, nie szukał informacji „na mieście”, bo informacje przychodziły do
niego. Ja byłem ostatni raz w mieszkaniu Woroszylskich niestety dawno: po
pogrzebie Grażyny Kuroń. Był Edelman, złamany, rozgoryczony i po kieliszku
strasznie bluźnił. Trochę mu się sprzeciwiałem. W którejś chwili Wiktor odezwał
się jak beznamiętny narrator: - Leszek schamiał w areszcie i postawił się
Edelmanowi.
Miał
poczucie humoru nie do naśladowania. Były jakieś imieniny lub urodziny w latach
70. Kto wchodził, był anonsowany przez gospodarza, a upominek okazywano
obecnym. Dzwonek do drzwi, Wiktor idzie otworzyć, wraca i oznajmia: - Przyszedł
Kuroń, w prezencie przyniósł Blumsztajna. Małej postury Blumsztajn, pokornie
schowany za „harcmistrzem”, istotnie przypominał „skromny upominek”, a Kuroń
innego nie przyniósł, bo przecież nie miał do tego głowy.
Wiktor nie rozstał
się z korowskim towarzystwem kombatantów ale - jak sądzę - był zdystansowany
wobec lewackiego, zacietrzewionego oszołomstwa. Gdyby nie, czyż - naruszając
zasady politycznej poprawności - dzwoniłby z łoża cierpienia do swojego kolegi,
„faszysty” Herberta, troszcząc się o to, z czego będzie żył? Wiktor Woroszylski, zatrzymany w kadrze?
Siedzi na fotelu, jednym z dwóch przy małym stoliku wyłożonym ozdobnymi
kafelkami, w tle regały z książkami. Co robi? Słucha, oczywiście.
Umierają pisarze.
Zabierają ze sobą epokę Polski Ludowej. W otchłani wciąż przemawia Władysław
Gomułka:
- Grupka zagorzałych przeciwników socjalizmu i
rewizjonistycznych renegatów, którzy wybrali pochyłą ścieżkę zdrady interesów
ludu pracującego miast i wsi, ulegając propagandzie światowego imperializmu,
popieranych przez rodzime, wsteczne elementy klerykalne, powtarza z maniackim
uporem dawno skompromitowaną na gruncie naukowego materializmu tezę, cytuję:
„śmierci nie ma”. Partia nasza, wraz z bratnią partią Związku
Radzieckiego... - tu głos przechodzi w bulgot.
Przypomina
mi się dedykacja wpisana przez Wiktora w samizdatowym wydaniu poematu „Jesteś”:
„Jesteś! I jesteśmy!”
20.12.1995
_______________________
* z wiersza Wiktora Woroszylskiego
** "Poemat dla dorosłych" - "odwilżowy" utwór Adama Ważyka