Alfabet Solidarności
Zjazd
I Krajowy Zjazd Delegatów
NSZZ”S” trwał łącznie 18 dni (5-10.09 i 26.09-7.10.
1981). Delegatów było 896 z 38 regionów, według parytetu 1 delegat na 10 tys.
członków Związku. Dla Służby Bezpieczeństwa był sprawą obiektową kryptonim
„Debata”. Dzień po zakończeniu I tury Zjazdu
wiceminister spraw wewnętrznych tow. gen. Adam Krzysztoporski uznawał jego
wyniki za rezultat dywersyjnej działalności antykomunistycznej. Pytał
dramatycznie: „Co ma zrobić Biuro Polityczne, czy ma odbyć się II tura Zjazdu
Solidarności, czy zwołać Nadzwyczajny Zjazd KC PZPR i konfrontacja, zamkniemy
1500 ludzi, wywołamy strajk generalny i co dalej, towarzysze?!”.
Zjazd wieńczył
kilkumiesięczny proces wyborczy na wszystkich szczeblach Związku. Organizacje
zakładowe wybierały delegatów na zjazdy regionalne, te wybierały delegatów na
zjazd krajowy, który wybrał władze wykonawcze Związku, przede wszystkim Komisję
Krajową, która zastąpiła dotychczasową KKP (sprawa obiektowa SB kryptonim
„Aktywni”). KK wybrała swoje prezydium , jako organ wykonawczy urzędujący stale
w Gdańsku. (Nastąpiło to zaledwie na dwa miesiące przed stanem wojennym). Do
Zjazdu stało się jasne, że aby mieć znaczący polityczny wpływ, trzeba poddać
się trybom wyborczej procedury, bo np. pozycja doradcy nie wystarczy. Bronisław
Geremek, dotychczas czołowa „szara eminencja” był więc delegatem organizacji
związkowej Polskiej Akademii Nauk. Delegatem był też Ryszard Bugaj, ekonomista,
doradca w regionie Mazowsze. Adam Michnik wahał się długo, w ostatniej chwili próbował uzyskać
mandat delegata jakiegoś niedużego zakładu z podwarszawskiej miejscowości,
gdzie nie uzyskał dostatecznego poparcia. Geremka i Bugaja do KK nie wybrano.
Geremek swoją porażkę ocenił publicznie jako efekt „nastrojów
antyinteligenckich” na Zjeździe. Autor hasła (wybrany do KK w drugiej turze, a
było ich kilka) nie podzielał tego rozpoznania, wskazując przykład
Modzelewskiego – naukowca, wybranego już w pierwszej turze. Pomijając
kontrowersyjność Geremka wśród
delegatów, można mówić co najwyżej o nastrojach „antydoradczych”, tzn. niechęci
do ambitnych politycznie osób, działających niezbyt transparentnie. Bugaj padł
niejako ofiarą tego nastawienia, choć „szarą eminencją” nie był, a ostatecznie
w którejś tam turze można było przegrać kilkoma zaledwie głosami. Nie można
oczywiście nie wziąć pod uwagę wpływu na decyzje delegatów - agentów SB, a było
ich według obecnej wiedzy kilkudziesięciu (kilku z nich wybrano). Zdaniem autora
hasła, nie był to jednak wpływ znaczący, co po latach pokazały dokumenty MSW, w
których przyznawano się do nieskuteczności „operacyjnego zabezpieczenia”
Zjazdu. Dowodzi tego choćby wybór do KK członków KSS „KOR” Zbigniewa
Romaszewskiego i Henryka Wujca – obaj wszakże dali się poznać wcześniej jako
ofiarni i kompetentni, „transparentni” działacze Związku. (Wujec miał dobre
kontakty w fabrykach, Romaszewski np. doprowadził do współpracy regionalnych
tzw. Biur Interwencji).
Stwierdzić należy, że żmudnie
wybrana KK była ciałem reprezentatywnym. W jej ponad stuosobowym składzie
znaleźli się „z klucza” przewodniczący regionów, co Zjazd słusznie ustanowił.
Kulminacją był oczywiście
wybór Przewodniczącego. Wygrał Wałęsa w pierwszej turze, uzyskując 55,2%
głosów. Zdaniem autora hasła, w wyborach bezpośrednich (tj. głosuje 10 mln
członków związku) uzyskałby większą przewagę. Doświadczeni członkowie
ustępującej KKP zdawali sobie z tego sprawę, choć najmocniejszy – jak się
okazało - konkurent Wałęsy Marian Jurczyk uzyskał ponad 200 głosów. Mówiło się
zatem: Lechu wygra, ale nie powinien wygrać przytłaczająco.* Nazajutrz po
zakończeniu Zjazdu zebrała się wybrana Komisja Krajowa, by wybrać swoje
Prezydium, czyli stacjonujący w Gdańsku organ wykonawczy (z „klucza”
w skład Prezydium wchodzili przewodniczący regionów). **
Nie wybory jednak zajęły
większość zjazdowego czasu, lecz Program. Powstały komisje do opracowania jego
sektorów, działów i elementów; tęgie głowy pracowały nawet w przerwie między
turami Zjazdu, nad wszystkimi pracami czuwał Geremek. Przygotowany materiał był
dyskutowany punkt po punkcie, delegaci zgłaszali poprawki i uzupełnienia.
Zdawało się, że Zjazd nie skończy się nigdy; w końcu Prezydium Zjazdu
zakomunikowało, że gospodarze obiektu (hala sportowa gdańskiego klubu „Oliwia”)
włączyli już sezonowe mrożenie tafli pod lodowisko, co było blefem. Nie da się
tu streścić tego obszernego materiału, dość powiedzieć, że opierał się na
jakiejś wizji „samorządnej Rzeczypospolitej”. Program nie gloryfikował
socjalizmu, bo pojęcie to wtedy oznaczało zapaść gospodarczą i w końcu głód.
Nie użyto w nim złowrogiego słowa kapitalizm, ani też pojęcia „trzeciej drogi”,
bo mogło się to kojarzyć z rzekomym „modelem jugosłowiańskim”, ale też wybór „trzeciej
drogi” dopiero co ogłosił w Libii dyktator Kadafi. Mozolnie konstruowany
Program był po prostu jakąś rozmazaną utopią. Nie kapitalizm, nie jedyny znany
model socjalizmu czyli kapitalizm państwowy, a „społeczna własność środków
produkcji”, do której ewolucyjnie dojdziemy, nie burząc ładu ustrojowego PRL i
nie podważając kierowniczej roli Partii. Charakterystyczne, że w prace
programowe nie angażowali się doświadczeni członkowie ustępującej KKP. Po
tygodniach od zakończenia Zjazdu, na
zebraniu zarządu regionu Wielkopolska jeden ze zjazdowych delegatów zaalarmował:
Koledzy, czas mija, a my nie realizujemy Programu! Ktoś inny zareagował: A niby
jak mamy go realizować? W tym czasie – jak się okazało - przygotowania do
wprowadzenia stanu wojennego były zakończone. Czy jednak Zjazd Delegatów
dziesięciomilionowego Związku mógł się odbyć bez opracowania i przyjęciu
Programu? Jakby go nie oceniać, z szacunkiem dla sporej liczby jego twórców,
opierał się przecież na nadziei „pokojowego współistnienia” demokratycznego
potężnego Związku z niedemokratycznym państwem. Trudno się dziwić, że taką –
nie tyle wiarę, co nadzieję delegaci mieli, choć równolegle mieli poważna
obawę, że „oni” nas zaatakują mocniej niż dotychczas. Termin „stan wojenny” nie
pojawiał się, mówiło się o ewentualnym „uchwaleniu” przez Sejm PRL stanu
wyjątkowego (czego nie przewidywała PRL-owska Konstytucja, ale któż ją wtedy
czytał?).
13 grudnia był zaskoczeniem.
Krótko przed tym siłowo zakończono
protest słuchaczy Wyższej Szkoły Pożarnictwa, co Związek werbalnie potępił – i
tyle. W szeregach Związku wkradało się zwątpienie w jego siłę i jakąkolwiek
skuteczność wobec pogarszających się warunków życia. Sklepy były puste, a "radykałowie" oskarżali władzę, że celowo destruuje handel, towary pierwszej potrzeby
magazynuje, żeby społeczeństwo upokarzać i doprowadzić do przekonania, że samo
sobie winne, bo zachciało się „Solidarności”. Jacek Kuroń z kolei przekonywał,
że nikt niczego nie chowa, tylko nic już nie działa, rząd nie rządzi itd. Autor
hasła obawiał się, że ten proces będzie trwał, prowokacje i demonstracje siłowe
będą się nasilać, Związek będzie tracił autorytet i gdzieś na wiosnę władza
ludowa nas bezkrwawo rozgoni. Gdy w nocy 13 grudnia zakładano kajdanki członkom
i doradcom KK w sopockim hotelu „Grand”, autor hasła uznał, że to akt
zaskakujący, ale konsekwentny: aresztują tylko KK, co będzie oczywiście potępione,
będzie strajkowa riposta (to nakazywał statut), ale przed Wigilią nas wypuszczą,
a my, nędzną resztką autorytetu zaapelujemy o wygaszenie protestów, bo idą
święta… Nie doceniliśmy władzy ludowej, co po kilku godzinach jasno uprzytomnił
gen. Jaruzelski: „Władza ludowa gdy może, jest wyrozumiała, gdy musi – jest
surowa”.
* * *
* Przed ogłoszeniem wyników
Mieczysław Wachowski, popularny Mietek, postać wymykająca się jakiejkolwiek
strukturalnej klasyfikacji (formalnie był kierowcą Wałęsy), zapytał kuluarowo
autora hasła, na kogo oddał glos. Usłyszał, że na Gwiazdę, z komentarzem:
Andrzej nie wygra na pewno, wygra Wałęsa, wobec opinii publicznej wręcz musi
wygrać, ale Gwiazda powinien przegrać z godziwym wynikiem, żeby przypomnieć
tejże opinii, jaką rolę odegrał na strajku sierpniowym i po, gdy trzeba było ludzi organizować; a poza tym ważne
jest, żeby Lechu nie dostał zawrotu głowy od sukcesu, bo kto go wtedy upilnuje,
ty? Wachowski przyjął tę odpowiedź ze zrozumieniem i zapewne powtórzył „szefowi”
in extenso. Zbigniew Bujak, delegat i przewodniczący regionu Mazowsze, na to
samo pytanie (na kogo oddał głos) odpowiedział Mietkowi: Nie mogę ci
powiedzieć, bo wybory były tajne.
** W przeddzień późnym
wieczorem Jacek Kuroń doprowadził do hotelowego, poufnego spotkania, co do
strategii i taktyki w dniu jutrzejszym. Nie była to jakaś klika czy sitwa,
raczej grono „bardziej zorientowanych”. Ci wcześniej zauważyli, że Kuroń zawarł
z Wałęsą i doradcami „pakt o nieagresji”, zatem, jeśli organizuje personalne
przygotowania, to w jakimś konsensusie z Przewodniczącym. W nocy doszło więc do
ustalenia, kto w tym urzędującym Prezydium ma być. Posiedzenie Komisji Krajowej
otworzył Wałęsa: Mamy wybrać Prezydium, ludzi z którymi ja, Przewodniczący będę
współpracować, dlatego podaję kandydatury. I podał, to znaczy odczytał z karteczki..
Byli to działacze z różnych regionów, autentyczni i zasłużeni, w skali kraju znani,
jak i nieznani, ale nie rozważani w „ustaleniach” Kuronia. Nastąpiła pewna
ogólna konsternacja co do procedury (wyczerpująco ćwiczonej przed i na
Zjeździe). Ale nie z taką konsternacją Lechu sobie radził. Dodał: to są tylko
moi kandydaci, a jeżeli są inni, to niech się zgłoszą, podniosą rękę do góry. Wymiana
spojrzeń „wtajemniczonych” – zgłaszać się, czy nie? Podniosło się kilka rąk do
góry, wśród nich moja. Wałęsa panował nad sytuacją: „Ludzie, no kogo wy mi tu dajecie,
Dymarskiego mi dajecie, ja nie mówię, jak trzeba było, robił też dobrą robotę,
ale teraz ja go w Prezydium nie widzę, zrozumcie, czeka nas nowe wyzwanie, a do
nowego wyzwania ja muszę mieć ludzi do współpracy, ja z Gwiazdą, Walentynowicz,
nie mogłem współpracować, bo nie
rozumieli wyzwania”. Spośród tych, którzy się zgłosili, Przewodniczący werbalnie
zaakceptował Janusza Onyszkiewicza. Czytelnik zapyta: a co na to Kuroń? Po
pierwsze: wtedy nic, bo jeszcze, po nocnych ustaleniach na posiedzenie nie
przybył. Po drugie, gdyby przybył, to w jakiej roli? Doradcy? Formalnie czyjego, w
jaki sposób usytuowanego? Kuroń był w stanie występować tylko w jednej funkcji:
Jacka Kuronia. Niemniej w czasie tych nocnych personalnych ustaleń nadużył zaufania
zebranych „spiskowych” ( wśród nich nawet Modzelewskiego). Musiał wszak odegrać
rolę przywódcy, który, mimo wszystko panuje nad sytuacją i samym Wałęsą. Jak by to powiedziały panie
Łuczywo i Bikont: cały Jacek.
