środa, 29 kwietnia 2020

        FELIETONY NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ" - LATA 90.

       Pamiętnik z procesu górników - Kraj - rp.pl
     
    Sąd uniewinnia, policja przeprasza


     Po wielu latach sąd uniewinnia tych, którzy strzelali do górników Wujka.
     W Polsce każdy polityk wie, że w państwie prawa nie wypada publicznie kwestionować decyzji sądów. Dlatego zaczyna swój komentarz od zastrzeżenia: „Nie będę komentował decyzji niezawisłego sądu”. Wzorcowej postawie polityków przeczy brak zahamowań wśród pozostałych obywateli. Niektóre niezawisłe wyroki, ostatnio ten „w sprawie Wujka” ludzie komentują na ulicy, w tramwaju, w pracy i szkole a nawet na sali sądowej po ogłoszeniu wyroku. Co więcej, wyciągają głośno wnioski (np.: „Hańba!”) i - na co nawet publicysta sobie nie pozwoli - formułują zalecenia (np.: „Sąd pod sąd!”). 
     Między poprawnymi politykami a nieoprawnymi obywatelami usytuował się nowy wiceminister sprawiedliwości, mec. Leszek Piotrowski (skądinąd uczestnik procesu jako oskarżyciel posiłkowy - pełnomocnik rodzin zabitych). W telewizyjnym „W centrum uwagi” stwierdził, że „sądy wydają wyroki słuszne i niesłuszne”! Cóż to znaczy? Gdyby sądy wydawały wyłącznie słuszne wyroki, nie działałaby instytucja odwołania do sądu wyższej instancji i zaskarżenia wyroku. Jeśli sąd wyższej instancji unieważnia wyrok, zmienia postanowienie czy odsyła do ponownego rozpoznania, to znaczy, że uznaje werdykt za niesłuszny. Nikt zatem nie musi się wzbraniać przed komentowaniem niesłusznych wyroków. Politycy nie muszą wypowiadać zaklęcia o niezawisłości sądu, przynajmniej dopóki wyrok nie jest ostateczny. Czy taki wniosek godzi w autorytet sądownictwa, czy tylko narusza obowiązującą hiperpoprawność?
     Nazajutrz po ujawnieniu brutalnego zachowania policji, komendant przeprasza młodocianych kibiców. Brutalna peerelowska milicja przeobraziła się ostatecznie w miłującą prawo, świadomą nietykalności cielesnej obywatela policję. Reakcja zwierzchnictwa na gdyński wyjątek dobitnie to potwierdza. Konflikt obu stron jest jednak trwały i w wyobrażalnym czasie nieusuwalny. Jedni, ubrani w szaliki, mają kilkanaście lat i nie czują się już dziećmi; drudzy, umundurowani, mają ledwie kilka lat więcej i upokorzenie małolata utwierdza ich w poczuciu przynależności do świata dorosłych. Te grupy wiekowe dzieli biologiczna nienawiść i nie trzeba z tego powodu załamywać rąk: przyjmijmy robocze założenie, że policjanci są od tego, żeby bić kibiców. Jeśli policja ich nie bije, to szalikowcy biją się nawzajem, kaleczą przechodniów, niszczą mienie prywatne i wspólne. Nic w tym wypadku nie zastąpi argumentu pały. Widzieliśmy wszakże, że zbito i upokorzono wybranych kibiców, gdy byli bezbronni. Od lat obserwujemy też, że gdy kibiców jest tłum, wtedy bezbronna jest policja. Może więc nie o swoiście pojmowaną „prewencję” chodziło, a o chuligański odwet funkcjonariuszy za to, że poprzednio dostali od kibiców w skórę? Gdański komendant (w najlepszej wierze) upokorzył się przed ogółem kibiców, wzmocnił ich „moralnie” i dodał odwagi. Funkcjonariuszy zaś ostrzegł (co z tego, że niechcący): nie bijcie, bo z tego są kłopoty. Okazuje się, że słowo „przepraszam” może rodzić nieoczekiwane skutki, chociaż (żyjemy w państwie prawa) zapowiedziano ukaranie winnych.
     Niegdysiejsze, polityczne „przepraszam” obecnego prezydenta RP* - według niektórych funkcjonariuszy aparatu sprawiedliwości - miało zastąpić skazanie winnych zabójstwa górników i zamknąć sprawę. To przecież było dawno, w poprzednim ustroju, w którym nikt osobiście nie ponosił za nic winy.

                                                                                                          16.12.1997
____________________________
* Aleksander Kwaśniewski

    FELIETONY NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ" - LATA 90.
    
   Króliki z kapelusza

     Leszek Balcerowicz ocenił kandydaturę prof. Andrzeja Wiszniewskiego na szefa rządu negatywnie: czekają nas pilne zadania i dlatego premierem nie może być ktoś, kto będzie dobry może za rok, a przez ten czas będzie się dopiero uczył (TVP, „W centrum uwagi” 3.X.) . Którzy zatem są  „nauczeni”? Ci, co już byli premierami, byli wicepremierzy, czy też tacy, którzy byli ministrami? Może także wojewodowie, prezydenci miast? Lider Unii Wolności opowiada się jednak za tym, aby premierem był Krzaklewski. Czy zatem „nauczeni” do kierowania rządem są liderzy bloków politycznych, partii, przywódcy central związkowych? O to trzeba pytać Leszka Balcerowicza.
     O Wiszniewskiego prasa pytała także polityków - posłów AWS. Maciej Płażyński, poseł: „Nie mam żadnego stosunku do tej kandydatury, bo pana Andrzeja Wiszniewskiego po prostu nie znam”. Marian Piłka, lider ZChN, poseł: „Nie mogę nic powiedzieć o prof. Wiszniewskim, bo nic o nim nie wiem”.  Artur Balazs, poseł: „To nazwisko nic mi nie mówi (...) Premierem nie może być osoba wyciągnięta jak królik z cylindra. Na czele rządu musi stanąć człowiek o mocnej pozycji publicznej i politycznej”.
     Czy więc Krzaklewski  żarty sobie stroi z demokracji? Wyciąga z cylindra na urząd premiera człowieka z nikąd, nieobecnego w klasie politycznej, którego jedynym atutem jest tytuł profesora od czegoś tam? Dociekliwi dziennikarze  poprosili  jednak o opinie także wrocławian.  Z trzech wypowiedzi („Gazeta Wyborcza” 4-5.X.), w tym prof. Aleksandra Labudy (Płażyńskiemu, Balazsowi i Piłce znanemu być może jako mąż Barbary) dowiadujemy się - w wystarczającym skrócie -  o biografii politycznej tajemniczego kandydata. Okazuje się, że jako naukowiec, osoba publiczna i polityczna jest on na Dolnym Śląsku powszechnie znany. Tomasz Wójcik, szef Zarządu Regionu „S”, poseł: „Prof. Wiszniewski byłby znakomitym premierem”.  Stanisław Husakowski, przewodniczący wrocławskiej Unii Wolności (zastrzegając, że „niepokoiły go zawsze polityczne kontakty Wiszniewskiego z politykami mocno prawicowymi” jak Kornel Morawiecki czy Jan Olszewski!): „To dobry kandydat na premiera. Był na pewno najlepszym rektorem politechniki w ciągu ostatnich 20 lat. Umie dzielić pracę i egzekwować wykonanie zadań. Jednocześnie nie trzyma się kurczowo władzy, umie ją decentralizować, otaczać się właściwymi ludźmi”.
     Nie nowe to zjawisko: ten sam kandydat na wysoki urząd przez jednych przyjęty jest z dystansem, jeśli nie wzgardą, jako ktoś anonimowy a więc nieprzygotowany. Drudzy znają go jako profesora, rektora, działacza publicznego, polityka i wystawiają mu nader pochlebne świadectwo. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jedni i drudzy, reprezentując dwie konkurencyjne partie, opiniowali kandydata jednej z nich. Tu jednak ci pierwsi są politykami centralnymi (świadomie nie napisałem: warszawskimi), ci drudzy zaś mieszkają we Wrocławiu, chociaż - jak prof. Labuda i szef dolnośląskiej Solidarności - znani są ogólnopolskiej publiczności.   Którzy mają rację?
     Nie jest celem tego komentarza przekonywanie do osoby  prof. Wiszniewskiego. Stwierdzam wszakże, że, choć nie jestem wrocławianinem, o istnieniu Andrzeja Wiszniewskiego, naukowca z Politechniki Wrocławskiej, wiem od kilkunastu lat, choćby z publikacji w prasie drugiego obiegu. Internowanych i aresztowanych profesorów w całym  kraju  było niewielu.  Powiedzmy jednak, że nie wszyscy się znali, bo przecież, gdyby kilkanaście lat temu zapytano Andrzeja Wiszniewskiego, co sądzi o przyszłości politycznej Artura Balazsa i Mariana Piłki, mógłby odpowiedzieć , że nic nie sądzi, bo nie wie, kim oni są.
Jak po tym doświadczeniu zdefiniować właściwego kandydata na stanowisko premiera, czyli takiego, który piastując urząd nie będzie się dopiero uczyć, tak jak uczyli się niegdyś Mazowiecki, Bielecki, Olszewski, Suchocka oraz Skubiszewski, Cywińska, Kuroń, Gronkiewicz-Waltz, Strzembosz, Stelmachowski, Wałęsa i tak dalej? AWS nie może przyjąć założenia, że właściwym kandydatem jest osoba już „nauczona”, jak Miller, Oleksy, Cimoszewicz, Kwaśniewski czy choćby Święcicki. Pozostaje do rozważenia najnowsza wykładnia centralizmu demokratycznego:  właściwy kandydat na premiera to taki, którego zna Płażyński, Balazs i Piłka.

1997


     FELIETONY NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARENOŚĆ" - LATA 90.


      Czy obce służby specjalne potrzebują w             Polsce agentury wpływu?

     Agent wpływu, jak nazwa wskazuje, wpływa na opinię publiczną. Działa na rzecz mentalnej i moralnej dezintegracji społeczeństwa i w konsekwencji rozstroju jego państwa. Współcześnie, tu i teraz, zadaniem agenta wpływu nie jest głoszenie nowych, porywających grupy społeczne ideologii, czy też zaszczepianie poszczególnym intelektualistom "prometejskich jąder".  Nie ma do tego (na razie) podatnego gruntu. Najprościej więc byłoby stwierdzić, że misją agenta wpływu jest dezinformacja, dezorientacja, niszczenie autentycznych autorytetów na wszelkim szczeblu społecznym i zastępowanie ich kreaturami. Słowem, chodzi o robienie ludziom wody z mózgu.
     Trzeba przyjąć domniemany wizerunek agenta wpływu.  Tak jak nikt nie widział prawdziwego szatana z ogonem i rogami, tak też prawdziwy agent wpływu raczej nie przypomina naszego zajadłego ideologicznego przeciwnika. Agent wpływu zwykle jest po naszej stronie, a nawet bardziej po naszej stronie, niż my sami. Nosi taki sam ornat, lecz ogon jego dla ogółu nie jest widoczny.  Widać zatem,  że agentem wpływu może być każdy z nas, choćby wyglądał nawet tak wiarygodnie jak ojciec Rydzyk, Piotr Wierzbicki czy Tomasz Wołek. 
     Teza brzmi jednak: nie, obce służby specjalne nie potrzebują w Polsce agentury wpływu.  
     Krótki rys historyczny. Proces szkalowania „swoich” rozpoczęła „Gazeta Wyborcza” siedem lat temu, by nie dopuścić Wałęsy do prezydentury z ówczesnym programem  wycofania wojsk sowieckich z Polski i lustracji. Po przegranej Tadeusza Mazowieckiego  ataki na ówczesnych zwolenników Wałęsy przybrały rozmiar nagonki - dość przypomnieć choćby stworzony wizerunek braci Kaczyńskich, nie mniej ohydny niż zaplute karły reakcji z okresu stalinowskiego. Czytelnicy dowiedzieli się, że znaczna część działaczy solidarnościowych, opozycyjnych to ciemniaki, szaleńcy, frustraci, faszyści i typy spod ciemnej gwiazdy. Ci, którzy w to uwierzyli, stali się elektoratem późniejszej Unii Demokratycznej. Obóz solidarnościowy rozdwoił się na prawo i lewo, co jedni uznali za nieszczęście, inni za proces nieuchronny.  Podział osiągnął swój szczyt z nastaniem rządu Jana Olszewskiego.  Szkalowała go „Gazeta Wyborcza” w jednym chórze z prasą postkomunistyczną, a np. Bujak z Frasyniukiem publicznie pomówili Naimskiego (szefa UOP) o podpisanie „lojalki” w stanie wojennym. Podziału tego nie zniosły wyborcze zwycięstwa partii postkomunistycznych, choć wspomniana gazeta, zaskoczona obrotem politycznej sceny spuściła z tonu, a nawet wróciła do subtelnego antykomunizmu z początku swego istnienia.
     Dzisiaj inaczej to wygląda - monopol „Gazety Wyborczej” został przełamany. Prawicowe gazety konkurując ze sobą o role przewodnią ścigają się w bezkompromisowości.  Im więcej swoich się zdemaskuje, tym wiarygodność ma być większa. Czytelnik odnosi wrażenie, że jedyna grupa, która jeszcze nie zdradziła to redakcja danego tytułu. Piotr Wierzbicki ("Gazeta Polska") demaskuje Wałęsę; nic to, że przedtem w swojej książce ogłosił go geniuszem, jeśli nie beatyfikował. Nie ma nic stałego; odkąd Antoni Maciarewicz dostrzegł w ROP "prawicę kontynuacji", nie można wykluczyć, że pod nóż komentatora „Gazety Polskiej” pójdzie Jan Olszewski.  Zdrada, zdrada, wszędy zdrada! Do konkurencji przystąpiło wszak medium gorące, fenomenalne „Radio Maryja”: panią Gronkiewicz - Waltz posądzono o niesłuszne pochodzenie, a Jan Olszewski okazał się masonem.  „Życia” nie uchroniło przed „Maryją” to, że razem popierały Wałęsę w kampanii prezydenckiej - po wyborach rozgłośnia wykryła w redakcji Wildsteina. Z o wiele gorszym dla prawicy skutkiem „Życie” Tomasza Wołka "zdemaskowało" przed wyborami Kwaśniewskiego - to już nieco inny zakres rozważań, choć też z dziedziny agentury wpływu: jak atakować przeciwnika politycznego, żeby dodać mu zwolenników a reprezentowanej formacji odebrać wiarygodność.
     Tu przypadkiem pojawiła się sprawa  reprezentacji. W odróżnieniu od lewicy, gdzie np. „Trybuna” bezspornie reprezentuje SDRP, a „Gazeta Wyborcza” Unię Wolności, prawicowe media (te pierwszoplanowe) nie są w żadnym stopniu organami partii politycznych. To redakcje - koterie towarzysko-polityczne są quasipartiami, czy też „biurami politycznymi” jak „Gazeta Polska”, która powołała sieć swoich klubów, czy „Życie”, gdzie prawicowa retoryka ukrywa naturalny bunt pokoleniowy. Takoż popierana przez dany tytuł partia nie jest pewna dnia ani godziny; jej liderzy z dnia na dzień mogą okazać się zdrajcami, a zbuntowana frakcja trzonem nieprzejednanych. Owszem, dobrze, że niezależna prasa prawicowa ocenia działalność osób publicznych. Granica jednak bywa przekraczana, pieniactwo bierze górę i - wzorem narzuconym niegdyś przez „Gazetę Wyborczą” - kryterium słuszności bierze górę nad kryterium prawdy. Dla człowieka prawicy, wyznającego chrześcijański system wartości, kłamstwo prawicowe pozostaje kłamstwem; system ten nie przewiduje czegoś takiego, jak dawanie fałszywego świadectwa w słusznej sprawie - jeśli „kopanie swoich” jest sprawą słuszną. Wątpliwość ta  nie dotyczy prawdziwych agentów wpływu, których, według mojej tezy, sami wyręczamy.

1997



sobota, 25 kwietnia 2020

     FELIETONY NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ" - LATA 90.


     A wy mówicie, że przeszłość przeszła...*
         
            Kisielewski Stefan - cytaty sentecje aforyzmy

KISIEL - jeszcze pogadamy...

     Rok 1990, Komitet Obywatelski. Napięcie, kolejny mówca mówi o zagrożonych wartościach. Wyjmuję podróżny termos z kawą, kubek, nalewam, biorę do ust. Odwraca się do tyłu Kisiel, zauważa mnie, witam go schyleniem głowy. Na to on przez kilka rzędów, bez ściszenia głosu:
     - Wódka?!
     - Kawa, panie Stefanie - wyjaśniam grzecznie.
     - Ale z wódką - dodaje stanowczo.
     Termos Jacka Kuronia był już wtedy znany... Gdybym jednak miał wybierać kadr do zatrzymania na koniec filmu pt. "Kisiel" inny wybrałbym - wcześniejszy obraz.
      Nazajutrz po opuszczeniu aresztu śledczego w Białołęce umówiłem się telefonicznie z panem Stefanem, by dowiedzieć się czegoś o politycznych nastrojach wśród hierarchów Kościoła.
     - Odkąd nie żyje Wyszyński, nikt mi nic nie mówi.
     Wyszliśmy z kawiarni i rozmawialiśmy dalej na ulicy. Stefan Kisielewski przerwał wpół zdania i nagle rzucił się pędem przed siebie. Spojrzałem do tyłu - czy umyka przed bezpieką? W ostatniej chwili wpadł do odjeżdżającego autobusu. Zobaczyłem go za tylną szybą, niczym na ekranie telewizora: wyciągniętą prawą ręką energicznie kreślił w powietrzu zamaszyste koła, a lewą wskazywał na siebie... Autobus zniknął za zakrętem. Udałem się najbliżej - na Marszałkowską, do Haliny Mikołajskiej i Mariana Brandysa. Opowiedziałem, co się stało.
     - To pokaż jeszcze raz, jak on tą ręką kręcił - mówi Halina.
     - Rzeczywiście, coś się działo, ale co? - ocenił Marian. - Może zadzwonić do niego?
     Dzwonię - odbiera pan Stefan.
     - Może pan mówić? Czy są u pana obcy ludzie? Wszystko w porządku? Dawał mi pan jakieś znaki, nie zrozumiałem.
     - Ja pokazywałem panu, żeby pan znowu zadzwonił, bo musimy jeszcze pogadać, a ja miałem swój autobus. Kiedy pan ma czas?
      Taki młody - wymknęło mi się, gdy usłyszałem komunikat o nagłej śmierci.


                                     
     
    PAN JULEK - po co on pisze?

     W roku 1983 przebywałem w Domu Pracy Twórczej w Oborach. Był Marek Nowakowski, Krzysztof Karasek i - Julian Stryjkowski. Rozmawialiśmy o jego książce "Wielki strach" wydanej w drugim obiegu. Lwów zajęty przez Sowietów. Komunizujący polscy pisarze, redaktorzy, publicyści. Ktoś znika w nocy, ktoś nie przychodzi do redakcji, nikt o tym nie mówi; mimo grozy ci, co jeszcze zostali, wychwalają ojczyznę proletariatu. Laboratorium późniejszego PRL-u. Ze Lwowa wywieziono Stryjkowskiego - komunistę w głąb Rosji, do fabryki. Pan Julek opowiada. Postawiono go przy obrabiarce. Męczyły go wyrzuty sumienia, że nie przelewa krwi na froncie. Z głośników odczytują nazwiska i procent wyrobionej normy. Taki a taki towarzysz: 240 procent normy. Następny i następny: 180 procent normy, 160 procent.
     - Wyobraźcie sobie panowie - mówi pan Julian - czytają już tych poniżej 100 procent, a mnie ciągle nie ma! Wreszcie: Stryjkowskij, 20 procent normy! Na froncie giną nasi chłopcy, a ja nie wyrabiam normy! Tylko 20 procent!
     W następnych miesiącach wyrabiał niewiele więcej. Starał się tak, że kaleczył sobie palce; pokrwawione owijał pakułami szarpanymi z wnętrza wysłużonej kufajki i znów pochylał się nad maszyną. Któregoś razu poczuł dym, rozejrzał się, niczego nie zauważył. Dymu przybywa, a na górze suwnicowa macha nerwowo rękami i pokazuje na niego.
     - Ja patrzę proszę panów - mówi pan Julian rozkładając szeroko ręce - a to ja się palę i dym ze mnie bucha!
(Przez dziurę wchodziło do wnętrza kufajki gorące powietrze z oparami, w środku nastąpił samozapłon). Ugasił kufajkę, wdeptując nadpalone strzępy w smary i oleje na betonowej posadzce. Zniszczenie odzieży roboczej - wojna - sabotaż!
      - Ja pojąłem - mówi pan Julian - że zasługuję na śmierć...
     Nazajutrz podchodzi brygadzista: - Stryjkowski, za mną, idziemy w zawkom. W fabrycznym komitecie partii nie czekał jednak sąd wojenny. - Stryjkowski - zakomunikował sekretarz partii - wy pojedziecie w obkom. Pan Julian, jeszcze w szoku zareagował rzeczowo: jak ja mogę udać się do obwodowego komitetu w spalonej kufajce? Dostał inną, oczywiście nie nową, ale niespaloną. Stryjkowski - zakomunikował sekretarz obwodowy - wy pojedziecie w rajkom. Ciągle w szoku, pan Julian zapytał: - Czy ja mogę stawić się w komitecie rejonowym bez butów? Dano mu buty, oczywiście używane, ale buty. Kiedy wreszcie usłyszał: - Stryjkowski, wy pojedziecie w Moskwu - pomyślał, że chyba nie chodzi tu o rozstrzelanie. Bo dlaczego mieliby jego - zwykłego sabotażystę, który nie wyrabiał normy - rozstrzeliwać aż w Moskwie, a nie za fabrycznym murem? W stolicy Kraju Rad ulokowano go w najlepszym hotelu. Do numeru wkroczył umundurowany oficer NKWD i zagrzmiał: Stryjkowski, jedziecie do Wandy! - Do Wandy...? Jak ja do Wandy bez garnituru?! - Szybciej! - wrzasnął oficer za siebie i za chwilę dobiegł zdyszany żołnierz z garniturem. Wanda Wasilewska przyjęła pielgrzyma wylewnie:
     - Stryjkowski, jak się cieszę, że przybyliście na moją prośbę! Powstaje Związek Patriotów Polskich, wasze pióro jest potrzebne!
     Błagałem pana Juliana, żeby napisał drugą część "Wielkiego strachu" - "Droga do Wandy". - E tam, to już nic takiego, o czym by warto pisać - mówił. W następnych dniach po każdym obiedzie pan Julian opowiadał cząstkę biografii.
     Zaraz po maturze, ojciec zabrał Julka w jedną z podróży handlowych. W pociągu dosiadł się znajomy Żyd, też handlowiec, rozpytał o interesy.
     - A po co on jedzie? - zapytał w końcu, wskazując na Julka.
     - On właśnie zdał maturę i ja go zabrałem w nagrodę.
     - A co on będzie robił, jak nie pojedzie w nagrodę?
     - On... - zawahał się ojciec przez chwilę - on pisze. (Julek był „po debiucie” - w jakiejś prowincjonalnej gazecie opublikowano jego literackie próby i zdumionemu ojcu zapowiedział, że będzie pisarzem).
     - Co on pisze? - drążył dociekliwy współpasażer.
     - Hm... Literaturę...
     - Jaką literaturę?
     - Literaturę - tu ojciec spojrzał na Julka - piękną.
     - Piękną literaturę on pisze? Co on z tego ma?
     - No, na razie nic - westchnął ojciec.
     - To po co on pisze?
      Tu ojciec, by ustrzec się wstydu, począł mozolnie wyjaśniać: że Julkowi już coś wydrukowano, że na razie nic z tego nie ma, ale on będzie pisał coraz więcej i będą mu drukować w gazetach, a potem wydrukują książkę i on będzie polskim pisarzem, lecz musi dalej pisać i - ty rozumiesz - będą mu drukować książkę za książką aż będzie sławnym polskim pisarzem, a wtedy może dostać Nagrodę Nobla, a to już są poważne pieniądze...
      - To czego on jedzie a nie pisze?! - zawołał zirytowany Żyd.
      Opowiedział też pan Julian, jak to z Buczkowskim było. Nazajutrz po przyjeździe do Obór natknął się w Konstancinie na Leopolda Buczkowskiego, spacerującego z psem.
      - Jak się żyje, Julek?
      - Ty się mnie nie pytaj, jak się żyje, ty mnie powiedz jak w telewizji było, hę? - chodziło o to, że Buczkowski wyłamał się z bojkotu i wystąpił w „wojennej” TV. 
      - Ech - zmieszał się Buczkowski - to tak dla żartu...
      - Dla żartu?! To ja ci powiem, że to kiepski żart, bo nikt na mieście z tego się nie śmieje!
     Odwróciłem się na pięcie i poszedłem sobie - zakończył opowieść pan Julian.
     Za kilka lat sprawy się skomplikowały: przyszły wybory prezydenckie. Otwieram drzwi - opowiada Marek Nowakowski, dotąd niezawodny przyjaciel - stoi Julek. Nie wchodzi. - Nie wchodzisz? - pytam, a on do mnie: - Ty... ty faszysto! Odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach.
     Pan Julek dowiedział się „na mieście”, że Marek zamierza głosować na Wałęsę, a nie na Mazowieckiego.
     Zatrzymanego kadru nie muszę szukać w pamięci - mam go na taśmie video. Pana Julka spotkałem ostatnio w sanatorium w Konstancinie. Już nie miał sił do frapujących opowieści. Włączyłem małą kamerę, a pan Julian stoi i pozuje. Wreszcie pyta, czy już może sobie pójść, bo czuje się zmęczony - sadził, że jest to aparat fotograficzny. I tak pan Julian na moim filmie idzie, idzie długim korytarzem, otwiera drzwi swojego pokoju - i już go nie ma. Ostatnie ujęcie.




     WIKTOR - jesteś!

     Byliśmy w końcu na „ty”; napisałem o nim pracę magisterską. Z zakresu teorii literatury. Nazywała się: „Repertuar ofert dydaktycznych w dziele literackim Wiktora Woroszylskiego”. Tytuł nie był mój a promotora (Edward Balcerzan), który nakierował mnie w nową, ciekawą stronę. Dydaktyzm? Oferta? Ów „repertuar” zaczynał się wszak od socrealizmu. Przygotowałem pytania do zaprzyjaźnionego już autora. Rozmowa się nie kleiła. Skończyło się na koniaku i obiedzie Janki. O socrealizmie jeszcze wtedy nie pisano. Moda nastała później. Nie chciałem oskarżać kochanego Wiktora, a zrozumieć. Cokolwiek. Może nie umiał mi w tym pomóc? Może różnica całego pokolenia była barierą komunikacyjną? Zadana praca nie miała być jednak o socrealizmie, tylko o dziele Woroszylskiego. Ale tak mnie ten „soc” wciągnął, że nie starczyło czasu i urwałem analizę przed "Niezgodą na ukłon". Nie tknąłem książek dla dzieci, nie poddałem strukturalno-semiotycznej analizie utworu „Trochę śmiechu, trochę smutku, to historia o mamutku”. Ostatni mój rozdział nosił tytuł - cytat: „Próg opuszczamy mądrej szkoły...”
     Wiktor opuścił tamtą „szkołę” wcześnie i ostatecznie, nie czekając nawet do „października”. Po pobycie na Kaukazie (1954) napisał wiersz „Oczy Metakse” - o młodziutkiej tancerce, w której ruchach zobaczył historię zgnębionego narodu; potem „odłamki strzaskanego nieba deptał w obcym mieście” - to wiersz „Miasto”, czyli Budapeszt. „Poematów dla dorosłych”** nie pisał, bo był już nazbyt dorosły; nie pobrał partyjnej delegacji na odwilżową, „służbową podróż w sprawie poezji” - odtąd podróżował na koszt własny. Duży koszt. Wiktor nie przechowywał w skrytości ducha odrobiny sentymentu do tamtego, młodzieńczego „prometejskiego jądra”. W przedmowie do wyboru wierszy (1992) napisał: Ze „Śmierci nie ma!”, ani z paru następnych książek, choć do pewnych fragmentów czuję swoisty sentyment, nie powtarzam tutaj - z jednym wyjątkiem - żadnego wiersza. Wyjątkiem tym jest „Po śmierci przyjaciela” (1951), ponieważ w nim, mimo upływu lat, słyszę głos, który odczuwam jako własny.
     Gdybym miał wybrać dla potomności jeden wiersz z lat 1981-1982, byłby to Wiktora Woroszylskiego „Podsłuchane” z „Dziennika internowania”. Przypomnę go w całości:

            zdałeś ten łom
            no zdałem
            a ja nie zdałem
            trzeba było zdać
            co będę zdawał i brał
            zdawał i brał
            
     Cóż, nie był Wiktor bezwiednym kreatorem anegdot, może i dlatego, że w końcu był niezłomnym domatorem? Nie umawiał się w kawiarni, nie pędził do drzwi przyjaciela, by „dać zdecydowany odpór”, nie szukał informacji „na mieście”, bo informacje przychodziły do niego. Ja byłem ostatni raz w mieszkaniu Woroszylskich niestety dawno: po pogrzebie Grażyny Kuroń. Był Edelman, złamany, rozgoryczony i po kieliszku strasznie bluźnił. Trochę mu się sprzeciwiałem. W którejś chwili Wiktor odezwał się jak beznamiętny narrator: - Leszek schamiał w areszcie i postawił się Edelmanowi.
      Miał poczucie humoru nie do naśladowania. Były jakieś imieniny lub urodziny w latach 70. Kto wchodził, był anonsowany przez gospodarza, a upominek okazywano obecnym. Dzwonek do drzwi, Wiktor idzie otworzyć, wraca i oznajmia: - Przyszedł Kuroń, w prezencie przyniósł Blumsztajna. Małej postury Blumsztajn, pokornie schowany za „harcmistrzem”, istotnie przypominał „skromny upominek”, a Kuroń innego nie przyniósł, bo przecież nie miał do tego głowy.
Wiktor nie rozstał się z korowskim towarzystwem kombatantów ale - jak sądzę - był zdystansowany wobec lewackiego, zacietrzewionego oszołomstwa. Gdyby nie, czyż - naruszając zasady politycznej poprawności - dzwoniłby z łoża cierpienia do swojego kolegi, „faszysty” Herberta, troszcząc się o to, z czego będzie żył? Wiktor Woroszylski, zatrzymany w kadrze? Siedzi na fotelu, jednym z dwóch przy małym stoliku wyłożonym ozdobnymi kafelkami, w tle regały z książkami. Co robi? Słucha, oczywiście.
     Umierają pisarze. Zabierają ze sobą epokę Polski Ludowej. W otchłani wciąż przemawia Władysław Gomułka:

- Grupka zagorzałych przeciwników socjalizmu i rewizjonistycznych renegatów, którzy wybrali pochyłą ścieżkę zdrady interesów ludu pracującego miast i wsi, ulegając propagandzie światowego imperializmu, popieranych przez rodzime, wsteczne elementy klerykalne, powtarza z maniackim uporem dawno skompromitowaną na gruncie naukowego materializmu tezę, cytuję: „śmierci nie ma”. Partia nasza, wraz z bratnią partią Związku Radzieckiego... - tu głos przechodzi w bulgot.
     
     Przypomina mi się dedykacja wpisana przez Wiktora w samizdatowym wydaniu poematu „Jesteś”: „Jesteś! I jesteśmy!”

                                                                                                          20.12.1995
_______________________
* z wiersza Wiktora Woroszylskiego
** "Poemat dla dorosłych" - "odwilżowy" utwór Adama Ważyka





czwartek, 23 kwietnia 2020




      Nowy kandydat do tytułu Hamleta PRL   

     Obecny prezes Zarządu TVP wy­znał mi, że nie miał pojęcia, kim był Folcik.* Daję temu wiarę. Także niedawny członek Zarządu TVP, desygnowany przez SLD, stwierdził publicznie, że nie wie­dział. To możliwe. Folcika ściągnął do TVP członek poprzedniego Za­rządu - młody ów człowiek, protegowany przez Kongres Liberalnych Demokratów przyznał z kolei, że znał prze­szłość protegowanego. No i masz. „Sprawa Fol­cika” jest więc przykładem o wiele głębszej anomalii, niż „koalicyjne rozdawanie posad”. Działa mechanizm, który pozwolił esbeckiemu bojówkarzowi piąć się w strukturze zarządzania telewizją publiczną.
     Niedawno w telewizyjnej debacie na temat inicjatywy lustracji dzien­nikarzy zdenerwowany Daniel Pas­sent stwierdził, że akcja taka nie ma sensu, bo trudno dziś rozstrzygnąć, kto jest dziennikarzem, a kto nie. Ma rację. Nie jest jednak trudno ustalić, kto bił w mordę, a kto był bity. Pójdźmy więc na kompromis: nie lustracja dzien­nikarzy, ale wszystkich zatrudnio­nych - i nie we wszystkich mediach, lecz w telewizji publicznej. Jak się to uda, to już będzie dużo. Do tego potrzebna jest, obok "Komisji Etycz­nej", Komisja Lustracyjna w TVP.
     Sprawa Folcika ledwie wybuchła, a już przybrała zadziwiający (lub, jak kto woli, charakterystyczny) ob­rót. Ofiary (Kuroń, Wujec) mówią, że bił. Folcik — owszem, że bywał (w mieszkaniu Kuronia), ale nie bił. Można sobie ze zgrozą wy­obrazić, że nie sąd to rozstrzygnie, ale badania opinii publicznej: zdaniem jednej trzeciej respon­dentów Folcik bił, tyle samo jest przeciwnego zdania, a jedna trzecia nie wie, o co chodzi. Rzeczywistość przerasta jednak wyobraźnię. Jerzy Jachowicz pyta w „Gazecie Wybor­czej” na końcu rozmowy z ofiarą, czyli z Wujcem: Może należy spojrzeć na to jak na dramat ludzki? Może spotkanie z byłą ofiarą, otwartą na zrozu­mienie takich powikłań losu, stałoby się dla Folcika szansą prawdziwej skruchy?
     - No, wtedy byłbym skłonny się z nim spotkać - odpowiada Wujec. No i spotkał się przed kamerami. Folcik nie tylko poszedł w zaparte, ale stwierdził, że w ogóle nikt nie bił. (Było to latach 70., w tydzień lub dwa  po tym zajściu widziałem z bliska w Warszawie Wujca, dało się jeszcze zauważyć na twarzy "znamiona pobicia"  i wtedy nikt nie miał wątpliwości, co się stało; więc co się wtedy stało, czy to Kuroń Henia zmasakrował na imieninach a niejaki Folcik, sąsiad czy przechodzień ich rozdzielał?)  Mimo to zaproszony do TV Folcik (nikogo nie uderzył i w ogóle nikt nikogo nie bił)  mówi, że czuje dużą winę i brzemię! Choć niewinny - jest nawet gotów przeprosić! Za­iste, tragiczna postać, uwikłana w historię. Wiadomo, jak niejednoznaczna była rzeczywi­stość PRL-owska. Jak trudne były wybory. Iluż ludzi, nie pozbawionych skrupułów, zadawało sobie pytanie: bić albo nie bić? Niektórzy, bardziej wrażliwi nawet myśleli o samobójstwie, choć wybierali mniejsze zło i bili. Bo bicie nie musi przecież prowadzić do utra­ty życia, a samobójstwo - to ostateczność.
     Powiem prawdę: mam gdzieś po­wikłanie losu Folcika, nie interesuje mnie jego prawdziwa skrucha; chciałbym prawdziwego sądu. Zu­pełnie nie dotyka mnie dramat lu­dzki tego człowieka. Nic nie poradzę na swoje zaślepienie i jednostron­ność: przejęła mnie swego czasu dolegliwość mojej matki, po którą udał się esbek w sprawie zapaso­wych kluczy do mojego mieszkania, ponieważ otrułem się gazem (pies chyba też nie żyje, bo nie szczeka - dodał losowo powikłany oprawca). Gdyśmy w końcu na klatce schodowej się zobaczyli, poinformowałem oprawcę,  że w przyszłości „będę skłonny się z nim spotkać”. Zapraw­dę, nie chodziło mi wtedy o jego skruchę. 

1996
________________________

* Jerzy Folcik pod koniec lat 90. ubiegłego stulecia (czyli w III RP) pełnił funkcję dyrektora administracyjnego w Telewizji Polskiej. Sprawował ją dzięki temu, że ukrył pewne fakty ze swojego życia – kilkanaście lat wcześniej, pod koniec lat 70., był liderem bojówki, która pod egidą Służby Bezpieczeństwa rozbijała wykłady Towarzystwa Kursów Naukowych, zwanego „Latającym Uniwersytetem”.  Rówieśnik Aleksandra Kwaśniewskiego i Włodzimierza Czarzastego,  w drugiej połowie lat 70. był aktywistą Socjalistyczngeo Związku Studentów Polskich. 

                                                   * * * 


Na zdjęciu powyżej i poniżej: rozmawiamy z Heniem Wujcem, z lewej Seweryn Jaworski, wiceprzewodniczący Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność", rok 1982. Przebywamy, według oficjalnej terminologii ustalonej przez historyków Instytutu Pamięci Narodowej,  w "ośrodku odosobnienia".


Poniżej: to już XXI wiek, w Poznaniu, na spotkaniu z licealistami z okazji rocznicy powstania Komitetu Obrony Rbotników (1976), wspominamy z Heńkiem "tamte czasy".


Zupełnie poniżej: w niezgodzie na wynik wyborów, Henryk Wujec wyszedł na ulicę w obronie demokracji na wezwanie Komitetu Obrony Demokracji. Tym razem z prawej legendarny pułkownik Mazguła.


środa, 22 kwietnia 2020

                     Wojciech Karpiński
 

      Zjednoczeni proreformatorzy

     U nas obecnie nie ma wcale tzw. rynku, istnieje tylko przerażająca rynkowa ideologia. Co oznacza pieniądz ponad wszystko. W imię pieniądza kop sąsiada, doprowadź rodziców do śmierci, sprzedaj swoje dzieci. Najważniejszy jest pieniądz. Jeśli kapitalizm sprowadza się do tego, jest to moralnie straszne. Społeczeństwa zachodnie od dawna już nauczyły się regulować i poskramiać swój kapitalizm. (...) To, co się teraz dzieje u nas, oznacza moralną degrengoladę. Najgorsze, że w upadku jest produkcja, jak również rolnictwo. A kapitalizm oznacza przecież produkcję — owocną i dużą. A my niczego nie produkujemy, wszystkie siły rzucone zostały na handel i oszustwo. Wątpię, czy można to nazwać kapitalizmem.
     Ta zwięzła diagnoza sytuacji ekonomicznej, socjalnej i moralnej Federacji Rosyjskiej pochodzi od Aleksandra Sołżenicyna. Jego drastyczna diagnoza psuła utrwalony w zachodnim świecie politycznym wizerunek przedwyborczej Rosji: Jelcyn, jaki by nie był, to reformy i przewidywalność; komunistyczna opozycja to niewiadoma i niebezpieczeńst­wo zimnej wojny. Mówi bowiem dalej: Tymczasem od 10 lat jesteśmy zwodzeni. Powiadają „pierestrojka”, ale nie wiadomo, co jest co; powiadają „reforma” ale według jakiego programu? Nikt tego programu nie ma, za to jest rujnowanie i grabienie Ro­sji. Powiadają „demokrac­ja”... itd.
     Podkreślmy — to nie ko­munistyczna agitacja Ziuga­nowa, lecz słowa krytyki wie­lkiego antykomunisty. Gdy­by w tym duchu ktoś wypo­wiedział się w Polsce kilka lat temu, byłby zaklasyfikowany jako „oszołom” albo uparty „przeciwnik reform”.
     Większa i inna jest Rosja —  większa i inna tam skala wy­naturzeń. W Polsce demo­kracja jest. Faktem jest wzrost gospodarczy. Rolni­ctwo jest w stanie o tyle lepszym niż w Rosji, o ile komunizm nie zniszczył go w Polsce całkowicie. Upa­dek produkcji i szczyt gra­bieży mamy za sobą, tak jak rządy tzw. solidarnościowe. Przeciw nim występowali postkomuniści, posługując się retoryką niedaleką od tego, co dzisiaj w kierunku reformatorów wykrzykuje Sołżenicyn. I wzięli pełnię władzy w państwie, choć - wolni od hipokryzji - nic nie wspominali przedtem o grabieży. U nas o grabieży mówili „zwierzęcy antykomuniści”. Sołżenicyn odkrył ze zgrozą, że Rosja idzie „polską drogą od komunizmu”, choć o Polsce nie wspomina i może w ogóle paraleli nie wziął pod uwagę. Nie mam rozeznania, kto dziś w Rosji słucha Sołżenicyna, domyślam się, że z racji jego "narodowego odchylenia" ma posłuch tam, gdzie nie pragnie. Dostrzegł, że refor­matorscy władcy Federacji rozumieją się lepiej z dyplomatami zachodnimi niż z własnym społeczeństwem. Gdy Jelcyn mówi „demokracja”, „reformy” i „rynek”, rozumie go Clinton, zaś naród pragnąłby zrozumieć program reform i ich cel, obserwując powstawanie nowej, wąskiej elity finansowej „przestrojonych” w kapitalistów towarzyszy i typów spod ciemnej gwiazdy. Ale proszę zwrócić uwagę, nikt się nie pokajał. Ani ci komuniści, którzy sprytnie przemienili się w demokratów lub biznesmenów, ani inni, którzy pozostali w partii komunistycznej. Nikt się nigdy nie pokajał. Oto dlaczego mamy zamkniętą drogę ku przyszło­ści. Przesadza? Nie wiem, bo Rosja jest wielka, Rosja zniewoliła się sama i nikt żyjący nie pamięta innej rzeczywistości, niż bolszewicka. Z jakiej więc przyczyny miliony ludzi, po doświadczeniach „przestrojenia” miałyby zawierzyć, że klucze do lepszej przyszłości to „demokracja” i „reforma”, skoro pojęcia te określają dotykalną rzeczywistość? Składa się na nią także „przestrojenie” sowieckiej wojny w Afgani­stanie na „demokratyczną” w Czeczenii. Nasz koszmar polega nie tylko na tym, że mamy kłopot z wyborem kandydata na prezydenta, ale na braku możliwości zbudowania demokracji i samorządnego systemu społecznego.
     Owszem, polskie kłopoty są mniejsze (nie tylko dlatego, że wybrano prezydenta zdrowego i komunikatywnego). Są jednak, w płaszczyznach politycznej, gospodarczej i socjalnej, porównywalne. Nie chciałbym głosować ani na Jelcyna, ani na komunistów, a demokraci jakoś nie mogą się zjednoczyć - wyznaje jakiś rosyjski dziennikarz. Sołżenicyn: Nie tylko zjednoczyć się, ale w ciągu 5 lat swojej władzy nie potrafili nawet urządzić nam znoś­nego życia (...) Proszę zwrócić uwagę, od kiedy nasze władze zaczęły wspominać o socjalnym kierunku re­form? Na trzy miesiące przed wyborami!
     Zastąpmy termin „nasze władze” rodzimym: „rządy solidarnościowe” (będę się upierał, że ta nazwa fałszuje rzeczywistość). Czy socjalny kierunek reform ujawnił się wtedy, gdy minister pracy w rządzie Mazowieckiego zarządził wyda­wanie zupy dla głodnych? Wolne żarty. Mówiło się o „kosztach reformy”. Wszyscy potakiwali ze zrozumie­niem. Rozumowano prostodusznie (ja także), że chodzi tu o solidarne „zaciśnięcie pasa”, a nie o to, że ogół zapłaci za transformację, po to, by nowa klasa przestrojonych towarzyszy i typów spod ciemnej gwiazdy mogła swobod­nie wpisywać sobie zyski w koszty reformy. Nie obawia­no się tego, bo przecież nad procesem reform czu­wał „nasz rząd”, który miał patronować społecznemu solidaryzmowi. Rząd wszystkich Polaków, bo przecież tych, którym trudno było się z nim zidentyfikować, zjednał od razu grubym podkreśleniem. I nie oni się rozczarowali.    
     Pomińmy tu sprawę kalendarza progresji, który ogłosił Leszek Balcerowicz i to, że nie miał on woli politycznej, by wytłumaczyć społeczeństwu przyczyny (a były i niezależ­ne od polskiego rządu) niezrealizowania zapowiedzi; pomińmy sprawę życiowej przygody pana Sachsa w Euro­pie Wschodniej, bo nawet gdyby jeszcze coś doradził Balcerowiczowi i moskiewskim demokratom, to pozo­stanie to już sprawą wyłącznie towarzyską. Przypomnij­my, co się wówczas pisało ku oświeceniu społeczeństwa. Pisało się, że kapitalizm nie może się obyć bez kapitalis­tów. A gdy kapitalizm się rodzi, to pierwszy milion dolarów jest kradziony. Pisało się także, ku oświeceniu umysłów, o optymalnym rozwiązaniu problemu peerelows­kiej nomenklatury: niech się uwłaszcza (poniesiemy ten koszt reformy), bo tylko tym przebiegłym sposobem da się ją politycznie spacyfikować. Nie chce się dziś pamiętać, że mądrości te miały znamiona wykładni zapatrywań poli­tycznych rządu, ba, znajdowały potwierdzenie w publicznych wypowiedziach jego członków.   Pochylali się nad nimi ze zrozumieniem także ludzie nauki, oświaty, i kultury, którzy za kilka lat obudzą się nie jako beneficjanci przemian, lecz parweniusze. W telewizji (podówczas  jedynej i formalnie podległej rządowi) nadawano cyklicznie żenujące poga­danki popularnych postaci pt. „Jesteśmy we własnym domu”. Chodziło bowiem o to, żeby zszokowanemu społeczeństwu uświadomić, gdzie się obudziło. Minister pracy w każdy wtorek informował emerytów i rodziny  wielodzietne, że wiedzie się im kiepsko, czym zjednał sobie szeroki krąg upośledzonych materialnie obywate­li jako człowiek, który przynajmniej ich dostrzega. Pojawiły się na chwilę reportaże o wydawaniu zupy, zwłaszcza ciekawskim reporterom. O tym, że polityka socjalna ma coś wspólnego np. z planowaniem kształcenia nie było mowy. Rząd nie uprawia polityki informacyjnej, bo samo to pojęcie jest reliktem poprzedniego ustroju - powiedziała stanowczo rzecznik rządu. Ufajcie, o nic nie pytajcie.
     Być może trzeba się uderzyć w piersi, że w stosownym czasie nie mówiło się dosadnym językiem, jak ostatnio Sołżenicyn w Rosji. Być może usprawiedliwieniem jest, że kto mówił, tak był słyszalny, jakie miał nagłośnienie. 
     Niedawno w „Rzeczpospolitej” Małgorzata Subotić w artykule o uroczym tytule „Polityka z krainy pragmatycznych czarów” przytoczyła wspomnieniową wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego: Warszawsko - krakowska elita, której nagle zrobiło się dobrze... miała już wolność, znalazła się przy władzy, jej marzenia życiowe spełniły się i nabrała przekonania, że jest świetnie. Ten stan rozkoszy było po nich widać, jak ktoś oglądał ich z bliska. Potwierdzam, ja też widziałem, z racji starych powiązań towarzyskich. Przed „stanem rozkoszy” widziałem także stan napięcia.
     Na długo przed „okrągłym stołem” słyszałem o prob­lemie odrodzenia się rewindykacyjnego molocha o nazwie NSZZ Solidarność; pamiętam diagnozę póź­niejszego, warszawskiego senatora OKP z Płocka,* po­stawioną w roku 1986: Umówmy się, za kilka lat problem robotnika wielkoprzemysłowego przestanie w tym kraju istnieć. Nie jesteśmy w stanie ludziom tego uświadomić, możemy tylko działać politycznie. Tośmy się umówili. Wiele mógłbym jeszcze zacytować z niezłej pamięci, choćby listę znanych działaczy Solidarności, których należy „skasować” (tego słowa używał jeden z ówczesnych „autorytetów moralnych”**), bo nie rozumieją sensu nadciągających przemian. Tak, nie doceniliśmy roli zadufanej głupoty, ambicjonerstwa i pychy w historii.
    Byłyby to tylko gorzkie żale, malkontenctwo, skoro przed Polską nie zamyka się przyszłość? W ostatnich latach miał miejsce proces różnicowania dochodów: poprawiała się sytuacja ekonomiczna najlepiej zarabia­jących, biednieli najubożsi. Pogorszyły się warunki funkcjonowania służby zdrowia i szkolnictwa. Nastąpiło ograniczenie dostępności usług zdrowotnych. Liczba przychodni rejonowych zmniejszyła się o 115 w porów­naniu z 1989 rokiem — stwierdza się ostatnio w analizie CUP. Wszyscy to wiemy, jak i to, że postępujący proces różnicowania materialnego cechuje kraje zacofane ze skorumpowaną oligarchią rządzącą i gospodarczą. Nie wiemy jednak na pewno, czy takie miały być i musiały „koszty reformy”, bo rząd, który zapoczątkował proces reform, nie uprawiał polityki informacyjnej.
     Kiedy więc Unia Wolności, zrzeszająca członków „rzą­dów solidarnościowych”, jeszcze raz zaapeluje (powołując się na wspólny pień, korzeń i co tam jeszcze) o przedwybor­cze zjednoczenie, trzeba będzie zadać proste pytania: w jakiej sprawie, panie i panowie? W jakim celu? Na czym polega pro­gramowa różnica między Kołodką, Kaczmarkiem a Balcerowiczem i Kawalcem? Czy dla pracownika stoczni, który nie otrzymuje wynagrodzenia za pracę, tak ważne jest to, żeby do jakiejś Rady Nadzorczej weszli protegowani pana X, a nie pana Y? Czy poczuje się lepiej pacjent, lekarz i pielęgniarka, gdy korzystnie uwłaszczy się słuszny krewny X — a nie kolega niesłusznego pana Y? A może nie warto już o nic pytać, skoro niespodziewanie sprawę wyjaśnił Lech Wałęsa? Wy jesteście od postulatów, a Unia Wolności od rządzenia. Tak było, tak i będzie. Taki jest porządek świata. I takim, a nie innym torem mają pójść dalej nasze reformy.
     Nie wiem właściwie, co to za populacja ci demokraci w Rosji, którzy nie mogą się zjednoczyć. Być może jest to byt wymyślony przez tamtejszych (demokratycznych) dziennikarzy. W Polsce jest inaczej. Tu wszyscy są demokratami. Bardzo wielu jest tu reformatorów i wszyscy są zjednoczeni. W Unii Wolności.

1996
__________________________
* Andrzej Celiński
** oczywiście Adam Michnik

Na zdjęciu Aleksander Sołżenicyn.

wtorek, 21 kwietnia 2020

                Zdzisław Najder: Moje pierwsze lekcje życia - Historia - rp.pl
      

   Tęsknota do klasy

     Inteligencja ma najbardziej liberalne przekonania - jest za wolnym rynkiem i za zwiększeniem rozpiętości zarobków, robotnicy za państwem opiekuńczym i większym egalitaryzmem. Różnice są wyraźne. — tak brzmi diagnoza badacza struktur społecznych, prof.  Henryka Domańskiego, podana w rozmowie z red. Danutą Zagrodz­ką w Magazynie „Gazety Wyborczej”. (W Polsce jest tęsknota za klasą średnią - zaczyna dialog pani Zagrodzka).
     Stwierdzenie wyraźnych różnic jest    niewątpliwie krokiem do przodu współ­czesnej polskiej socjologii. Klasę średnią - wyjaśnia uczony - wyróżniają nie tylko wyższe dochody, ale i zawód, stano­wisko, styl życia, który się naśladuje i którego się zazdrości. Krokiem naprzód było też ogłoszenie zapisów do klasy średniej przez tygodnik „Cash”. Zostało to wprawdzie wyszydzone przez dra Bronisława Maja w „Tygodniku Powszechnym”, ale profesor Domański docenia tę akcję, bo przynajmniej wiadomo, czego się trzymać. O ile pamiętam, według „Casha” należy się trzymać minimum 15 milionów miesięcznie i wielu innych rze­czy. Z badań profesora wynika jednak, że do warstwy średniej lub wyższej średniej od 1989 r. przyznaje się u nas około 40% badanych obok przedsiębiorcy i in­teligenta zalicza się tam i sprzątaczka, i chłop. Chcą w ten sposób być lepsi. Dodajmy, że w USA do klasy średniej przyznają się prawie wszyscy (prócz kilku najbogatszych i grupy analfabetów).
     Dlaczego u nas jest gorzej? Dlatego, że od r. 1990 postawy kolektywistyczne, takie jak chęć oparcia się na kimś, lęk przed samodzielnością, niechęć do zaczynania czegoś nowego nie ustępują. Natomiast postawy indywidualistyczne, typowe dla klas średnich - poleganie na sobie, nieza­leżność, wiara w sukcesnie pogłębiły się. Badania wykazały więc, że postawy pozostały bez większych zmian. Do indywidualizmu, jak pięć lat temu, skłonni są bardziej inteligenci i przedsiębiorcy, a najbardziej studenci, co wskazywałoby, że w młodym pokoleniu najszybciej może się dokonać jakiś przełom. Jaki?
     Zanim spróbujemy sobie odpowiedzieć na to i wiele innych pytań, uporząd­kujmy wiedzę o rzeczywistości wynikłą z badań socjologa.
Wiadomo, że:
*Podział przebiega między studen­tami, inteligentami,  przedsiębiorcami, chłopami, sprzątaczkami a robotnikami. W czołówce klasy średniej są studenci, a w ogóle do niej nie aspirują robotnicy.
*Grupa pierwsza ma liberalne prze­konania, jest za wolnym rynkiem, za zwiększeniem rozpiętości zarobków i od­znacza się postawą indywidualistyczną; grupa druga — robotnicy — jest przeciw­na wolnemu rynkowi, opowiada się za państwem opiekuńczym, większym ega­litaryzmem i odznacza się postawą kolektywistyczną.
*W grupie pierwszej studenci, in­teligenci i przedsiębiorcy wyróżniają się wyższymi dochodami, zawodem, stano­wiskiem i stylem życia.
*Pozostali — chłopi i sprzątaczki — naśladują i zazdroszczą, a grupa druga (robotnicy) nie naśladuje, nie zazdrości i nie tęskni do klasy średniej, czyli — jak się potocznie mówi — olewa.
*Inteligencję wyróżnia od reszty pierwszej grupy i od grupy drugiej mniejszy tradycjonalizm (prof. Domański).
     Własne rozpoznanie rzeczywistości po­zwala nam przypuścić, że trzon klasy śred­niej (prócz chłopów i sprzątaczek) należy lub sprzyja Unii Wolności, pozostałe 6o% to zatrudnieni w „Ursusie” i tym podo­bnych reliktach gospodarki nierynkowej.
Idźmy dalej. Cechą klasy średniej (na przykładzie USA) jest mobilność. Nie pasuje ona do mentalności Polaka. Jakkolwiek można mieć nadzieję, że 40% wykazuje przynajmniej skłonność do przemieszczeń, to grupa druga jest nie do ruszenia. Zwłaszcza robotnik, nawet gdy straci pracę, to się za nic nie przeprowadzi -  spostrzega prof. Domański. - Chce być w swojej wspólnocie, z której czerpie siłę i wsparcie. Jego kapitałem jest kolektyw to może być związek zawo­dowy, koledzy z pracy, z którymi idzie na piwo, sąsiedzi, krewni. Nie ma on niczego innego. Jasne. Temu twierdzeniu bada­nia naukowe nie są potrzebne. Wiadomo powszechnie, że gdy straci pracę nauczyciel, pracownik naukowy czy księgowy,  to pakuje dobytek, wybiera inne miejsce na mapie kraju i z rodziną tam się  udaje, bez chęci oparcia się na kimś, lęku przed samodzielnością, a z ochotą do zaczęcia czegoś nowego i wiarą w sukces. Ci, którzy wyzbyli się już bez reszty postawy kolektywistycznej, zostawiają rodzinę i ruszają w Polskę. Jeszcze inni, cechujący się najmniejszym tradycjonali­zmem, jadą na saksy i już nigdy na stare śmieci nie wracają. Dlaczego? Profesor Domański zna odpowiedź: Inteligentowi poczucie bezpieczeństwa daje własność intelektualna.  Zamiast pójść na piwo, pomyśli, że może warto zarobić. Taka jest, niestety, prawda. Robotnik, nawet gdy pomyśli, że warto zarobić, to najpierw pójdzie na piwo, tam spotka kole­gów z pracy, po czym, pozbawiony włas­ności intelektualnej (i reszty pieniędzy) uda się do krewnych; nic nie uzyskawszy, puka do sąsiadów, a przez nich przepę­dzony wyżala się nazajutrz w siedzibie związku zawodowego, dając upust po­stawie roszczeniowej.
     Warto zastanowić się  tym miejscu rozważań, gdzie - gdyby ująć wy­niki w diagram - sytuuje się dr Broni­sław Maj. Reagując w felietonie na zapisy tygodnika „Cash” do klasy średniej wy­kazał dobitnie, że progu 15 mln na miesiąc­ jako naukowiec - humanista nie dosię­gnie, choćby się... przeniósł na inną uczelnię. Nadto ujawnił, że od początku swej kariery zawodowej pracuje w jednym miejscu (niemobilność, tradycjonalizm, postawa kolektywistyczna). Wyznał niemożność spełnienia innych kryteriów (o­gólny brak tęsknoty do klasy średniej). Jak się zdaje, chodzi mu o to, żeby mu podwyższyli miesięczną pensję na Uniwer­sytecie Jagiellońskim - jednostce bu­dżetowej (państwo opiekuńcze). B. Maj jest więc robotnikiem. Bez własności in­telektualnej ani żadnej rzeczy, która jego jest.





     Tak jest teraz. Przed rokiem 1989 wielu z tych, których u nas można by zaliczyć do klasy średniej, a więc inteligentów i pracowników umysłowych - na Zachodzie zwykle lepiej sytuowa­nych - zarabiało tyle samo, co wykwalifikowani robotnicy, a czasem nawet mniej. W tej chwili zarysowuje się mię­dzy nimi dystans. Widać go nawet mię­dzy niższymi szczeblami urzędniczymi a wyższymi robotniczymi. Sprawy idą więc - mimo wszystko - w dobrym kierunku.
     Nie wszystko jednak jest jasne z po­wodu skomplikowanego aparatu pojęcio­wego, którym posłużył się badacz w wywiadzie. Chodzi o większy egalita­ryzm, mniejszy tradycjonalizm, rozpiętość zarobków, państwo opiekuńcze, niższy szczebel urzędniczy, wyższy robo­tniczy, a nade wszystko brakuje uwspółcześnionej definicji inteligenta i pra­cownika umysłowego. Przełomem w polskiej socjologii będzie na pewno określenie różnicy między nimi. Tym­czasem zdani na dowolną, indywidua­listyczną interpretację haseł, porusza­my się w nierzeczywistości, wśród zaklęć (co nam wolno, choć nie przystoi so­cjologii).
     Wystawmy więc sobie, że badany robotnik wykwalifikowany otrzyma pytanie: czy chcesz zarabiać tyle co red. Zagrodzka albo prof. Domański, i od­powie twierdząco. Wpiszemy go do ru­bryki: egalitaryzm. Inaczej, gdy odpowie „tak” na pytanie: czy chcesz zarabiać kilka razy więcej niż prof. Domański i red. Zagrodzka — wtedy damy go do rubryki: rozpiętość zarobków. Z kolei postawę egalitarną ujawni prof. Domań­ski, gdy odpowie twierdząco na pytanie: czy pensja profesora powinna dorównywać wynagrodzeniu dobrze opłacane­go robotnika kwalifikowanego? Kwestia, ujęta w pytaniu: czy uważa pan, że pensje uniwersyteckie powinny być wyż­sze, pozwoli ujawnić tęsknotę do pań­stwa opiekuńczego. Ktokolwiek zaś od­powie twierdząco na pytanie: czy uwa­żasz, że powinieneś zarabiać poniżej średniej krajowej? — podlega innemu, niż socjologiczne, badaniu.
     O co w tym wszystkim chodzi? Być może o to, że niższy szczebel urzęd­niczy wyrównuje teraz rachunki z wyż­szym szczeblem robotniczym za nieryn­kową strukturę płac przed rokiem 1989. Albo o to, że od r. 1990 postawy pozo­stały bez zmian, a różnice są wyraźne. Prócz tęsknoty, chodzi jednak o pienią­dze. Zamiast pójść na piwo, pomyślałem, że może warto zarobić i -  wyposażony we własność intelektualną - napisałem ten przydługi felieton. A żeby jeszcze dopiąć go do okrągłej sumki, przytoczę opinię z recenzowanej w „Tygodniku” książki Zdzisława Najdera „Z Polski do Polski poprzez PRL”. W szkicu Wielkość i upadek polskiej elity przywódczej od­niósł się do bezrefleksyjnego przenie­sienia na nasz grunt pojęcia klasy śred­niej:

     Klasa średnia, czy stan trzeci, wytworzyły się w rozwiniętych demokrac­jach nie na prostej drodze bogacenia się, dążenia do tego, by posiadać więcej niż członkowie klasy niższej - ale na drodze walki, nieraz krwawej, o prawa polityczne i społeczne. (...) Elity są lu­dziom potrzebne do tego, by im ukazać sens ich działania, by im słowem i przykładem podsunąć cele, nadające ich postępowaniu wartość inną, niż wymier­na w złotówkach. Takich elit dzisiaj w Polsce nie widać. (...) Tymczasem wyłoni się nowa elita, złożona z lu­dzi wychowanych w atmosferze pogo­ni za zyskiem i obojętności na kul­turę.  


1996
_______________________
Na zdjęciu Zdzisław Najder.