piątek, 31 stycznia 2020


 FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"




      Wybór należy do ciebie

    W powyborczych komentarzach nie zauważyłem stwierdzenia, że wyborcy odrzucili propozycję skrajną: partię prof. Giertycha. Społeczeństwo oddaliło tymczasem obawy wielu intelektualistów, że nastroje antysemickie w Polsce wykraczają poza średnią europejską. Objaśnienie polskich kłopotów spiskiem niemiecko-żydowskim okazało się dla rzekomo zdezorientowanej publiczności nieprzekonywające. Korzyść wynikająca z występów p. Giertycha i jego kandydatów jest taka, że każdy obywatel mógł usłyszeć i zobaczyć, gdzie na mapie politycznej jest skrajność i jakim językiem się posługuje. Wciąż jeszcze myli się bowiem odmienność, inność ze skrajnością.
     W demokracji skrajności mogą się pokazać, przemówić i nie są już złowrogą zagadką, służącą innym ekstremizmom do straszenia społeczeństwa. Straszak „ciemnych sił” może przecież służyć wszystkim stronom politycznej konkurencji. Jedni mogą straszyć zmową Żydów i filosemitów, inni - spiskowymi knowaniami antysemitów. Partia, w rodzaju wyżej wspomnianej, nie spiskuje, a odkrywa karty, karząc wierzyć, że Żydzi i Niemcy sposobią się do unicestwienia Narodu. Wielką  korzyścią tej (niekontraktowej) kampanii wyborczej było publiczne wystąpienie przedstawicieli mniejszości narodowych. Niemcy w Polsce, wychodząc z politycznego niebytu, przestają być tajemnicą. Poznaliśmy nazwiska i twarze ich kandydatów, deklaracje lojalności wobec państwa polskiego i oczekiwania. (W nawiasie trzeba dodać - żeby nie popaść w przedwczesną euforię - że żyje i wciąż działa na Tej ziemi dobrze osadzona mniejszość, która do wyborów nie stanęła - siatka KGB).
     Nie udzielił mi się lament części polityków i komentatorów z powodu wyniku wyborów. Zawołania o rychłym terminie następnych wyborów są nieprzemyślane, jeśli nie podyktowane partyjnym partykularyzmem. Znów - rzekomo - społeczeństwo nie zdało egzaminu, więc niedługo musi przystąpić do poprawki. Co miałoby być poprawione? Zgodnie z intencjami autorów fatalnej ordynacji, społeczeństwo miało zademonstrować niechęć do Porozumienia Centrum, w żadnym wypadku natomiast nie oddawać tylu głosów na ZChN i KPN. To naprawdę nie było przewidziane i dlatego wybory należy rychło powtórzyć. Kto miał dostać więcej głosów - niech czytelnik łaskawie dopowie sobie jak zechce. Analogia z wyborami prezydenckimi powinna wreszcie zmusić niektórych polityków albo do autopoprawki, albo do rezygnacji. Wtedy walczono z Wałęsą, przegrano z Tymińskim. Tym razem całoroczne wysiłki (odsuwanie wyborów, „przepchnięcie” kuriozalnej ordynacji, prasowe insynuacje) w celu dezawuacji najgroźniejszego rywala - koalicji Porozumienia Centrum i Komitetów Obywatelskich okazały się po części skuteczne, ale szczęśliwie z Unią Demokratyczną nie wygrała Partia X, lecz ZChN i KPN. Odpowiedzialny, choćby zawiedziony, polityk winien być zainteresowany tym, aby nie doszło do „przyspieszenia” następnych wyborów. Skutek mógłby być taki, że frekwencja spadłaby do 10%, z czego połowa głosów przypadłaby komunistom, a druga połowa Partii Piwa. Owocem wieloletnich zmagań i ofiar byłby parlamentarny pluralizm: komuna kontra skauci piwni. Wszyscy inni zeszliby na pozycje wyalienowanych ze społeczeństwa ekstremistów.
     Zamiast więc biadolenia nad wynikiem wyborów, należałoby powiedzieć „zdezorientowanemu” społeczeństwu: przepraszamy. My, obecni przyśpieszacze następnych wyborów, przepraszamy za ich odwlekanie w nieskończoność, za matactwa z ordynacją, za nieodpowiedzialność. To nie ciemne siły dezorientowały społeczeństwo, ale znani politycy jednej orientacji, których zamiary, poglądy i umiejętności od dawna nie były zagadką.
     Zamiast chociaż odrobiny pokory mamy do czynienia z pokazem intelektualnego kiczu, wspartym jarmarczną brawurą i polityczną niegodziwością. Redaktor dziennika reprezentującego Unię Demokratyczną* publicznie porównuje konkurencję - „Express Wieczorny” - do prasy komunistycznej z roku 1968. Ten sam, zaproszony do studia TV czołowy propagandzista byłego obozu antywałęsowskiego, wciska prezydentowi do ręki „klucz do więziennej celi”. Dosyć tej prymitywnej retoryki, dosyć szczucia. Wzniecanie nienawiści jest zawsze obosieczne.
     Wybory mamy za sobą. W niektórych umysłach znów pojawia się alternatywa: zamienić społeczeństwo na inne, czy edukować to, które jest? Uczyć się razem z nim. Palenie mostów albo zdrowie. Wybór należy do ciebie.
                                                                                                                  15.11.1991
__________________________________
* Adam Michnik

                                                                                                                                         

czwartek, 30 stycznia 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA "SOLIDARNOŚĆ"
      


   
    Mądrzej, z sercem i nie dać się zwariować

           
     U końca kampanii wyborczej na placu Unii Lubelskiej w Warszawie przed siedzibą Porozumienia Centrum doszło do starcia grupy europejczyków* z pracownikami sztabu wyborczego Porozumienia Obywatelskiego Centrum. W bójce wzięło udział razem kilkadziesiąt osób. We Włocławku, przy dwóch kandydatach miejscowej koalicji PC - KO, „S” i „Ojcowizny”, rozlepiających swoje plakaty zatrzymał się samochód. Wysiedli trzej radni, wśród nich dwaj kandydaci do Sejmu RP, jeden z lewicy, drugi europejczyk... Policja nie interweniowała. Tymczasem w Poznaniu - spokój, ład, systematyczność, precyzja.
     W ostatnią noc kampanii wyszedłem z psem i wtykając za wycieraczki ostatnie ulotki, dotarłem do słupa ogłoszeniowego. Dwaj chłopcy lepią fachowo, równo, od dołu, raz przy razie: MĄDRZEJ, MĄDRZEJ, MĄDRZEJ... i w górę: MĄDRZEJ, MĄDRZEJ, MĄDRZEJ. Dystyngowana szarość ich plakatu (format A1) pokrywa barwną mozaikę i zbliża się do dwóch plakatów (A2)  z moją podobizną. Stoję. Pies siedzi. Patrzymy. 
     Chłopcy rozpoznają mnie, przerywają na chwilę.
     - Zalepiamy pana - mówi jeden z wysokości drabiny; wielki pędzel z klejem zatrzymał się w bezruchu.
      - Toż i widzę.
     Chlap! Klej chlusnął w mój plakat, a drugi chłopiec, jakby obiema rękami chciał objąć słup niczym ziemskie kolisko, przyłożył plakat słuszny. Moja twarz zniknęła, przykryta posępnym spojrzeniem pana Tadeusza: MĄDRZEJ.**
      - No? - ten z pędzlem spojrzał na mnie wymownie.
      - Zostawcie chociaż jeden mój plakat, słup jest duży.
      - My mamy przykazane akurat pana zalepiać.
     Chlap! Zalepili. Nie ma mnie, jest mądrzej.
     - Ale inni nie zalepiają wszystkiego - próbuję jeszcze perswadować. Były incydenty, ale w Poznaniu jest przecież pakt o nieagresji.
      - Ale my mamy lecieć równo - wyjaśnia ostatecznie rozlepiacz.
      - A może... mądrzej? - bąknąłem, ale coś mi się zdało, że tym razem pędzel chlaśnie w moją żywą twarz.
     Pakt o nieagresji, zawarty między organizacjami "solidarnościowymi" nie dotyczył UPR, bo układające się strony nie dostrzegły w mieście tego ugrupowania. Politycy realni lepili więc na podobiznach konkurencyjnych kandydatów skromną, czarno-białą rycinę przedstawiającą świnie podczas posiłku w chlewie: „Świnie się zmieniły, koryto zostało - zlikwidujemy koryto”. Liberalny kongres, nie rozpoznany jeszcze w Poznaniu, choć goszczący Jana Krzysztofa Bieleckiego, dysponując sympatycznym portretem premiera w formacie A-0, za jednym zamachem pędzla zalepiał co najmniej trzy plakaty konkurencji.
     Do rana słup ogłoszeniowy przy mojej ulicy uległ znów barwnej pstrokaciźnie. Zalepiając usta, a mądrości zostawiając zatroskane oczy, skromnie usytuowała się pani Wiesława Ziółkowska w trzech egzemplarzach. Obok pojawił się plakat czterech przystojnych, miejscowych liderów nowej, Demokratycznej Lewicy, (łudząco kojarzył się z portretem zbiorowym "Czerwonych Gitar") - zakrył słowo MĄDRZEJ, ustom lidera Unii Demokratycznej pozwalając milczeć wymownie. Był jeszcze związek zawodowy "Solidarność" z pojedynczym, plakatem (ksero, format A3) kandydatki na senatora, a także organizatorzy Wystawy Psów Rasowych, zaplanowanej akurat na wyborczą niedzielę. Ci, przystępując do akcji na końcu, czyli bladym świtem, dotarli do 60% elektoratu - ogłoszenia o wystawie nalepili równo, wkoło słupa, do wysokości głowy - zapewne nie mieli drabiny.
      Najmądrzej jednak postąpiła „Gazeta Wyborcza”. W przedwyborczy piątek, w lokalnej wkładce, pod rzucającym się w oczy tytułem doniesiono, że na liście koalicji POC*** usytuowały mnie jakieś warszawskie (w domyśle: zewnętrzne) siły i że to praktyki rodem z lat minionych. Na sprostowanie za późno, poza tym - jak prostować mętny donos? Poszło w świat. Znają mnie ci z lokalnej wkładki „GW”, mili są, ale cóż - centrala nakazała „lecieć równo”.

      
      8.11.1991
________________________________________________
* bolesny obecnie podział obywateli III Rzeczypospolitej na "ludzi Europy" i ludzi zaścianka, ksenofobii, nacjonalizmu i ostatecznie faszyzmu nie ujawnił się polskim społeczeństwie dopiero po przystąpieniu Państwa Polskiego do Unii Europejskiej. Już w r. 1990 ówczesny demiurg nowej rzeczywistości Adam Michnik podział ten rozpoznał i ogłosił. W tej najlepszej sprawie poświęcił nie tylko swój autorytet, ale polityczne i moralne prawo: gdy nastał czas przełomu, transformacji ustrojowej, on to, opierając się na zaangażowaniu grona ludzi dobrej woli i sporych zasług w walce z totalitaryzmem, angażując swoje tylko skromne oszczędności, stworzył poczytną, wielkonakładową "Gazetę Wyborczą".
** Pan Tadeusz Mazowiecki kandydował do Sejmu z Poznania. Hasło plakatu wyborczego, dostarczonego ze stolicy: "MĄDRZEJ". Jacek Kuroń kandydował oczywiście z Warszawy. Hasło plakatu: "Z SERCEM".
*** Porozumienie Obywatelskie Centrum - tak nazywała się ta koalicja wyborcza nowej partii "Porozumienie Centrum" Jarosława Kaczyńskiego i tradycyjnego "Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie", który wtedy nie był już komitetem Geremka, lecz Olszewskiego.

_________________________________
               
       Zuzia, świadek historii i pies - bohater

Na zdjęciu u dołu: pies, wymieniony w felietonie, to Zuzia, oczywiście nie żyje.  Świadek historii. Także pies - bohater. A było tak: koniec lat 90., ostatnia w historii wizyta domowa Służby Bezpieczeństwa. Zuzia na fotelu zachowała stoicki spokój, bacznie obserwując. Nieproszeni goście wreszcie wychodzą, ale jeden stoi bez ruchu w pozycji na baczność. Patrzymy sobie w oczy. Czyżby miał coś do powiedzenia na osobności? W końcu się odzywa: Czy mógłby pan coś zrobić z pieskiem? Okazało się, że Zuzia subtelnie ujęła zębami palce jego dłoni i patrzy na mnie pytająco: gryźć? Powiedziałem: Zuzia, puść pana! Puściła, pan oficer odetchnął, a przed wyjściem zapytał: A piesek, znaczy... szkolony? Oczywiście, odparłem. Zuzia była jednak psem nader łagodnym, lubiła częstych wtedy gości z wzajemnością; nikt jej nie tresował. Wyjaśnienie jest jedno: Solidarność pachniała inaczej niż Służba Bezpieczeństwa.





Niżej: Zuzia za młodu. Porzucona na stacji benzynowej - czyli "po przejściach", choć ze Służbą Bezpieczeństwa jeszcze nie miała do czynienia.

                         

środa, 29 stycznia 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
     

    Anatomia tupetu

     Rosyjski celnik, spoglądając na okładkę paszportu czyta ostentacyjnie: - Polska... Ludowa? A jak tam wasz Wojciech Jaruzelski, co on teraz robi? Towarzysząca mi przypadkowo dama, pracownik ambasady polskiej w Moskwie, odpowiada rezolutnie: - Wojciech Jaruzelski żyje w Warszawie i wszyscy go szanujemy. Młody urzędnik rosyjski podnosi głowę, przygląda się nam chwilę i w milczeniu oddaje dokumenty.
     Pani z paszportem dyplomatycznym (która pomogła mi w przejściu granicy bez kolejki) pozwoliła sobie bez namysłu przemówić w moim imieniu, ba - „wszyscy” miało zabrzmieć i tak zabrzmiało jak „wszyscy Polacy”. Co sobie pomyślał młody Rosjanin - lepiej nie uruchamiać wyobraźni, ale być może stwierdził, że dziwny to naród i postanowił Polakom pytań nie zadawać.
     Nie powiedziałbym nikomu: wszyscy w Polsce nienawidzimy Jaruzelskiego, bo tak nie jest, to pierwsze. Drugie to, że mój stosunek emocjonalny do Jaruzelskiego jest żaden. Jest to niezgodne z pokrętną „filozofią grubej kreski”, czyli postawą kunktatorską, natomiast odpowiada mojej osobistej praktyce „grubej krechy przerywanej”. Krecha odkreśla komunizm razem z komunistami, a przerwy przeznaczone są dla prawdy historycznej, sprawiedliwości, prawa i zadośćuczynienia. Mówię więc: żyj sobie i pozwól żyć innym, ale wara od polityki i rządzenia.
     Jaruzelski nie pozwala mi jednak żyć spokojnie. Nie dlatego, że dyktuje wspomnienia, bo takie jego prawo; nie dlatego, że wypytuje go o coś tam prezydent, jeśli robi to w dobrej sprawie. Co jakiś czas Wojciech Jaruzelski pojawia się na ekranie telewizyjnym i powtarza z wyrazem namaszczonego spokoju, że osądzi go historia, a poczucie odpowiedzialności moralnej będzie mu towarzyszyć do końca jego dni. Zawsze dobrze, gdy winny rozumie, co to jest moralna odpowiedzialność, ale mnie akurat nie obchodzi, co będzie czuł Jaruzelski, żyjący sobie względnie dostatnio i spokojnie. Jeśli tak chętnie rozmawia z dziennikarzami telewizji polskiej (którzy go lubią i szanują) byłby przysłużył się historykom a i zaspokoił ciekawość amatorów, gdyby opowiedział, jak to z towarzyszami radzieckimi przygotowywał w tajemnicy stan wojenny od r. 1980, czyli od powstania "Solidarności".*
     Mogę się tylko domyślać, jak czuły się żony i matki zabitych, np. tych z kopalni „Wujek”, w dniu pogrzebu. Może później pomogła im choć wiara w rychłe zmartwychwstanie sprawiedliwości, ale nie uwierzyłyby chyba pesymiście, który by przewidział, że za dziesięć lat problemem publicznym będzie to, jak do końca swych dni będzie się czuł wrażliwy generał. Sądzę, że na razie nie czuje się aż tak źle, skoro występuje w telewizji. Skoro to robi, to znaczy, że pozostał tym, kim był - komunistą, czyli człowiekiem o zniekształconej psychice i zredukowanym sumieniu. Gdyby się zmienił, zachęciłby wielu towarzyszy do oddania honorariów za książki wspomnieniowe rodzinom ofiar PRL. Mogłoby się to nazywać „Fundacja Pokuty”. Inna rzecz, czy ktoś by pieniądze z tych rąk przyjął.
Wielkim tupeciarzem jest Czesław Kiszczak, też lubiany i szanowany przez dziennikarzy telewizji polskiej, który z okazji puczu w Moskwie wygłosił pochwałę swojego kolegi i zwierzchnika z KGB - wstydu nie ma!
      Gdy więziona przez niego Grażyna Kuroń zapadła na śmiertelną chorobę, była jedna osoba, które znała na pewno Jej stan zdrowia: dr Marek Edelman. Chora Grażyna nie stanowiła zagrożenia dla autorów stanu wojennego. Ale chora Grażyna w więzieniu była, z punktu widzenia Wojciecha J. i Czesława K., bardzo korzystnym czynnikiem zmiękczającym groźnego Kuronia. Zamiast więc ją zwolnić, Kiszczak „poufnie” posyłał Kuroniowi ofertę opuszczenia więzienia i... kraju wraz żoną.  Pytany w grypsie o opinię Marek Edelman tą samą „pocztą” odpowiedział, że za granicą chora nie otrzyma lepszej opieki niż ta, którą on jej daje. Nie rozumieliśmy - pod celą - co to znaczy, bośmy nie chcieli rozumieć. Gajce nic już pomóc nie mogło i w ostatniej chwili wypuszczono ją na „wolność”. Niezmordowany Kiszczak nadal posyłał przez rodzinę poufne oferty emigracji do Francji w celu leczenia żony. Kuroń obijał się o ściany celi - jechać, nie jechać? Czesław Kiszczak i Wojciech Jaruzelski, którzy przedtem nie chcieli ulec błagalnym prośbom rodziny o uwolnienie chorej Gajki - czekali do końca.
     To nie są sentymentalne bajki, proszę państwa. Chodzi o świadectwa postaw i przestępstw, które do tej pory nie tylko nie zostały osądzone, ale nawet właściwie nazwane. Jeśli rzeczy nie są nazwane, jeśli prawo nie znaczy prawo, a sprawiedliwość - sprawiedliwość, to nie można się dziwić zniechęceniu społeczeństwa do spraw publicznych, ani politycznemu rozbiciu elit. Nic nie waży, nic nie mierzy. Skundlony umysł może kształtować opinię publiczną. Hulaj dusza, niech żyje wolność!
Tupet Jerzego Urbana jest łatwiejszy do strawienia, mówi on bowiem wprost: Byłem, jestem i będę draniem, takie moje przeznaczenie. Jego pismo nie nazywa się „Prawda”, tylko „Nie”. Daniel Passent natomiast, zawodowy stypendysta amerykański, podający się w USA już w latach 70. za opozycjonistę (!), później apologeta stanu wojennego, odwiedził nasz kraj i w piśmie „Wprost” napisał - proszę sobie wyobrazić - o „polskim skundleniu”, które tu zastał. Nie twierdzę, że myli się w całości, ale kiedy przychodzi do przykładów, do nazw i nazwisk, to wymienia - rzecz jasna - Porozumienie Centrum i Łopuszańskiego, a nie Unię Demokratyczną i Cimoszewicza. Cały zaś artykuł kończy się donosem na dawnych kolegów - Iłowieckiego, Maziarskiego i innych, że też kiedyś w „Polityce” pracowali. I dlatego nikomu dziś nie należy wierzyć. Tylko Passentowi, który inaczej niż koledzy, poparł stan wojenny, co dziś nie ma żadnego znaczenia, gdy liczą się tylko pieniądze. Tupet, ludzie, tupet zsowietyzowanego umysłu nie zna miary!
     Kilka lat temu, gdy odrodziło się Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, na lokalnym zebraniu członków przerwał dyskusję o kryteriach naboru jeden młodszy, zdolny: -Nie ma co dalej dywagować, proszę państwa, bo - powiedzmy sobie szczerze - każdy umoczył. Zerwał się starszy, taki raczej dziwak, z krzykiem: -  Mówić w swoim imieniu, psiakrew!

1991
______________________________
* według dokumentów listy osób przeznaczonych do internowania zaczęto sporządzać niezwłocznie po podpisaniu "Porozumień Sierpniowych".

Na zdjęciu Grażyna Kuroń (1940-1982). Kadr z fot.: Janusz Fila).


wtorek, 28 stycznia 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
     

Tuman

     Gdy Moskwę przykrywa mgła, z obu lotnisk nie odlatują samoloty. Komunikat jest prosty i nie budzący wątpliwości: tuman, czyli mgła. Rzekę zawrócisz, morze wysuszysz, ale na tumana sposobu nie ma. Ludzie przyzwyczajeni są do czekania. Nikt nie wie, kiedy tuman ustąpi, choć jedno jest pewne: ustąpi pierwszy, bo ludzie ustąpić nie mogą. Lotnisko Domodiedowo zamienia się w koczowisko; z godziny na godzinę  ludzi przybywa, a kto zajął miejsce leżące wczoraj - pilnie go strzeże. Gdy tuman nie ustępuje i gdy nie wiadomo, kiedy ustąpi, na krajowym (związkowym?) lotnisku, w kiosku komercyjnym (mamy to za sobą)* można kupić puszkę piwa. Gdy płaci się za nią 40 rubli, jedną dziesiątą tutejszej przeciętnej pensji (czyli 1 dolar) - tłumek rozstępuje się z podziwem i może zazdrością.  Znawcy mówią, że oba podmoskiewskie lotniska, krajowe i międzynarodowe zlokalizowano tam, gdzie tuman jest najgęstszy. Może decydowały względy strategiczne, żeby wróg nie dojrzał z góry?
      Zagraniczny pasażer, jeśli nie decyduje się na koczowanie, musi dotrzeć do Moskwy. Żeby pokonać te kilkadziesiąt kilometrów, potrzebny jest transport. Ale służbowy transport, który przywozi gości na krajowe lotnisko zaraz odjeżdża, bo transport dobrze wie, że nie ma szansy na odlot i trzeba będzie tych gości wozić po ogromnej Moskwie w poszukiwaniu miejsca do spania. A na jeżdżenie nie ma zlecenia, czyli zajawki. Nie ma też zajawki na spanie, bo wczorajsza już nieważna, ponieważ planowo goście odlecieli - choć z powodu tumana nie odlecieli. Sprzeczność jest pozorna: jeśli gości dowiezie się do Moskwy, to nazajutrz powstanie sytuacja, że będą musieli z Moskwy jechać na lotnisko, więc po co im jeszcze jeden kłopot? W Moskwie jednak przydzielony służbowo do obsługi delegacji pan Anatolij wciela się w rolę oficera pierwszej linii frontu, a gdyby telefon miał nie tarczę, a korbkę - byłoby dokładnie tak, jak na radzieckim filmie wojennym. Towarzyszu (tej formy używa się z przyzwyczajenia) zrozumcie, jest krytyczna sytuacja. Kry-tycz-na! Zróbcie, co w waszej mocy. Poszukajcie towarzysza, może on połączy się z towarzyszem, może uda się coś zrobić? Z drugiej strony drutu kumpel pana Anatolija zapewne odpowiada:  „Weź się odwal, jakeś nie załatwił, to ja ci nie załatwię” - ale my mamy wiedzieć, że Anatolij poruszył niebo i ziemię, słowem zrobił co w jego mocy i więcej. Zanim dojdzie do zakwaterowania w elitarnym hotelu radiokomitetu, odbędzie się długi ceremoniał dogoworienia, czyli dogadania się z panią od wszystkiego - recepcjonistką.
      - Jest, widzicie towarzyszko, taka niecodzienna sytuacja. Oto samyje gławnyje  towariszczi z polskowo radia i telewidienia. To są - rozumiecie - goście naszych towarzyszy z najwyższego kierownictwa. A w Moskwie - tuman. Odlecieć nie mogą, spać muszą. Rozumiecie - sytuacja krytyczna. Co robić?
     - No, ja rozumiem, to rzeczywiście sytuacja krytyczna. A więc to polscy mili goście, a w Moskwie - tuman. Samoloty nie lecą. A zajawki nie ma. Jest noc. No to co ja, biedna, mogę zrobić? Ja nic nie mogę zrobić, przecież zajawki niet?
     - Pomyślcie, proszę. Na pewno są jakieś awaryjne możliwości.
     - No… chyba że te pokoje lux za dopłatą 100 rubli.
     Pan Anatolij odwraca się, mruga okiem: dogadaliśmy się. Zbieramy 100 rubli. W hotelu, jak się okaże, jest wiele wolnych pokoi. Nasz opiekun żartobliwie daje do zrozumienia, że należy mu się butelka koniaku (przed odlotem do Ałma -Aty kupię komercyjnie gruziński, Anatolij będzie się wzbraniał, ale przekonuję go, że to gest przyjaźni).
     Na razie jednak pije polską wódkę z hotelowej szklanki, wznosi toast za przyjaźń i zaraz w krótkim wywodzie podważa słuszność Rewolucji Październikowej, jak i rewolucji w ogóle. Szlachta przekazywała swoje majętności z pokolenia na pokolenie i zabór ich mienia był bezprawny. Potem dowcip o Breżniewie, a na poważnie o zaletach pokojowego współistnienia. Geopolityka: jeśli Rosja i Niemcy (i zwłaszcza Polska - dodaje taktownie) będą współpracowały, to żyjąc zgodnie zapanujemy razem nad resztą Europy. Anatolij – mówi kolega z delegacji – ty najpierw zapanuj jutro nad transportem na lotnisko, na Europę przyjdzie czas później. Opiekun zostawia nas w hotelu. Tyle przecież załatwił, czy można więcej? Na lotnisko jedzie się godzinę. Taksówek w Moskwie prawie już nie ma. „Krytyczna sytuacja” trwa i trwać będzie.
     Najważniejsze jednak - zachować spokój. Pośpiech i nerwy nic nie pomogą. Przed lotniskiem auto osobowe najeżdża  z tyłu na mikrobus. Nawet nie stłuczka, reflektory całe.  Pojazdy zostają na swoich miejscach. Był wypadek i ruszać się nie wolno. Ruch wstrzymany, kierowcy wysiadają z autobusów, palą papierosy, czekają. Pojawia się milicjant. Potem drugi. Potem trzeci. Oglądają. Przyjeżdża patrol. Wstępne przesłuchanie kierowców. Ocena wypadku. Milicjanci przystępują do pomiarów. Dokładnie mierzą odległości od wszystkich stron obydwu aut do przyjętych punktów orientacyjnych. Oficer skrupulatnie sporządza szkic. Nikt nie trąbi, nie pogania. Trzeba czekać.
     Kierowca rusza wreszcie, ale zatrzymuje samochód na pierwszym skrzyżowaniu. Jest tam budka, a w niej inni milicjanci. Oni, teraz dopiero, przystępują do sporządzania właściwego protokołu wypadku, w oparciu o posiadane już dane. Co kilkanaście minut z budki wychodzi już to milicjant, już to nasz kierowca; znikają z tyłu, w krzakach, wracają. Po godzinie protokół sporządzony. Pytamy kierowcę o to wychodzenie z budki i wchodzenie. - A, tam, za krzakami, w dole... mają taki mały stawek rybny. Kapitan miał branie, złowił dobrą płoć - wyjaśnia. 
      Niedziela. W centrum Moskwy plac Puszkina wypełniony tłumem, człowiek przy człowieku - to kolejka, zakręcona niezliczoną ilość razy. Czas oczekiwania - pięć godzin. Cel - otwarcie baru Mc Donalda. Ludzie ubrani nieźle, twarze spokojne, skupione.
      Radio Moskwa podaje: „Dziś rano przez moskiewski tuman przebiło się słońce. Synoptycy nie wykluczają powrotu zamglenia po południu”. 
                                                                                                        25.10.1991

______________________________
* "Sklepy komercyjne" to wynalazek tzw. "późnego Gierka".  Można było kupić mięso, także np. szampon do włosów, niedostępny w detalu, ale ceny odstraszały i wzbudzały gniew. W prasie "drugiego obiegu" ukazał się rysunek W.Wołyńskiego: jedna świnia dorodna, druga wynędzniała - z podpisem: świnia komercyjna/ świnia detaliczna. Wkrótce wybuchła "Solidarność" i sklepy komercyjne zniknęły. Aż do lat 90. funkcjonowały jednak sklepy "Pewex" - tam zamożniejsi kupowali (np. dżinsy, samochody, ale i polską szynkę eksportową "Krakus") za tzw. bony dolarowe. 

poniedziałek, 27 stycznia 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA LAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
   
  
Język braci K.

                                                Czyż
                                                Czyż
                                                Głosem jak Spiż
                                                Nie grzmi,
                                                Aż mu odebrzmi
                                                Echo na Krańcach Świata,
                                                gdzieś w Kosmosu Jądrze?
                                                E, skądże.
                         
                                        Stanisław Barańczak
                                        (z tomu "Zwierzęca zajadłość")


     Są tematy przerobione, powtórzone i zamknięte, do których nie mamy ochoty wracać, a zmuszają nas do tego bliźni. Są zarzuty dawno i - wydawałoby się - ostatecznie odparte jako wyssane z brudnego palca u nogi, które powracają. Są stereotypy myślowe ostatecznie - wydawałoby się - skompromitowane, a wciąż dla wielu umysłów atrakcyjne. Są też wyśmiane powiedzonka, którymi od czasu do czasu ktoś posługuje się z najwyższą powagą.
     Jeśli ktoś dzisiaj stawia mnie na baczność, nakazując wzmocnienie czujności wobec polskiej ksenofobii i natychmiastowe otwarcie na Europę - dostaję gęsiej skórki tak, jakbym usłyszał pogląd, że do sporządzenia macy potrzebna jest krew chrześcijańskiego dziecka.
     Oddalmy się jednak od Europy i zostawmy w spokoju dzieci, które mają w zwyczaju bezrefleksyjnie powtarzać sformułowania używane przez dorosłych. Mój przyjaciel z Ameryki dzieckiem nie jest, jest profesorem. Badaniom języka jako instrumentu propagandy i duchowego zniewolenia poświęcił sporo czasu i opublikował na ten temat wiele przenikliwych artykułów. W jednym z wierszy pisanych w latach 70. stwierdził, że żyje w rzeczywistości, w której słowo „bezpieczeństwo” wzbudza strach. (Najmłodszym czytelnikom wyjaśniam, że w PRL działała ogromna państwowa organizacja terrorystyczna: Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, przemianowana później na Służbę Bezpieczeństwa; są tacy, którzy pamiętają łomotanie do drzwi o świcie i okrzyk: Otwierać, bezpieczeństwo!)
     Kiedy byłem gościem mojego przyjaciela w USA, uderzyło mnie to, że po tylu latach jego nieobecności w kraju rozmawiamy o różnych rzeczach - prócz politycznych spraw krajowych. Było o co pytać, zwłaszcza że w Polsce zaczynały się historyczne wybory po „okrągłym stole”. Sądziłem wówczas, że oddawszy się bez reszty pracy uniwersyteckiej, literackiej, popularyzując kulturę polską w angielskim obszarze językowym, mój przyjaciel ograniczył do minimum zainteresowanie rozwojem wypadków w kraju. Nie wiedziałem tego, co wiem teraz - on nie pytał, bo wiedział. Co więcej - lepiej wiedział. W następnym roku, gdy odwiedził kraj po raz pierwszy od dziesięciu lat, zaskoczył mnie znajomością szczegółów polskiej sceny politycznej, a także pewnością sądów. Kiedy więc podczas rozmowy w warszawskim parku zwrócił moją uwagę na to, że potrzebą chwili jest przeciwstawienie się polskiej ksenofobii, a przyszłością otwartość na Europę - zapytałem go od razu, z którym to spośród starych kolegów odbył długą rozmowę przed południem - i wszystko było jasne.      Powalił mnie jednak na łopatki, gdy w Poznaniu, w małym gronie, dla którego stanowił niekwestionowany autorytet, ni stąd, ni zowąd wygłosił zdanie o znanej postaci polskiego życia politycznego: X był wybitnym autorytetem w swojej dziedzinie naukowej, lecz niesłusznie zajął się polityką, bo w tej dziedzinie, czego się nie podejmie, to zepsuje.* (Żeby uniknąć niezamierzonej aluzji: opinia nie dotyczyła, rzecz jasna, profesora Geremka). - Chyba że się mylę, ale raczej nie - podsumował swoją diagnozę mój przyjaciel z Ameryki. Dziwne wydało mi się to, że człowiek tej klasy decyduje się na deprecjację kogoś, mając świadomość, że „może się myli”. Ale najdziwniejsze było to, że człowiek tak czuły na manipulatorskie możliwości narzędzia, jakim jest język, wygłasza nie swoją przecież opinię, lecz slogan propagandowy, używany z lubością przez jeden z ośrodków politycznych, do którego „z marszu” złożył akces, podpisując memoriał o groźbie ksenofobii i potrzebie otwarcia. Kiedy więc w tym roku odwiedził znów kraj, zapytałem go wprost, bez żadnych wstępów: czy uważa, że ja, który nie głosowałem na Mazowieckiego, nie będąc członkiem Unii Demokratycznej - jestem faszystą. Nie, nie uważa. Ale... - dodał po chwili namysłu - smuci go to, że zadaję się z niewłaściwymi ludźmi.
     Zasmucił mnie mój przyjaciel. Czemu ten mądry, powściągliwy, delikatny człowiek obraża na przykład Jana Olszewskiego, Zdzisława Najdera, Romaszewskich - ludzi, z którymi się „zadaję”? Co, za przeproszeniem, ma na myśli? - zapytałem go strwożony. No, jak sądzisz, czytelniku? Ma na myśli...  język braci Kaczyńskich. Czy studiował wypowiedzi publiczne jednego i drugiego, czy może dostrzegł różnice leksykalne, składniowe między nimi? Nie, skądże. Nie ma do tego dostępu poza lekturą jednego dziennika krajowego i listów z Polski, ani też nie ma na to czasu. Ale język braci K. nie podoba mu się. Zresztą nie odróżnia chyba Lecha od Jarosława.
     Jakkolwiek byśmy się różnili politycznie - rzekł na pożegnanie mój przyjaciel - jesteśmy przyjaciółmi. Ta deklaracja przywróciła mi chęć do życia i wiarę, że dialog jest jeszcze możliwy, choć on myli się. Ja nie różnię się z nim politycznie, bo nie przedstawił mi swoich aktualnych politycznych zapatrywań. Jest natomiast zasadnicza różnica, powiedziałbym, postawy poznawczej: ja wiem coś niecoś, a on wie lepiej.
     Okrutna pamięć przywiodła mi pewne zdarzenie sprzed lat prawie dwudziestu. Pewnej starszej ode mnie osobie, która też zawodowo zajmowała się językiem, pożyczyłem książkę Gustawa Herlinga-Grudzińskiego „Inny świat”, wydaną przez Jerzego Giedroycia w Paryżu. Książkę wówczas „nielegalną”, taką, co to w obawie przed denuncjacją owijało się w gazetę. Książkę wstrząsającą i niezwykle cenną informacyjnie, napisaną na długo przed „Archipelagiem Gułag” Sołżenicyna, pierwszą książkę, która dała światu wiedzę o sowieckich obozach koncentracyjnych, w których autor przebywał. Kiedy oddawano mi tę książkę, zamiast podziękowania usłyszałem komentarz: Razi mnie język tej książki, jest nieznośny i manieryczny.
     Humaniści to ludzie trudni, ale wiele z nich pożytku. Gdyby jeszcze od czasu do czasu nie mieli racji - byliby do rany przyłóż.

                                                                                                          4.10.1991
______________________________
* Chodziło o Zdzisława Najdera, badacza literatury, światowej rangi "conradysty".  W latach 70. założył tajne Polskie Porozumienie Niepodległościowe. Stan wojenny zastał go za granicą, objął funkcję dyrektora Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa. Z rozkazu Jaruzelskiego sąd zaocznie skazał go na karę śmierci. Po powrocie do kraju zastąpił Geremka na stanowisku przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie - salon warszawski znienawidził Najdera. Później inicjował powstanie Klubu Atlantyckiego - na rzecz włączenia Polski do NATO. Działalność polityczną zakończył jako szef zespołu doradców premiera Olszewskiego. 

Na zdjęciu powyżej: sylwester 1977, "domówka" (dawniej: "prywatka").
Poniżej: ze St. Barańczakiem pozujemy na klasyków marksizmu-leninizmu (1975).







niedziela, 26 stycznia 2020


FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"



    
    Polska droga narodowa

     Wyjątkowo udany jest numer „Przekroju” z 21 września. Literatura, felietony, wspomnienia, recenzje, reportaże, korespondencja z kraju i ze świata, sensacje szpiegowskie, satyra, moda, kącik filatelistyczny i - problemy gospodarki. Dobre nazwiska, świetne pióra. We wzruszającej miniaturze Zofii Nałkowskiej dwie matki jednego dziecka: ta, która je adoptowała i ta, która odnajduje się wśród żywych. Matka z wyboru oddaje dziewczynkę tej naturalnej. Żydowskie dziecko rozpacza, nie rozumie, dlaczego zmienia się mamusia. Nie ma dobrego rozwiązania, każde jest tragiczne.
     Artur Sandauer w „Notatniku z podróży” przedstawia kulturalny Paryż. Bardzo ciekawy passus o Curzio Malaparte:  ... reprezentuje - tak rzadki u nas, a tak częsty na Zachodzie typ pisarza, który zwiedził pół świata, który chce i umie widzieć, pół-artysty, pół-polityka, pół-reportera. Włoch, Malaparte żywi ową - charakterystyczną dla Włochów i odziedziczoną, być może z okresu sztyletów i trucizn - wiarę we wszechmoc intrygi i marionetkowość natury ludzkiej. Każdemu, kto czytał Makiawela znane jest owo - właściwe politykom włoskim - przekonanie, iż człowiekiem można - za pomocą niewielu prostych sprężyn - kierować. Malaparte spoziera na dzisiejszą politykę europejską oczyma renesansowego Włocha, widząc w niej szachownicę próżności i interesów, grę intryg i charakterów. Rzeczywiście - nasuwa się spostrzeżenie - ten typ pisarza u nas rzadki, ale typ polityka - dobrze znany.
     Z reportażu Olgierda Budrewicza i Leopolda Tyrmanda dowiadujemy się o aktywności szwedzkiej organizacji charytatywnej, której należy się wdzięczność za pomoc w odbudowie polskiego szpitalnictwa, wyposażenie sanatoriów, dożywianie polskich dzieci. Reporterzy spotkali szwedzką misję w małym miasteczku mazurskim. Na małym rynku tłum: autochtoni Mazurzy, Polacy - repatrianci zza Bugu, chłopi z Małopolski, Niemcy. Przybyły pyta po niemiecku, kto jest ewangelikiem i... Niemcem. Polakom odmawia darów. Na koniec Tyrmand i Budrewicz piszą: W chwili obecnej teren Prus Wschodnich jest dla Polski krajem problemów. Zagadnienie ludności autochtonicznej wymaga ogromnego taktu, cierpliwości, rozsądku i dużo dobrej woli. Jakakolwiek nieprzemyślana akcja może tu przynieść nieobliczalne szkody dla państwa.
     Doktor Stefan Litauer kończy swoją wnikliwą i obiektywną korespondencję pt. „Hindustan i Pakistan”, opatrzoną najnowszym zdjęciem Gandhiego we fraku ciekawym wnioskiem: Wyzwolenie polityczne na Półwyspie Indyjskim jest tylko pierwszym krokiem. Następnym, który nastąpić musi, jest zbudowanie fundamentów pod utrwalenie nowego demokratycznego ładu. Ale to jest sprawa przyszłości.
     „Pułkownikowi van Sickle skradziono dokumenty” - pod tym tytułem Marian Kaufman przedstawia „mały skandal”, jakim był fakt kradzieży protokołów rozmów rządu austriackiego z grupą anglosaskich przemysłowców naftowych. W związku z tą kradzieżą ujawniły się po raz pierwszy kulisy amerykańskiej gry. Bowiem chodzi tu nie o naftę, lecz o oddanie całej gospodarki Austrii pod kontrolę amerykańską, a tym samym pełną ingerencję w sprawy wewnętrzne kraju. Wojskowe dowództwo sowieckie w Austrii tymczasem bezskutecznie proponuje utworzenie mieszanych sowiecko-austriackich towarzystw naftowych. Autor nie wskazuje, kto ukradł dokumenty z biura angielskiego pułkownika - współwłaściciela Zisterdorfu, pozostawiając domysły inteligentnemu czytelnikowi.
     W satyrycznej rubryce „Pigułki” Janusz Minkiewicz wyszydza uchwałę Związku Pisarzy Polskich Przebywających na Obczyźnie w sprawie niedrukowania ich utworów w kraju, powołując dowcipnie „Związek Pisarzy Przebywających na Tamtym Świecie”, który przyłącza się solidarnie do tamtego stanowiska. W rubryce „Książki” recenzent podpisujący się „Top”, przedstawiając Dołęgi-Mostowicza „Karierę Nikodema Dyzmy” stwierdza, że książka ta (Wydawnictwo Literatura Polska, Katowice) także obecnie zyskała (i słusznie) wielką poczytność.
     Znaleziony niespodziewanie, przy rozkładaniu pod malowanie starych gazet gromadzonych w worku, egzemplarz tygodnika „Przekrój” z września 1947 roku nie ma pierwszych i ostatnich dwóch stron. Jest za to środkowa „rozkładówka”. Pod dużym tytułem „Droga narodowa”, w ramce, tłustym drukiem: Zrujnowana Polska stanąwszy przed gigantycznym zadaniem podniesienia się z gruzów wojny, miała do wyboru dwie drogi: albo wyczekiwać na pomoc zewnętrzną albo oprzeć plan odbudowy na własnych siłach. Pierwszą z tych prób można by nazwać „dolarową”, drugą - „narodową”. Wybraliśmy narodową, polską drogę odbudowy. Droga polska oznacza, że przy górze zwalisk i rumowisk stanął do pracy polski robotnik. Stanął bohaterski górnik i hutnik. Połamane maszyny montował polski metalowiec. Tu na Ziemiach Odzyskanych, na zachwaszczonym ugorze, stanął do twardej pracy chłop osadnik. Wybraliśmy tę drogę dlatego, aby we własnym domu być pełnoprawnym gospodarzem. To słowa wicepremiera Władysława Gomułki na Zjeździe Przemysłu Ziem Odzyskanych w Szczecinie. Dalej czytamy: Zjazd zapoczątkowała defilada młodzieży szkół przysposobienia przemysłowego. Jak widać z uśmiechów premiera Cyrankiewicza i ministra Minca defilada bardzo się udała.
      W Prezydium Zjazdu zasiadają: Wincenty Pstrowski, górnik wydobywający 300% normy, Bronisława Leonczak, robotnica „Polskiej Wełny” w Zielonej Górze, Stanisław Woźniak, robotnik wielkich pieców huty żelaza w Stołpinie. A na stronie 4, w stałej rubryce „Naokoło świata”, pod tytułem „Na Zachodzie bez zmian”, zdjęcie smutnego młodzieńca, trzymającego kromkę chleba i tekst: Oto 200-gramowa racja chleba, jaka od pierwszego września wystarczyć musi dla każdego Francuza na cały dzień. Jak widać plan Marshalla i amerykańskie pożyczki nie ułatwiają jakoś życia zniszczonej Francji.
     Bardzo dobry numer „Przekroju”. Jest w nim wszystko. Augusta Bęc-Walskiego, satyrycznego symbolu reakcyjnego drobnomieszczaństwa otaczają reklamy. Plaster Hansaplast poleca „Państwowa Fabr.Chem.Farm. dawniej Pebeco w Poznaniu”, „Warszawskie Laboratorium Chemiczne”, które reklamuje pastę do zębów DENS jest spółką akcyjną, ale nie wynika jasno, jaki jest status firmy „Trójwąs”, zachęcającej do kupna budyniu, jednakowo dobrego od 1910 r.; podobnie z firmą „Skala”, która proponuje wykwintne wody kolońskie. Zioła Cholekinaza jeszcze nie upaństwowione, skoro do kupna zachęca „Laboratorium H. Niemojewskiego”.
     Rok 1947, okres przejściowy. Gospodarka przechodzi z kapitalistycznej do formy wyższej, socjalistycznej. Nie tylko u nas. W kąciku filatelistycznym na czechosłowackich znaczkach aktualne hasło: DVA ROKY PRACE, DVA STUPNE K BLAHOBYTU. Wrzesień 1947. Rocznica polskiej kampanii obronnej przed agresją niemiecką i rosyjską. Burżuazyjna forma reklam, porad savoir-vivre („Bon-ton w restauracji”) i mody (paryskiej). Socjalistyczna treść tygodnika Przekrój. Kłamstwo z prawdą się miele. Zaczyna się półwiecze polskiej schizofrenii.

1991

_____________________________
Komentarz historyczny: Rok 1947, za chwilę władza ludowa wypowie podmiotom prywatnym "bitwę o handel", wybierając "polską drogę narodową". Jej początek to odrzucenie Planu Marshalla  ("drogi dolarowej") - Stalin zabronił. Tymczasem sowieckiemu dowództwu wojskowemu w Austrii nie udało się utworzyć "mieszanych sowiecko-austriackich towarzystw  naftowych". Austrii się udało: ostatecznie znajdzie się po zachodniej stronie, a Plan Marshalla będzie tam realizowany. W Polsce wojska sowieckie będą stacjonować jeszcze kilkadziesiąt lat, aż strona sowiecka przedstawi plan zachowania swoich eksterytorialnych baz i ich załóg, ze zmianą ich charakteru na podmioty gospodarcze (również eksterytorialne). Prezydent Wałęsa wyruszył do Moskwy, by podpisać umowę w tej sprawie. Udaremnił to premier Jan Olszewski. Za kilka dni - 4 czerwca 1992 r. - jego rząd został obalony.

                                                    





sobota, 25 stycznia 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
     


     Jan Józef

     Są ludzie, którzy odchodząc, zamykają jakiś czas. Halina Mikołajska - tego, co zabrała ze sobą nie umiem przedstawić w jednym zdaniu. Z grona dawnego KOR stary profesor Edward Lipiński odszedł z socjalizmem jako wyznaniem wiary. Żal byłoby stwierdzić, że Jan Józef Lipski (który reaktywował w latach 80. PPS w kraju) odchodząc zamknął czas autorytetów moralnych.
     Pojęcie to zostało w latach 80. zdewaluowane poprzez, rzekłbym, „etatyzację”. Nabrało charakteru rangi politycznej, jak „czołowy doradca” czy „wybitny przywódca”. Autorytet moralny. Jan Józef nim był. Nie „za coś”; za więzienie, za płomienne tyrady o moralności, których nie wygłaszał. O jego autorytecie moralnym stanowiło wszystko, a więc cała biografia, w niej słowa i czyny, moralność prywatna i moralność publiczna. Lipski, z przekonań politycznych niepodległościowy socjalista nigdy nie służył komunizmowi, podobnie jak starsi od niego, nieżyjący socjaliści: adwokat Aniela Steinsbergowa i wspomniany ekonomista, profesor Lipiński. To wówczas, w latach 70, gdy powstawał Komitet Obrony Robotników, praktycznie nie miało znaczenia - ryzykowali wszyscy równo w tej samej dobrej sprawie.
     Jan Józef Lipski był politykiem z przypadku. Co to znaczy? Z przypadku, tyle co z konieczności. W nowszych dziejach PRL przyszedł czas, kiedy ktoś, czując się polskim inteligentem musiał powiedzieć: dość, jeśli nie ja, to kto? W biografii Lipskiego były to także lata 70, kiedy to Polska Zjednoczona Partia Robotnicza postanowiła po raz kolejny wziąć odwet na buntujących się robotnikach. Lipski zaangażował się w Komitet Obrony Robotników z pobudek moralnych. To moralność - i patriotyzm - zmusiły go do polityki. Jakże brzydko zabrzmiałby używany wciąż  slogan propagandowy (wykreowany, niestety przez część dawnego KOR) w odniesieniu do Jana Józefa: Lipski był wybitnym literaturoznawcą, tylko niepotrzebnie wszedł w dziedzinę, która nie była jego przeznaczeniem. Mógłby przecież w tym czasie napisać tyle dobrych książek...
     Jan Józef odszedł z przekonaniem, że polityka wyjęta spod moralnej oceny nie jest zajęciem dla ludzi uczciwych. Bardzo się ucieszyłem, gdy stanął na czele PPS. Nie czując potrzeby przystąpienia do tej partii cieszyłem się, że w konstruowanym od nowa polskim pluralizmie lewica odradza się z nurtu socjalistyczno-niepodległościowego, z tradycji Abramowskiego, Daszyńskiego, Ciołkoszów. Zmartwiłem się więc, gdy zaraz zaczęło się to psuć, ku uciesze komunistów, zawłaszczających znów lewą stronę polskiej tradycji politycznej.
     Jan Józef, jako człowiek mądry i sprawiedliwy nie uległ tej obsesji dzielenia działaczy byłego KOR na naszych i niesłusznych. Zachowanie dobrych, poprawnych stosunków ze wszystkimi wymagało silnej woli, gdy jedni, którym ufał, wychowani w atmosferze kastowości pragnęli decydować, że nie wolno współpracować z innymi - którym też ufał.
     Od roku 1986 spotykałem się z Janem Józefem regularnie co miesiąc, w warunkach konspiracyjnych, w małym gronie Rady Polskiego Funduszu Praworządności. Byli tam, prócz Zofii i Zbigniewa Romaszewskich m.in. matematyk, prof. Bolesław Gleichgewicht z Wrocławia i adwokat Jacek Taylor z Gdańska. Rada ta odpowiadała za dysponowane przez Komisję Interwencji i Praworządności NSZZ Solidarność pieniądze. Opłacano wysokie grzywny wymierzane przez kolegia, refundowano konfiskowane samochody, wypłacano pensje zwolnionym z pracy z przyczyn politycznych, a po strajkach były to - jak w Stalowej Woli czy na Śląsku - wypłaty masowe.
     Gdy nie działała winda w bloku Jan Józef decydował: - Zaczynajcie beze mnie, dojdę później. Co to jest - wzdychał - idę przez miasto i nie czuję wielkiego zmęczenia, a jak tylko wejdę na schody, to na półpiętrze muszę odpoczywać. Przystawał więc, ale dochodził niezawodnie. Przypominam ten konspiracyjny epizod - Polskiego Funduszu Praworządności, bo po pierwsze nikt, zdaje się, tego nie ujawnił, po drugie - działalność komisji nie cieszyła się poparciem części byłych korowców, ani ich wpływowego, podziemnego „Tygodnika Mazowsze”. Tamci uważali, że nie jest w porządku, gdy ratujemy ludzi przed nędzą bez ich zgody i poza ich kontrolą. Wiedzieli, że Jan Józef zasiada w tej tajnej radzie. Lipski, który konspiracji uczył się jeszcze w AK, traktował ją dosłownie. Z widocznym zakłopotaniem przekazał kiedyś ofertę: jeśli on ujawni skład Rady Funduszu, to oni nas uwiarygodnią. Sprawę roztrzygnęła, jak zwykle bez ogródek, Romaszewska:
     - Janku, dlaczego oni nas chcą uwiarygadniać? Czy twoim przyjaciołom się coś nie pomyliło? A może to my ich uwiarygodnimy?
     Jan Józef chciał być lojalny wobec wszystkich - i był lojalny. Nie kłamał, nie znosił szeptanki, obmowy, poufnej deprecjacji tych, z którymi się nie zgadzał.
     Przeprowadzałem z Nim wywiady: do gazety podziemnej, później do legalnej. Pytany o zgodę mówił: skoro jestem przywódcą partyjnym, to muszę w interesie tej partii udzielać wywiadów. Nie mam pewności, czy wobec takich podziałów politycznych, jakie nastąpiły, był odpowiednim przywódcą swojej partii. Biografia, doświadczenie polityczne, kontakty i autorytet - także za granicą - upoważniały go do ubiegania się o fotel prezydencki. Sądzę, że nawet gdyby cieszył się dobrym zdrowiem nie dałby się na to namówić.
     Odszedł świecki autorytet moralny. Te opuszczone miejsca są puste. To źle. Jest niebezpieczeństwo, że zapragną je zająć - już, zaraz - cwani demagodzy, wyćwiczeni retorzy, by nie powiedzieć: hipokryci. Pamięć społeczna o osobie Jana Józefa Lipskiego utrudni im to.

      20.09.1991


Zdjęcie zrobiłem w mieszkaniu Jacka Kuronia.  Przed "Solidarnością", w latach 70. mówiło się, że na urodzinach Kuronia w jego mieszkaniu mieści się cała anty-peerelowska opozycja. 
 ______________________________
     
Pominąłem felieton pt. "Za rok, w sierpniu".  Przytaczam fragmenty. 
      
     Dziennikarka poznańskiej wkładki „Gazety Wyborczej”, zwróciła się z prośbą o odpowiedź w jednym zdaniu: czego spodziewam się za rok, w sierpniu 1992 r.? Dziwne i trudne pytanie. Właśnie rozwiązuje się Związek Radziecki. My, Polacy, którzy zaczęliśmy praktycznie rozkładać sowieckie imperium zła, kiedy wokół nie było to wcale popularne - poruszamy się teraz w innym niż trzeba wymiarze. Cały polski świat polityczny (i nikt więcej) żyje już opóźnionymi karygodnie wyborami do parlamentu. 
     Pierwsza odpowiedź, jaka przyszła mi do głowy: za rok, w sierpniu 1992 na pewno będzie rocznica sierpnia. Nie jest jednak pewne, czy odbędą się uroczyste obchody.
     O tzw. etosie Solidarności rzadko kto w tym roku mówi, bo po pierwsze, nie wiadomo o czym i komu mówić, po drugie, cokolwiek by się mówiło, może to rozdrażnić słuchaczy. Połowę tego etosu wypełnia bowiem Wielka Nadzieja. Tymczasem więcej niż połowa obywateli powie każdemu ankieterowi, że nadzieja na lepsze życie nie spełniła się. Wolność? Większość członków społeczeństw nie jest świadoma niewoli, jeśli nie przymusza się ich do jaskrawie niewolniczej pracy i nie wypędza z domu. Niepodległość? Odzyskujemy ją bardzo nieefektownie, z wewnętrznymi - o dziwo! - oporami, jakby z musu, z narzuconej znów przez obce mocarstwa konieczności. A zresztą, kto tak naprawdę widział na co dzień, że tej niepodległości nie ma? Nasze mundury, nasz hymn, nasi sekretarze naszej wiodącej partii, nasz stan wojenny - wszystko wokół było nasze.
(...)
      W jednostce polskiego wojska przemęczony oficer od szkolenia politycznego wskazuje kijkiem na mapie główne punkty dowodzenia groźnego wroga - NATO, a na pytanie żołnierza, dlaczego nie zmienia się programu nauczania odpowiada, że według ustaleń „okrągłego stołu” jest jeszcze na to dużo czasu. (...)
_______________________________

 Nota historyczna:  Zadanie wprowadzenia Polski do NATO ogłosił jako priorytet dopiero rząd Jana Olszewskiego, co wcześniej było postulowane przez Klub Atlantycki, w którym uczestniczyłem. Prezydent Wałęsa był przeciwny, a nawet rzucił hasło "NATO-bis". Można było się tylko domyślać, że chodzi mu o jakiś zmodernizowany Układ Warszawski. Przeciwna była opozycja: prócz postkomunistów - Unia Demokratyczna. Charakterystyczne było stanowisko Bronisława Geremka: "Nie mówimy stanowczo "nie", będziemy w przyszłości to rozważać...".



piątek, 24 stycznia 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
   

                                                               
Gorycz

     Po zakończeniu emisji filmu „W Solidarności” Henryk Wujec powiedział do kamery, że dzieło jest prawdziwym obrazem rzeczywistości, ponieważ twórca Bolesław Sulik*(1) jest człowiekiem uczciwym. Adam Michnik stwierdził w dyskusji telewizyjnej, że serial jest przepojony duchem patriotyzmu, bo autor jest synem generała Sulika, żołnierza spod Monte Cassino. Jan Lityński, który chyba najuważniej oglądał dzieło, stwierdził pojednawczo: Sulik zrobił film o ludziach, których znał, z którymi współpracował i przyjaźnił się.
     Polak żyjący za granicą skazany jest na nieliczne znajomości z ludźmi w kraju.*(2) Emigrant opiera się na kilku przyjaźniach zawiązanych w przeszłości. Jakiekolwiek by miał kontakty, korespondencyjne czy fizyczne z krajem - dla niego czas krajowy jest w znaczącym sensie zatrzymany. Dobrze jest, jeśli ma okazję i ochotę poznać innych ludzi. Emigrantka osiadła w Szwecji od r. 1968, osoba zasłużona dla opozycji lat siedemdziesiątych i Solidarności pani Maria Borowska, wyznała mi po spotkaniu w ambasadzie z szefem Urzędu Rady Ministrów Andrzejem Żabińskim (Porozumienie Centrum), że “oni” (wcześniej poznała J.K. Bieleckiego - Kongres Liberalno-Demokratyczny): “Ci, którzy teraz są u władzy są do rzeczy, a nawet sympatyczni i prostolinijni. Należę, tak jak i pan kiedyś należał, do demokratów, ale widzę, że tamci nie wszyscy są tacy dranie”.
     “Tamci”. “Demokraci”. Pani Maria czytała regularnie “Gazetę Wyborczą”, kierowaną przez starych, wypróbowanych w przyjaźni i walce z totalitaryzmem przyjaciół. Lektura gazety codziennie utwierdzała ją w przekonaniu, że „nasi” nadal walczą o te same wartości - teraz z totalitaryzmem w narodowym przebraniu, który (o pułapko historii!) ma zastąpić komunizm. Nasi więc niezmiennie są demokratami, zatem „tamci” - ich przeciwieństwem. Trwogę budzą doniesienia, że „tamtych” jest coraz więcej, a stanowią szarą, nierozpoznaną masę. Jeśli ktoś z tamtej masy się wyróżnia, to groźne, autorytarne indywidua. Wielkiego utrapienia przysparza też Wałęsa. Były lata w stanie wojennym i po, że był z naszymi. Teraz jest z tamtymi. A jeśli, jak mówią sceptycy, z tamtymi też nie jest? To z kim trzyma? Z motłochem? Jeszcze gorzej.
     Rozważania te bynajmniej nie skończyły się wraz z nakręceniem filmu Bolesława Sulika „W Solidarności”. One trwają. Wśród „tamtych” pojawiały się pytania, dlaczego „nasi” nie widzą realnych zagrożeń, dlaczego problem Tymińskiego, "człowieka znikąd", który w pierwszej turze wyborów prezydenckich pokonał Tadeusza Mazowieckiego - i jego elektoratu dostrzegli dopiero po ogłoszeniu wyniku wyborów? Ja wiem: brakowało im czasu na obserwację. Oni (przepraszam: nasi) musieli poświęcać długie godziny, dni i noce, na rozważania o fenomenie braci Kaczyńskich (którzy jednak nie wzięli się znikąd; Lech w latach 70. działał z WZZ w Gdańsku, w Sierpniu 1980 r. był na Stoczni i tak później dalej, drugi łotr, Jarosław, w latach 70. współpracował z Biurem Interwencji KSS"KOR", ale  - nie byli przewidziani przez obiektywne prawa historii do uzyskania realnych wpływów). Sprawa na przykład obecności wojsk sowieckich w Polsce w rozmowach „naszych” siłą rzeczy schodziła na daleki plan.
    „Rozmowy w kuchni”*(3) zaprezentowane w telewizyjnym serialu „W Solidarności” można by kontynuować, ze względu na koszty - w formie niedzielnego słuchowiska radiowego. Tytuł, oczywiście „NASI”. Nie będzie tam mowy o cenie jedzonego właśnie sera ani o rządzeniu, ani też nie padnie słowo „państwo”. Będzie rozmowa o wadach Wałęsy, o nikczemności jego otoczenia i o filozofii bycia tu i teraz. Władek*(4) skoncentruje się na odwiecznym problemie niesprawiedliwości historii; Zbyszek*(5) będzie rozwiązywał zagadnienie osamotnienia przywódcy; Janek, *(6) który już zajmował wysokie stanowisko ministerialne, opowie nam co tydzień o Wałęsie, który jest dobry, gdy walczy, a zły, kiedy ma władzę. Adam*(7) będzie wieszczył, że widzi czarno. Basia...*(8) Nie wiem, o czym będzie mówić Basia. Heniek?*(9) Heniek nic nie powie. On był, jest i będzie od roboty. Dopilnuje, żeby co niedzielę wszyscy się zebrali przed mikrofonem. Od czasu do czasu zjawi się pan Tadeusz.*(10) Będzie mowa o jego zaletach, przy czym Władek będzie się upierał, że "naszym" kandydatem na prezydenta powinien był być Bronek.*(11)
     Można być uczciwym, być patriotą, zdolnym filmowcem i zrobić film propagandowy, w którym nie tylko część rzeczywistości przedstawia się jako całość, ale używa sprawdzonych technik manipulacji obrazem, skojarzeniami, resentymentami. W imię „słusznej sprawy” można zrobić wszystko. Adam Michnik powiedział w telewizji, że przecież to nie był film o wszystkich, to był film o tych, którzy przegrali!
     Serial „W Solidarności” był opowieścią o rozgoryczeniu środowiska, które chwilowo nie wzięło takiej władzy, jaką chciało mieć. Zła historia nie zepchnęła tych ludzi w niebyt: są posłami, przywódcami liczących się organizacji politycznych, pretendujących do władzy, dysponują wpływowymi gazetami, rozgłośniami radiowymi, w poważnym stopniu telewizją. Jeśli ten stan jest wybrykiem historii, jeśli demokraci znaleźli się w sytuacji nienormalnej, to... jaką normalność będą tworzyć, gdy demokracja znów pozwoli im objąć rządy? Czy wtedy w ogóle będzie jakieś miejsce dla „tamtych”?
     Ma częściowo rację Michnik, że powinien powstać „inny film na ten sam temat”. Niezupełnie na ten sam temat - na temat Solidarności. Jeden z odcinków powinien być opowieścią o tych, którzy naprawdę przegrali. Znam takich. Jest ich wielu. Nie są ani naszymi, ani tamtymi. Siedzieli w więzieniach tak, jak Władek, Zbyszek i Basia. Wielu utraciło zdrowie, niektórzy są kalekami, inni zapłacili rozpadem rodziny, nieodwracalnym przerwaniem kariery zawodowej. Nie mają wpływu na nic i nie mają dość pieniędzy na utrzymanie domu. To ich wykiwała historia. To im w gruncie rzeczy „nasi” przylepili kiedyś określenie: Ci, co się nie załapali. Chcę wierzyć, że nieświadomi cynizmu takiego myślenia.
     Znam tylko cząstkę tych, którzy zawierzając bezgranicznie swoim głośnym przywódcom, byli z nimi solidarni w strachu - choćby tylko zapełniając kościoły podczas nabożeństw rocznicowych. Na ogół nie nagradza ich historia. Ale znam przecież takich, którzy biorąc cięgi od ludzi Jaruzelskiego i Kiszczaka, obrywali od swoich. Rozgoryczeni „nasi” nie chcą pamiętać, jak deprecjonującą szeptanką, intrygą wyrzucali za burtę innych, naiwnych, którzy sądzili, że ciągle toczy się walka o Solidarność. Nikt im nie powiedział, że chodzi już o co innego: o podział władzy. Przegrywali więc i musieli przegrywać. Było nas za dużo do podziału. Nie zmieścilibyśmy się w jednej kuchni.
     Władek powie o nich w filmie: Ci, którzy nie byli z nami, którzy nie mieli odwagi iść z Wałęsą, którzy nie mieli odwagi wziąć odpowiedzialności za okrągły stół. Brzydko, ale mam nadzieję, że gorycz ustąpi sprawiedliwemu rozumowi.

 30.08.1991

___________________________
*(1) Bolesław Sulik, 1929 - 2012. W Anglii od 1946, w 1991 powrócił do Polski. W latach 1993 -1999 w KRRiTv. Jako młodzieniec i syn generała "od Andersa" uległ pokoleniowemu trendowi i zapisał się nawet do partii komunistycznej , która przez jakiś czas była w GB legalna. Poza tym kulturalny, dobrze wychowany człowiek.
*(2) Dzisiaj bym tak nie uogólnił, ale do końca lat 80. wydawano paszporty z "prawem do jednorazowego przekroczenia granicy". 
*(3) Długi fragment filmu to właśnie rozmowy w scenerii kuchennej. 
*(4) Frasyniuk
*(5) Bujak
*(6) Lityński, był doradcą ministra pracy Kuronia
*(7) Michnik
*(8) Wujec
*(9) Toruńczyk, na emigracji od 1980 r. w Paryżu, tamże założyła pismo "Zeszyty literackie". Jednak Jerzy Giedroyć, przez dekady wydawca m.in "Zeszytów historycznych" poczuł się dotknięty i mawiał: "Ja Toruńczyk do ręki nie biorę". Historycznie sprawa miała dalszy ciąg. W którymś momencie Michnik zaczął ogłaszać "w trybie towarzyskim", że po śmierci Giedroycia jest gotów przejąć schedę. W podobnym trybie Jerzy Giedroyć powiadomił szeroko rozumiane "towarzystwo", że po nim (tak zwanej) "Kultury paryskiej" po prostu nie będzie. Do dziś sądzę, że miał rację.
*(10) Mazowiecki
*(11) Geremek

Nota historyczna. Wałęsa został prezydentem, a nowym premierem Jan Krzysztof Bielecki z Gdańska. Film Sulika "In Solidarity" wyprodukowany dla telewizji w Wielkiej Brytanii,  emitowany wkrótce w odcinkach w TVP,  wywołał poruszenie. Kwestionowano jego gatunkową kwalifikację jako "dokumentalny". I tak, gdy narrator mówił o wsi polskiej, widz widział samotnego chłopa z koniem  w polu - tak, jakby traktorów tu jeszcze nie znano. Było zbliżenie na dłoń Wałęsy: na palcu wielki sygnet ze szczerego złota - w istocie tandetny zabieg, to była inna dłoń. Sulika, związanego emocjonalnie z "naszymi" poniosło. Później, gdy poznaliśmy się bliżej w KRRRiTv, Bolesław przyznał, że z tym sygnetem to... może przesadził.

Na zdjęciu: "Bój o rejestrację" NSZZ "Solidarność".Warszawa 1980 r.
fot. J.J.Ostałowski