sobota, 29 lutego 2020

FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"
       


    Ludzie pracy, ludzie walki

     Płot powstał lata temu z grubszych i cieńszych kijków, bez użycia gwoździ i od pewnego czasu obala się częściami w jedną lub drugą stronę. Psuje się skądinąd zawsze pod nieobecność gospodarza, nie można więc wykluczyć, że z udziałem ludzkiej, niegodziwej czy bezmyślnej ręki. Szukanie winnych zajęłoby czas niezbędny do naprawy uszkodzeń. Rzekłbyś: albo walka, albo praca. Wybrałem pracę. Tak mi się zdawało. Aż raz zatrzymał się wójt na drodze, patrzy i tak mówi: Co pan tak walczysz z tym płotem? Zamów pan ludzi, zrobią płot nowy. Tylko nie dawać zaliczki przed ani w trakcie pracy, bo potem trzeba walczyć, żeby robili.
     Ledwo odjechał, usłyszałem z tranzystora wiadomość: po kolejnym przesileniu rządowym pan Prezydent proponuje, aby ludzie walki dostali odznaczenia, a do pracy wzięli się ludzie pracy. Podobną propozycję Lech Wałęsa złożył pod koniec roku 1981. Odnosiło się to do działaczy NSZZ Solidarność. Nie było mowy o odznaczeniach, bo związek zawodowy, którego Lech był przewodniczącym ich nie miał, a państwo, którego teraz jest prezydentem, ma ordery i krzyże. Wałęsa zaczął wówczas realizować swoją propozycję i tak na przykład na stanowisko rzecznika Komisji Krajowej zaproponował nieznanego człowieka, który przedstawił się jako potomek ochotników antyrosyjskich walk powstańczych z lat 1831 i 1863, został pozytywnie przegłosowany i zaraz wziął się do pracy. (Efektem była seria oświadczeń napisanych w języku zrozumiałym dla członków Biura Politycznego PZPR i niektórych naszych ekspertów). Długo to i on nie popracował, któtko przed stanem wojennym wyjechał za granicę, a w kilka dni po 13 grudnia wylądował w kraju. W stanie wojennym przeszedł w stan spoczynku, a do pracy wzięli się ludzie walki.
     Można powiedzieć: stare czasy, teraz - gdy pryncypia ostatecznie zostały wybrane (tak mówi prezydent) - nie rysują się zagrożenia, które wystawiłyby ludzi pracy na próbę walki. Nasuwa się jednak mnóstwo wątpliwości. Jak obiektywnie i sprawiedliwie odróżnić jednych od drugich? Losowo czy w oparciu o gruntowny proces weryfikacji? Czy kryteria będą jednoznaczne? Jeśli na przykład ktoś walczył od 14 grudnia 1981 do, powiedzmy, Sylwestra, a potem przestał, bo się wystraszył, albo uznał, że to nie ma sensu - czy nadaje się do pracy? Czy fakt odbywania kary więzienia (nie z własnej woli przecież) ma być automatycznie zaliczany do walki, jeśli odsiadka bez obowiązku pracy polega na bierności? A kwestia okoliczności łagodzących, na przykład rzetelna współpraca z komendantem aresztu czy służbami śledczymi? Czy zastosuje się przedawnienie? Czy nie rozpęta się spirala pomówień i oszczerstw podporządkowanych doraźnej grze politycznej i zwykłym międzyludzkim rozgrywkom? Jeśli na przykład ktoś w zacietrzewieniu ogłosi publicznie, że obecny premier w latach 80’ pod płaszczykiem działalności w Związku Młodzieży Wiejskiej kolportował nielegalne druki - jak on obroni się przed pomówieniem? Kto weźmie na siebie ciężar weryfikacji, kto uniesie moralną odpowiedzialność za pomyłki? Andrzej Milczanowski (a co, on to niby nie walczył - na pewno by się znalazły w aktach MSW dowody), a może Mieczysław Wachowski (czy na pewno ma czystą kartę?), czy też komisja sejmowa? Czy wreszcie, po dotychczasowych doświadczeniach można rozpoczynać jakąkolwiek akcję przed uchwaleniem przez sejm ustawy lustracyjnej?
     Czerwcowe słońce praży, robota przerwana, kawał płotu leży. Trzeba powiedzieć sprawiedliwie, że Lechu (proszę wybaczyć tę formę, ale na wsi człowiek mniej oficjalnie myśli), jak zada temat to głowa pęka. Prawo prawem, ale każdy w swoim sumieniu powinien dokonać rozrachunku. Kim jestem? Człowiekiem pracy czy walki? Jak kończyłem studia, to mi mówiono: na pracę w tym mieście niech pan nie liczy, za dużo pan wojował. A przecież chciałem być człowiekiem pracy, byłem nim już wcześniej, a po to się uczyłem, żeby pracować ciekawiej! Gdy w latach 70’ wyrzucali mnie z „Poltelu” w Warszawie, mówili, że nie mogę pracować, ponieważ doszły informacje, że walczę z socjalizmem. Jak cenzura zatrzymywała efekty mojej pracy twórczej (na przykład scenariusz filmowy właśnie o ludziach pracy), to z argumentacją, że utwory noszą znamiona walki politycznej. W latach 1980-81 pracowałem w związku Solidarność, a posadzili mnie za walkę. A po stanie wojennym... Ach, dosyć już tej retrospekcji. Wstyd! Takie miałem zezowate szczęście i teraz Lechu mówi, że przyszła kolej na ludzi pracy. A ludzie walki do odznaczeń.
     Tu rysuje się kwestia istotna. Łatwo bowiem doradzić: wynajmij pan sobie ludzi, postawią płot. Materiał trzeba kupić, ludziom trzeba zapłacić. A odznaczenia dzielą się na płatne i niepłatne.* Jeśli ludzi walki odsunie się od pracy, odznaczając ich tylko symbolicznie, to staną się grupą walczącą. Z drugiej jednak strony, gdyby w Belwederze dali mi krzyż z rentą, to czy byłoby przyzwoite w wieku lat 43 przejść na dozgonne utrzymanie z budżetu państwa? No cóż, trzeba te kijki pozwiązywać sznurkiem, palik podeprzeć innym palikiem, posadzić kartofle, kapustę posiać, marchew i jakoś się wyżyje... A może przeczekać? Może znów jakaś walka się przytrafi?
     Ale zaraz, zaraz... Przecież Lecha też z roboty wyrzucali! Raz ze stoczni, a raz z tej spółdzielni elektrycznej, jak dobrze pamiętam. Zamykali go na 48 godzin. W stanie wojennym był odosobniony. Potem chodził na nielegalne manifestacje. A jak się tak przyjrzeć jego aktywności, to widać czarno na białym, że walki wówczas rozpoczętej nie przerwał do dzisiaj!                                                                                      

     3.07.1992
_____________________________
* Tak było w PRL i chwilę dłużej. 

piątek, 28 lutego 2020

FELIETONY publikowane w latach 90. w "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"




      Stan spokojny

     11 czerwca Jacek Kuroń wystąpił po "Wiadomościach" z żarliwym oskarżeniem pod adresem Jana Olszewskiego i Antoniego Macierewicza. Zadał pytania: Dlaczego oni zrobili „to” temu państwu? Czy są agentami obcego państwa? Nie, jego byli przyjaciele - stwierdził Kuroń - są chorzy. Na nienawiść.* Wyraził wdzięczność dla swojego przyjaciela Wałęsy, że zażegnał wielkie niebezpieczeństwo. Chodziło o ujawnienie posłom „Danych o zasobach archiwalnych MSW”, tzw. teczek.
     W latach 70., gdy powstała KPN, Jacek Kuroń, traktując nową inicjatywę jako konkurencyjną wobec KOR, rozpowiadał: Moczulski jest agentem. Później jednak wyszła na jaw pewna skłonność, a nawet maniera Jacka i jego niektórych przyjaciół ; agentem (w innych wypadkach wariatem, człowiekiem chorym) był ten, kto działał bez „naszej” inspiracji i poza „naszą” kontrolą. Po kilkunastu latach Kuroń w telewizji ogłosił, że Moczulski na pewno agentem nie był. Skąd on wiedział tamto i skąd wie to teraz? Nie wiedział i nie wie. Wtedy pasowało tak, teraz tak.
     Wszelka lustracja, ujawnienie byłych współpracowników bezpieki, pełniących funkcje w życiu publicznym i strukturach państwa naruszają monopol Kuronia, Michnika i ich otoczenia na rozpowszechnianie pomówień o współpracę z SB (o UB - lata 50. - w tym towarzystwie się nie mówi). Rewelacje takie nie były nigdy publikowane, ale „szeptanka” towarzyska robiła swoje. W ten dotkliwy sposób częściowo eliminowało się niektóre osoby z „gry”. Pod koniec lat 70. intensywnie rozpowiadano, że agentem jest inna, popularna dziś postać parlamentarna. Nazwisko przemilczę, żeby nie przyczyniać się do celowo i skutecznie czynionego teraz zamieszania. Czas pokazał wszakże, że była to „informacja” wyssana z palca... (Innych spotykał łagodniejszy wymiar kary - orzekano o ich chorobie psychicznej).
     W dzisiejszej postawie ludzi tej formacji dostrzegam strach przed kompromitacją. Kompromitujące są nie tylko zachowane w MSW dokumenty, kompromitujący może okazać się także brak dokumentów współpracy, przy pewności, że one były.** Niszczył je Kiszczak (idę o zakład, że komplet przechowują towarzysze radzieccy). Ale, jak publicznie wiadomo,  dostęp do dokumentów miał także (niejako "po znajomości") Michnik,***a później legalnie kierownicy MSW i UOP - z Unii Demokratycznej oraz KLD. To ostatnie stwierdzenie nie stanowi zarzutu, że któryś z nich miał wpływ czy brał udział w niszczeniu zasobów archiwalnych, ale dłuższe i precyzyjne badania pozwoliłyby ustalić, kiedy i jakie dokumenty zniszczono i - w jakiej intencji politycznej.
     W roku 1980 i jeszcze w 1981 Kuroń zwoływał poufne narady dla opracowania strategii wyeliminowania Wałęsy z życia publicznego. Uczestniczyłem w takim spotkaniu i wyraziłem wtedy swój pogląd, wcale nie z miłości do Lecha (który wobec Kuronia też nie zachowywał się lojalnie): pomysł pozbycia się Wałęsy jest niemożliwy do wykonania (choćby z braku alternatywy) i absurdalny.**** Na początku roku 1981 Kuroń i Michnik uważali jednak, że miesiące Wałęsy są policzone i przygotowywali psychicznie Bujaka do „nagłego zastępstwa”. Teraz Kuroń mówi, że od kilkunastu lat jest wiernym przyjacielem Wałęsy. Sam Wałęsa się z tego śmieje, ale przecież Kuroń nie mówił w TVP dla wtajemniczonych. Kuroń mówił po to, aby jeszcze bardziej zdezorientować szeroką publiczność. Po prostu - zupa.*****
     Musieliśmy powiedzieć: dość. Grupa szaleńców, ludzi chorych zdezorganizowała struktury państwa, aby wreszcie sięgnąć po wszelką władzę. Ostrzegaliśmy ich przez kilka miesięcy. Bez skutku. Szaleńcy, wykorzystując złudzenia części społeczeństwa, targnęli się na niewzruszone autorytety. Nie było innego wyjścia, jak położyć tamę nieodpowiedzialności. Społeczeństwo powinno znać prawdę. Przygotowywano listy proskrypcyjne. Do antypolskiej awantury chciano użyć nawet wojska. W ostatniej chwili udało się odblokować gmachy urzędów państwa. Polacy pragną nade wszystko spokoju. Jest ciężko, są bolączki, ale teraz, gdy dalszemu rozkładowi gospodarki, dalszej anarchizacji życia publicznego położyliśmy kres - rysuje się umiarkowany optymizm. Nikogo nie będziemy pytali, skąd przychodzi i każdy będzie mógł jeść nam z ręki. Ale miejsce ludzi chorych - jest w szpitalu. Społeczeństwu należy się jednak odpowiedź na pytanie: kim byli i czego chcieli ci, co usiłowali podłożyć ogień pod nasz wspólny dom - Polskę, która jest jedna, która jest wszystkich...
     To, chociaż nieco inaczej powiedział w telewizji Jacek Kuroń, a przed nim Bronisław Geremek. Nie mogę oprzeć się skojarzeniom - jakby znów odwrócono wszystko do góry nogami, według wzorów propagandy komunistycznej, także tej z początków stanu wojennego.
    Powiedzmy wreszcie, że Kuroń, ulegając fatalnej atmosferze, zaserwował milionom telewidzów seans nienawiści. To półprawda, że był przyjacielem Olszewskiego i Macierewicza. Olszewskiego chyba się bał; Macierewicza zarówno Kuroń, jak i Michnik niezbyt lubili, bo to on wymyślił Komitet Obrony Robotników. Nieznośne jest to, że ludzie, którzy nie potrafią ukryć swojej nienawiści - mówią o niej od dłuższego czasu najwięcej. Nie wszystko bowiem udało się tak, jak starannie, przez lata przygotowywano. Cała, wszelka władza, także prasowa i telewizyjna, miała przejść w ręce jednej zwartej grupy. Tymczasem zaczęli pchać się do wpływów jacyś szaleńcy, chorzy od początku albo od niedawna. Teraz, odsunięci, będą jątrzyć - tak dosłownie ostrzegł Michnik w swojej gazecie. Teraz, gdy udało się wprowadzić stan spokojny.
     Być może Kuroń, jeśli nie opuści go nienawiść, doprowadzi do tego, że tacy ludzie jak Olszewski i Macierewicz (i ja, za to, co piszę) pójdą do więzienia, gdy okaże się, że jednak chorzy nie są. Ale  polski naród (przepraszam siły postępu za oba słowa)****** obroni się przed kłamstwem dzisiejszym, tak jak obronił się przed kłamstwem stalinowskim.

                                                                                                          26.06.1992

na zdjęciu: bankiet w ambasadzie Francji, lipiec 1993
__________________________________
* Po obejrzeniu "Wiadomości" w siedzibie Komitetu Obywatelskiego zdałem relację bylemu już premierowi - Chorzy, powiedział? Czy na alkoholizm? Pan Jan miał na myśli sławetny termos z szykownym paskiem, który w tamtych latach Kuroń, codziennie,  nosił na ramieniu. 

** Należy się wyjaśnienie. W tzw. "Danych o zasobach archiwalnych" udostępnionych posłom, przy niektórych nazwiskach poza informacją o dacie (datach) rejestracji jako TW, pseudonimie (pseudonimach), okresie współpracy, była adnotacja: "Brak teczki pracy agenta w dostępnych zasobach archiwalnych". 

*** Była to, potocznie zwana "komisja Michnika", w której byli dwaj znani publicznie profesorowie historii. Ich udział miał gwarantować polityczną bezinteresowność misji, czyli przeglądania "zasobów archiwalnych". Minister Spraw Wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego Kiszczak zagwarantował nieskrępowany dostęp "komisji" do dokumentów "tajnych spec. znacz." Czas polityczny galopował, opinia publiczna nie zauważyła końca pracy "komisji" i wyników jej żmudnej pracy, po której nie został żaden ślad proceduralny. "Komisja" nie miała żadnego prawnego umocowania, no, był przecież "czas transformacji".  (Później wyszło publicznie na jaw, że młodszy z głośnych profesorów, wstępujący celebryta, w latach 80. publikujący w "drugim obiegu" był w przeszłości TW SB - trzeba oddać mu sprawiedliwość: los swój przyjął z pokorą i publicznie zamilkł).

**** Pogląd ten podzielał Karol Modzelewski. Na kameralnym spotkaniu po tzw. "Porozumieniu warszawskim" (wiosna 1981) na słowa Kuronia: "Faceta musimy załatwić" ten wybitny historyk śreniowiecza zareagował: "Jacku, załatwić to się możemy do wiadra pod celą i - po pierwsze: kontroli nad Wałęsą już nie mamy żadnej i żadnej też możliwości personalnej zmiany".

***** Tzw. popularnie "zupa Kuronia".  W rządzie Mazowieckiego Kuroń został ministrem pracy. Wspierając oczywiście "plan Balcerowicza jako bezalternatywny, przyjął za nieuchronne zubożenie "ludności" jako koszt reformy. Jako człowiek wrażliwy na ludzką niedolę, zarządził niezwłoczne otwarcie w miastach wielu punktów wydawania darmowej, pożywnej zupy. Pierwszego dnia do najbliższego z tych lokali udał sie w południe znajomy dzienikarz, korespondent zagranicznego pisma. Nie jest pan pierwszy - powiedział obsługujący - od rana było już trzech redaktorów.  A zwykli ludzie? A nie, takich jeszcze nie było...  Kuroń, który znał sie głównie na rewolucji, nie rozumiał, że ludzie oczekują warunków do godnego życia, a nie "przeżycia" na darmowej zupie z kotła. Stanie w kolejce do zupy wydało się degradacją, upokorzeniem. "Zupa Kuronia" nie została społecznie skonsumowana i projekt upadł tak szybko, jak powstał.

******  Wikipedia: Władze kościelne pragnęły zaprosić papieża już w roku 1982, przygotowując Jubileusz 600-lecia obecności Wizerunku Jasnogórskiego. Hierarchowie nie spotkali się w tym względzie z przychylnym nastawieniem władz państwowych.
To, że władza ludowa zgodzi się, dla "poprawy wizerunku" wpuścić Jana Pawła II do kraju wtedy, w r. 1982 - wydawało się możliwe.  Dochodziły do nas słuchy, że trwają negocjacje, w których ostatecznie pojawiła się ewentualność pojawienia się Papieża na Jasnej Górze (helikopter) przez kilka godzin. Takeśmy to sobie rozważali, a ja powiedziałem, że czerwony na to nie pójdzie, bo jeśli te kilka godzin będzie oficjalne, to do Częstochowy legalnie przybędzie cały naród. Na to Kuroń się obruszył: Otóż muszę cię uświadomić Leszeczku kochany, że jeżeli ktoś gdzieś przybywa, to zawsze przybywa społeczęństwo, a nie naród. Usprawiedliwiłem się, że posłużyłem sie mową potoczną, no tak się mówi: naród.  A właśnie - Jacek się rozsierdził - mówi się, psiakrew mówi się NARÓD! Czyliż pojęcie to w ogóle niesłusznym jest - zapytałem? Otóż Leszeczku drogi, pozwól, że ci wytłumaczę. Jacek wytłumaczył: zgoda, jest takie słowo, pojęcie jak naród, ale ono istnieje tylko historycznie, ale we wspólczesności istnieje tylko społeczeństwo.  Zatem - nie dałem za wygraną, świadom, że zaczyna się na poważnie -  Jacku mój najdroższy, bezspornie kochany, rozumiem, że zgadzasz się z tym, że coś takiego jak naród istnieje, ale tylko w porządku diachronicznym, czy tak? A co ty na to: "Gdy naród do boju wyruszał z orężem...", albo jeszcze gorzej: "Nasz naród jak lawa, z wierzchu" i ten tego, tak  dalej? To ten Mickiewicz jako historyk poematy pisał, nie on w synchronii się wypowiadał, to jak uważasz? Kurwa jasna mać  - odpowiedział Jacek. - Ty pierdolony, poznański endeku!  Nie doszło do bójki, a mogłaby mieć upokarzajęce konsekwencje: wzywanie do rozmowy  z porucznikiem wychowawcą, kary regulaminowe, w tym czasowe pozbawienie widzenia, paczki żywnościowej itd. Może to zasługa trzeciego z celi (12 m.kw. - - na trzech osadzonych to mało) - inżynier Jan Rulewski od pewnego momentu opisanej debaty, tak sobie, wsobnie rechotał. 
 - 



środa, 26 lutego 2020

FELIETONY Z LAT 90. publikowane na łamach "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"      



    Otwierać, dymisja!

      Dymisja przyjechała do mieszkania Romaszewskiego po 22.00 i nie została wpuszczona do domu. Zofia Romaszewska przypomniała adres pracy prezesa Radiokomitetu i poradziła dymisji, aby tam pojechała rano. Chyba - zaznaczyła - że dymisja ma nakaz aresztowania. Rano Zbigniew Romaszewski udał się do URM i został przyjęty przez pana Pawlaka, premiera rządu Rzeczypospolitej. Z właściwą sobie ludową prostolinijnością pan Pawlak wyznał, że bardzo mu przykro, ale prezydent kazał. Akt dymisji adresowany był lakonicznie: Pan Romaszewski. Bez tytułów (np. senator, doktor). Ot, prostota. Tego nam trzeba.
       “To było jak zły sen” - napisał Michnik o historycznej nocy sejmowej i okresie ją poprzedzającym. Tej nocy śniło się, że Szeremietiew wyprowadza wojsko, a Macierewicz Jednostki Nadwiślańskie. Nazajutrz komentowali to dziennikarze i autorytety, nie posiadając się z oburzenia. Okazało się, że bujda. Następnego dnia generałowie autorytatywnie wyjaśnili, że wojska spały, żadnych niecodziennych rozkazów nie było. Ale udało się, Sejm - spłoszony „Danymi o zasobach archiwalnych MSW” - sterroryzowano plotkami o zamachu stanu. Strwożona większość sejmowa - w obronie własnej - dokonała zamachu demokratycznego. W ciszy, bez oklasków. „Gazeta Wyborcza” jeszcze nie dała za wygraną i doniosła ustami mec. Jacka Taylora (co się z nim stało?), że przez 30 godzin Macierewicz niszczył dokumenty resortowe. Okazało się, że bujda. Nazajutrz zaprzeczył temu nowy kierownik resortu, Milczanowski. Ale udało się.
     Zły sen minął, trzeźwy Michnik ogłosił zwycięstwo, ale i wyraził obawy: ci odsunięci od władzy będą teraz jątrzyć. (Wniosek nasuwa się tylko jeden: trzeba im absolutnie zamknąć usta. Dosyć już tych niedokończonych rewolucji. Jak już, to na całość). Potem tradycyjnie Michnik napisał o moralności. Od dwóch lat, gdy czytam te Michnikowe „atoli”, „wszelako”, „tedy” dostaję nudności, jak mi się to kiedyś zdarzało, gdy musiałem słuchać półinteligentnych, „niejako”, „notabene”, „nieprawdaż”, funkcjonariuszy. Pokaż mi swój język, powiem ci, kim jesteś. Co ten człowiek ze sobą zrobił!
      Ale nie śniło się przecież nikomu, sam słyszałem słowa skierowane do ław sejmowych zajętych przez Unię Demokratyczną: „Popełniacie wielki błąd polityczny i historia wam tego błędu nie zapomni”. Czy jednak historia zapamięta tylko jako błąd to, że wcześniej Unia Demokratyczna przepchnęła, wbrew oporowi środowiska Olszewskiego, PC, ZChN i wówczas samego prezydenta, ordynację, której skutki właśnie odczuwamy? Czy dla historii będzie tylko błędem to, że Unia Demokratyczna zrobiła wszystko, aby ostatnie wybory opóźnić i stworzyć w ten sposób większą szansę dla partii postkomunistycznych? Teraz Michnik pisze, że ordynacja jest niedobra. Nie, oni nie przyznają się nigdy do żadnych błędów i nigdy za nie nie będą odpowiedzialni. Żeby zamulić ludziom w głowach, w sprawie niedobrej ordynacji niedługo będą miotali oskarżenia na prawo i lewo. No, na lewo już chyba nie.
      „Polak z podkulonym ogonem” - pod takim tytułem prof. Janusz Grzelak, psycholog społeczny, udzielił wywiadu pismu „Wprost”: Partie opanowane i rozważne jak Unia Demokratyczna, której jestem członkiem, nie dają wystarczająco spójnego obrazu. Chodzi mniej więcej o to, że istnieje znak równania między niespójnością obrazu (stanu rzeczy i przyszłości) a rozwagą i demokracją; spójność obrazu natomiast równa się demagogii i totalitaryzmowi. Pragnąc pokonać to tragiczne, wewnętrzne rozdarcie, Unia Demokratyczna odwołała Olszewskiego, a jej lewy, zdrowy trzon zamianował Pawlaka. Z dwóch określeń prof. Grzelaka tylko „partia opanowana” pasuje do mojego obrazu UD. To, co profesor nazywa „rozwagą”, a ja nazwałbym raczej napuszoną godnością, to mentalność wiernych czytelników i wyznawców „Polityki” z lat 70. Wówczas ich siła spokoju została zburzona dopiero latem i jesienią 80 roku. Dla dzisiejszej klienteli UD, wtedy - w latach 70. - KOR był grupą nieodpowiedzialnych szaleńców; teraz dawni korowcy (z wyjątkiem tych, którzy stanęli obok zdrowego trzonu, jak Macierewicz, Naimski, Romaszewski) są ich idolami i wyroczniami, głównie za sprawą ogłaszanej wciąż abolicji dla gnuśności i zaniechania. Szaleńcy znów są poza, ale ich obecność jest niezbędna dla dobrego samopoczucia rozważnej większości. Powtarzam: ci sami ludzie (i, niestety, ich wychowankowie), którzy pukali się w czoło, gdy zbierało się pieniądze na bitych robotników Radomia i Ursusa (1976) - ci sami ludzie opowiadają teraz z lubością najnowszy warszawski dowcip: Jaka jest różnica między przejechanym kotem a przejechanym Macierewiczem? Kota żal. Koniec żartu.
                                                                                                                   19.06.1992

niedziela, 23 lutego 2020






       Moja teczka

     „Moja teczka” - pod takim, zbliżonym i innymi tytułami ukażą się niedługo wysokonakładowe książki osobliwych bohaterów, ludzi nietuzinkowych, byłych współpracowników, konfidentów, agentów Służby Bezpieczeństwa. Będzie o przypadkowym werbunku, szantażu, wyborze mniejszego zła, tarciach wewnętrznych i ocaleniu substancji podstawowej w brzuchu wieloryba. O wprowadzeniu w błąd pracodawcy. O unikaniu zemsty osobistej. A przede wszystkim o ocalaniu godności własnej mimo wszystko. Zwierzenia podszyte będą pychą - nikt prócz mnie nie sięgnął dna, więc nikomu sądzić. Co więcej: bohaterowie epoki - zawodowi donosiciele ukażą nam na rozlicznych przykładach i donosach małość i marność tych wszystkich, którzy konfidentami nie byli, bo nie mieli okazji. A także hipokryzję takich, których do donosicielstwa nie nakłoniono.
     Nie mam nic przeciw wszelkiej racjonalizacji, gdy ma kogoś uratować przed samounicestwieniem. Był opisany w prasie polskiej kuriozalny przypadek opozycyjnego małżeństwa w dawnym DDR. Gdy jemu udostępniono, na mocy prawnej regulacji, własną teczkę - okazało się, że głównym informatorem STASI była przez kilkanaście lat żona. Wydawało się, że powinien się powiesić. Ależ nie, da się z tym żyć. Ona - konfidentka opublikowała wyjaśnienie, że dzięki jej postawie realizowało się mniejsze zło. Gdyby donosił ktoś inny z otoczenia, skutki dla męża byłyby bardziej dolegliwe. Skończyło się na rozwodzie. „Miłość nad upadkiem” - to byłby dobry tytuł książki. Ale w Niemczech te dzieła nie powstaną, inna wyobraźnia, nie ten polot.
     W roku 1977, w ówczesnej prasie nieoficjalnej (czyli „podziemnej”) przytoczyłem kilka przykładów przygód z cenzurą. Pisałem m.in. o pewnym cenzorze, miłośniku teatru, kina i dobrej rosyjskiej prozy, który w tekście scenariusza teatralnego, w zdaniu z powieści Alberta Camus: A kiedy opuścimy wreszcie to deszczowe miasto skreślił („zakwestionował” - tak się mówiło urzędowo) słowo „deszczowe”. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, dlaczego cenzorski ołówek czepił się tego akurat słowa w tym akurat zdaniu. Może, przymuszony, dokonał dramatycznego wyboru mniejszego zła? Poświęcił deszcz, ocalił miasto? Ktoś przecież cenzorem musiał być, ktoś o silnym charakterze musiał to wziąć na siebie. Co by było, gdyby na jego stanowisku pracował jakiś zakompleksiony troglodyta, niechętny literaturze, nienawidzący teatru? Cenzor ów skreślał wiele innych rzeczy, np. teksty zaczerpnięte z gazet codziennych, które „w określonych kontekstach wywoływały określone skojarzenia”, ale prócz tego publikował w cenzurowanej prasie recenzje z Trifonowa, chwalił młode kino rosyjskie za elementy niepokoju moralnego. Aż mistrz zwięzłości Ryszard Krynicki (bibliofil szczególnie wrażliwy na tzw. mole książkowe - w sposób niewidoczny niszczące zbiory) napisał krótki wiersz „Cicho, sza”, który (z pamięci) przytaczam w całości: Cicho, sza, korniku, cenzor pisze o wolności słowa. W owym roku 1977, pisząc o ubekach, także kapusiach z tytułami profesorskimi ("zgodnie z obowiązującym wówczas prawem, musieli to robić" - wyjaśnił p. Majewski w „Gazecie Wyborczej”) i cenzorach przepowiedziałem niechcący, że gdy nastanie wolność słowa, cenzorzy będą pisali wspomnienia. Wymieniłem nawet domniemane tytuły: "Mój ołówek”, „Co skreśliłem” itd. I oto w kilkanaście lat później, gdy nastała wolność, poznański tygodnik „Wprost” opublikował w odcinkach fragmenty dziennika tegoż cenzora, których treścią była odpowiedź na postawione sobie pytanie: co ocaliłem? Urząd cenzury został zlikwidowany i ten pan stracił jedną z dwóch posad, więc już nie skreśla, a tylko, zatrudniony w tygodniku „Wprost”, pisze o wolności słowa. Nazywa się... Cicho, sza! Ja nie jestem od podawania nazwisk.
     Wspomnienia skreślanych, zwalnianych represyjnie z pracy, więzionych i bitych, na ogół monotonne i nudne - już „nie idą”. Będzie więc zalew książek konfidentów. Być może w oficynie BGW schodzą już z maszyn, na razie bez nazwiska autora.
     Jest piękne, upalne przedpołudnie, 4 czerwca 1992. Program I Polskiego Radia powiadamia mnie, że minister spraw wewnętrznych, zobowiązany uchwałą sejmową, właśnie dowiózł do parlamentu „teczki”. Otrzymali je - jak informuje sprawozdawca - przewodniczący klubów poselskich. Poseł Król z KPN - jak inni indagowani przez reportera chyba nieco zszokowany - napomyka, że „listy są niekompletne”. Nie wiem, co on wie i co ma na myśli. Komplet, rzecz jasna, jest ważny. Ale najważniejsze są zasady. Bo jeśli wszystko można i jeśli wszystko zawsze można zracjonalizować - to, moim zdaniem, w takim świecie nie ma po co żyć.
     Kończę felieton i udaję się na Wiejską. Sejm, mam nadzieję, zajmie się także budżetem państwa. „Budżet i Prawda” - te słowa powinny się znaleźć na frontonach gmachów państwowych pod dotychczasowymi „Honor i Ojczyzna”.

                                                                                                                 12.06.1992







FELIETONY publikowane w latach 90. na łamach "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
      

     Nic się nie stało

     Mianowanie Zbigniewa Romaszewskiego na prezesa Radiokomitetu to przełom w historii instytucji. Wprawdzie akt nominacji podpisał premier, ale nawet gdyby decyzję podjęło np.  Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, nie zmieniłoby to szokującego faktu: Romaszewski jest niczyim człowiekiem. Po prostu. Co najwyżej jest człowiekiem własnej żony. Nie wiem, jak my wszyscy będziemy z tym żyć. Jak rozmawiać z człowiekiem, który jest niczyim człowiekiem? Czy w ogóle można z takim człowiekiem rozmawiać o naszych ludziach?
     Na razie prasa nabrała wody w usta. Trwoga, wyczekiwanie. Nowy prezes zapowiedział odcięcie tzw. rządówki, czyli czterocyfrowego telefonu w dyrekcji dzienników. Decyzja spóźniona o kilka kadencji. Rola „rządówki” dawno zmalała, a podłączeni do czterocyfrowej sieci instytucji państwowych są także dyrektorzy programów i inni, w tym oczywiście prezesi. Ale akt ma wagę symboliczną.
     Koła opiniotwórcze przyzwyczaiły się do wyrażania niepokoju w związku z Radiokomitetem. Zwykle pisało się o zagrożeniu niezależności dziennikarskiej, niepokojących próbach podporządkowania telewizji itd., zaś w istocie treść oświadczeń sprowadzała się do protestu przeciw wycinaniu „naszych” i osadzaniu „waszych”. Nie da sobie w kaszę dmuchać - mówią na mieście o nowym prezesie. Zgoda, ale jeśli nikomu się nie uda? Jeśli nie będzie forował ani naszych, ani waszych, lecz... swoich? Ha! Tu pułapka. Ani rządowa, ani belwederska, ani sejmowa, ot - telewizja senatorska. Głowa pęka! Co też myślą teraz w „Gazecie Wyborczej”, jaką strategię obmyślają panie Bikont i Kublik, co szykuje Urban, czy zabierze głos Wyszkowski? Czy będą interpelować pos.pos. Kuratowska, Labuda? Czy ocknie się Władek Frasyniuk i oznajmi publicznie, że Bronisław Geremek byłby prezesem nieporównanie lepszym, gdyż zna języki zachodnie, a Romaszewski tylko po rosyjsku mówi?
     Wstrzymajmy się. Będziemy sądzić po owocach. Lecz kiedy? Świat polityczny, mimo objaśnień, tłumaczeń i perswazji nie chce zrozumieć struktury molocha - telewizji. Nie chce przyjąć do wiadomości, że na pokonanie drogi od gabinetu prezesa do wydania dziennika potrzeba kilku tygodni. Romaszewski zaczął pracować w poniedziałek, a już we wtorek słyszałem opinie politycznych badaczy dzienników: „Ho, ho, widać rękę Romaszewskiego!” (to jego zwolennicy) albo: „Oj, widać łapę Romaszewskiego” (przeciwnicy). Wszystko, co jednych zrazi, drugich zadowoli, nawet „Dynastia” od razu pójdzie na konto nowego prezesa. Ważne jest saldo. A na saldo trzeba czasu.
     Od razu jednak pojawi się (na pewno) nowa kategoria pracowników telewizji: „niczyich ludzi”. Jakbym słyszał: „Panie prezesie, Kowalski jest człowiekiem Belwederu, Krawiecki kombinuje z prawicą, cały dział Pralkowskiej to Unia, Rolniczak weryfikował w stanie wojennym, Handelsmann pije z Urbanem, stara Szewczykowa przyszła tu już w Pierwszą Dywizją, a ja, tak jak i pan prezes byłem i jestem niczyim człowiekiem i za to brałem w tyłek. Mój zamierzony program będzie kosztował tylko dwa miliardy. Co pan na to, zwłaszcza że moja kierowniczka, Szklarska ma bliskie kontakty z Pichlakiem?” Tą drogą pójdzie na pewno pewna osoba zwolniona przez dyrektora TAI. W jej obronie wystąpił do dyrektora najpierw poseł z ZChN, bowiem zwolniono ją za chrześcijaństwo. Później dzwonił poseł z PSL, gdyż krzywda dotknęła dziennikarkę za ludowość. Obaj posłowie nie wiedzieli jednak, że pani nie dowierzała w siłę przebicia jednego i drugiego - i na wszelki wypadek przedarła się przez ochronę do ministra Drzycimskiego z listem informującym o represji za postawę proprezydencką.
     Na najlepsze intencje rzeczywistość zastawia pułapki. Rok temu zdarzył się taki wypadek, że samolot z prezydentem na pokładzie wrócił z USA dwie godziny wcześniej - zdarza się to rzadko przy szczególnie pomyślnym wietrze. Pan Prezydent w dwóch słowach wyraził zdziwienie pustką na lotnisku, w jego imieniu minister Drzycimski przekazał prezesowi Radiokomitetu zdumienie, prezes wiceprezesowi poważne zaniepokojenie, a wiceprezes, kolega Marek Markiewicz zwracając się do mnie, dał wyraz zszokowaniu zaistniałym faktem. Wreszcie, pod wieczór zaproponował mi, aby wyjąć z archiwum materiał z poprzedniej wizyty, ukazujący Lecha Wałęsę na stopniach do samolotu i w ten sposób złagodzić przykre jego wrażenie. Byłem pewny, że to żart, więc zapytałem: A jak w archiwum nie będzie schodzącego Lecha, to dać wchodzącego? - Daj stop-klatkę - odrzekł mój zwierzchnik. Pomyślałem sobie - sam pójdę w worze pokutnym pod Belweder; schodów z prezydentem nie pokazano, a Wojciech Reszczyński rozładował sprawę żartem, że prezydent przyspieszył.
     Innym razem premier Bielecki wizytował na wsi i przechadzając się, cały czas trzymał rękę w kieszeni, co też na ekranie było widać. Rzecznik rządu zwrócił mi potem uwagę, że premier nie powinien trzymać ręki w kieszeni. Gwoli sprawiedliwości powinienem dodać, że minister Zarębski zrobił to taktownie i nienatarczywie. Najpoważniejsze jednak doświadczenie (które już opowiedziałem nowemu prezesowi) notuje się z czasów wojny w Zatoce. Gdy wybuchła, był weekend. Głowy państw wydały oświadczenia. Redaktor Dziemidowicz, kierujący wówczas redakcją zagraniczną, niezwłocznie zwrócił się do mnie z pytaniem, czy dysponujemy już oświadczeniem polskiego autorytetu państwowego. Dzwonimy - Belweder milczy, rząd milczy - wszyscy w Gdańsku! Telefony prywatne w Gdańsku milczą! Zadałem sobie głośno pytanie: Jest wojna, mamy sobotnie popołudnie. Kto w tej chwili kieruje państwem? - Teraz pan, panie dyrektorze - usłyszałem rezolutną odpowiedź. Rzecz jasna, nie wydaliśmy oświadczenia w imieniu Dyrekcji Programów Informacyjnych TVP - wyręczył nas w ostatniej chwili minister Skubiszewski. Ta ostatnia historia kazałaby przemyśleć kwestię „rządówki” jeszcze raz - moim zdaniem telefon ten, zainstalowany w kierownictwie dzienników powinien działać w jedną stronę. Na wszelki wypadek.
     Tak więc czekajmy na zmiany, ale cierpliwie. Kierownictwo Radiokomitetu* jest w rękach ludzi poważnych (likwidator też jest senatorem), którymi nikt z zewnątrz chyba nie będzie pomiatał, a starzy, „niczyi ludzie” - miejmy nadzieję! - nie wpuszczą ich w wewnętrzne kanały. Bo po senatorach - to już tylko arcybiskupi.

     1992
_______________________________
* ówczesna pełna nazwa: "Komitet d/s Radia i Telewizji - państwowa jednostka organizacyjna w stanie likwidacji".

sobota, 22 lutego 2020

FELIETONY publikowane w latach 90. na łamach "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"



     Kraina Upadającego Rządu
     
     Najbardziej optymistyczna prognoza rozwoju wypadków w Polsce byłaby taka, że produkcja powoli, ale równomiernie rośnie, wyniki w handlu zagranicznym poprawiają się w tym samym tempie, inflacja maleje, ludzie odczuwają poprawę poziomu życia, a rząd jak upadał, tak upada. Zapowiedzi konkurencyjnych polityków o rychłym upadku rządu drukowano by na dalszych stronach gazet, a w Wiadomościach wieczornych informacja o kiepskiej „kondycji” rządu podawana byłaby codziennie przed prognozą pogody. Byłby to polski model demokratycznej stabilizacji wolnorynkowej, nieco różny od np. włoskiego, gdzie rządy upadają bez oporu i następują inne. Stan przewlekłego upadku dawałby rządowi pożądaną wygodę rządzenia. I tak, na gniewne, retoryczne zapytanie bezrobotnych protestantów: Co robi rząd, do cholery?! - rzecznik rządu mógłby ze spokojem potwierdzać doniesienia prasowe: Rząd upada. Och, rzeczywiście - przyznawaliby skruszeni demonstranci i ruszali w jedną lub drugą stronę Alej Ujazdowskich.
     Czy są jednak powody do takiego aż optymizmu? Jeśli idzie o upadek, to na pewno tak. Jest to pierwszy rząd, który upada już pięć miesięcy, co więcej: zaczął upadać pierwszego dnia urzędowania. I z tej drogi nie schodzi, a konsekwencja rządzących w dobie transformacji ustrojowej to rzecz pierwszorzędna. Przyznając się jednak do wrodzonego sceptycyzmu, muszę także powiedzieć, że nie jestem wolny od wątpliwości i gdy wsiadam do pociągu relacji Warszawa-Poznań myślę sobie - a może rząd nie upada? Z dworca kieruję się do lokalnej telewizji, gdzie koledzy dziennikarze zadają mi pytanie: Rząd upada, jak pan, jako doradca premiera to skomentuje? - Zapewniam, że zanim wsiadłem do pociągu, to rząd jeszcze pracował - odpowiadam. - Ale wczoraj w Poznaniu były premier pan Mazowiecki oznajmił, że dni rządu są policzone...
     W drodze powrotnej czytam w pociągu poniedziałkową lokalną prasę, która  w tonie euforycznym, jakby chodziło o koniec trzeciej wojny światowej donosi, że rząd właściwie już upadł. Ależ skądże! Chwytam łapczywie „Rzeczpospolitą” i już z nagłówków wiem, że nic się nie stało: rząd, niewzruszony bezlitosną krytyką, nadal upada.
     „Mazowiecki: gabinet w fazie schyłkowej”; „Moczulski: rząd może upaść w tym tygodniu”; „Drzycimski*: możliwości rządu wyczerpały się”. Tymczasem premier tego rządu, zamiast upaść stwierdza, że nad jego gabineten rozpętano sabat polityczny metodami rozmijającymi się z demokratycznym obyczajem. Co za upór!
     Pan Mazowiecki w Poznaniu pytany o upadek rządu przytoczył anegdotę o odchodzącym dyrektorze, który zostawił następcy trzy koperty, zalecając otworzyć pierwszą. Było napisane: Winę za wszystko zrzuć na mnie. Jeśli nie odniesiesz sukcesu, otwórz drugą kopertę. W drugiej kopercie następna rada: Ogłoś reorganizację. Jeśli nie odniesiesz sukcesu, otwórz trzecią kopertę. W trzeciej ostatnia rada: Przygotuj trzy koperty. Były premier stwierdził, że obecny rząd znajduje się w czasie między drugą a trzecią kopertą. Pan Tadeusz, pytany przez dziennikarzy, nie wykluczył możliwości, że będzie odbiorcą trzech, przygotowanych przez obecnego premiera kopert.
     Anegdota, jak to anegdota - odniesiona do rzeczywistości ujawnia paradoks. Wszyscy bowiem aspiranci do fotela premiera otworzyli już pierwszą kopertę i na upadającego wciąż poprzednika zwalili wszystko co można. Trzeba by więc zacząć od reorganizacji i w krótkim czasie odnieść wymierne, odczuwalne przez społeczeństwo sukcesy. Wszyscy poważni politycy z Mazowieckim, przepraszam, z Lechem Wałęsą na czele wiedzą, że żaden rząd w tej sytuacji kraju nie poprawi poziomu życia w Polsce (a zwłaszcza powstrzyma wzrostu bezrobocia) w tak krótkim czasie, żeby pod naporem krytyki nie musiał otwierać trzeciej koperty. Paradoks trzech kopert wyjaśnia, dlaczego rząd obecny wciąż upada.
     Redaktor Krzysztof Wolicki (ur. w 1925 r.), od lat niezrzeszony, ale daleki od adoracji centroprawicy przyrównał wytworzaną atmosferę upadku rządu do corridy. Komentując w telewizji fakt wezwania przez Sejm premiera, aby osobiście przedstawił dymisję ministra bez teki Balazsa, powiedział mniej więcej tak: Wiadomo, że byk jest ranny, ale tłuszcza pragnie, aby obalił się na środku areny, na ich oczach.
     Porównania, jak i anegdoty w starciu z rzeczywistością wywołują paradoksy, ale dociekanie, kto jest torreadorem - w tych rozważaniach nie jest konieczne. Niech zajmą się tym kuluary sejmowe i cała rzesza osób pragnących zachować swoją anonimowość.
     Jeśli więc wskaźniki GUS będą nadal pomyślne, a rząd, traktując je z koniecznym sceptycyzmem nadal będzie upadał, to należy się spodziewać, że większość prasy, czyli opozycja będzie starała się te dane jeśli nie przemilczeć, to pomniejszać, w oczekiwaniu na pogorszenie trendu. Jeśli jednak rzeczywistość będzie przeciwna krytykom rządu, to wtedy jego obalanie zacznie się na poważnie - przejęcie rządu będzie politycznie opłacalne. Na razie fakt upublicznienia przez premiera Olszewskiego danych o produkcji, inflacji i handlu zagranicznym część prasy uznała za nietakt. Grzeczniej byłoby informacje zataić, tymczasem „Olszewski odtrąbił sukces” - napisano z sarkazmem w "Gazecie Wyborczej", bo przecież wiadomo, że jeśli cokolwiek się poprawi, to będzie to zasługa polityki gospodarczej poprzedników. Kto wie czy nie Sekuły.**

     1992
__________________________________________

Na zdjęciach: u góry: spotkanie z poprzednimi premierami w URM - luty
1992. /fot. Jerzy Gumowski/.
Poniżej: 1. premier Olszewski w Białym Domu - kwiecień 1992.
2. Olejnik i Kublik pytają: Panie premierze, kiedy rząd upadnie? 







_____________________________________________________
*  Andrzej Drzycimski był rzecznikiem prezydenta Lecha Wałęsy. Niestrudzenie dokonywał przed kamerami egzegezy wypowiedzi pryncypała: "Pan prezydent w swojej ostaniej wypowiedzi chciał powiedzieć, że...". Jego lojalność nie wystarczyła, podał się do dymisji. Stracił bowiem zaufanie Mieczysława Wachowskiego, szefa Gabinetu Prezydenta.

** Ireneusz Sekuła - wicepremier w rządzie M. Rakowskiego i  przewodniczący Komietu Ekonomicznegio Rady Ministrów.  W III RP poseł (1989-97) z ramienia PZPR, później Sojuszu Lewicy Demokratycznej. W latach 1993-1995 był prezesem Głównego Urzędu Ceł. Wikipedia:

W 1969 został pozyskany do współpracy z Agenturalnym Wywiadem Operacyjnym. Zgodził się na współpracę, wybierając sobie pseudonim „Artur”. Po werbunku został skierowany na przeszkolenie wywiadowcze. Uczestniczył w praktycznym szkoleniu kompleksowym „Zarys 73”, obejmującym działanie AWO w terenie zurbanizowanym. W czasie ćwiczenia pełnił funkcję radiotelegrafisty. Przez kolejne lata wykonywał zadania pomocnicze. Podczas wyjazdów zagranicznych zbierał informacje dotyczące danego kraju, w tym procedur kontroli paszportowych. Ostatecznie przekwalifikowano go na tzw. telefon konspiracyjny (pośredniczył lub potencjalnie miał pośredniczyć w kontaktach między oficerem AWO a wybranym jego agentem). Współpracę z nim zakończono w 1989.
Od grudnia 1993 do marca 1995 pełnił funkcję prezesa Głównego Urzędu Ceł. W tym czasie prokuratura prowadziła śledztwo związane z jego interesami w „Polnipponie”. Pierwsza próba uchylenia immunitetu w czerwcu 1995 na wniosek prokuratora generalnego Włodzimierza Cimoszewicza nie powiodła się, przeciwko temu głosowali posłowie z SLD i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Ostatecznie jego immunitet uchylono w listopadzie 1996, a sam zainteresowany poparł wniosek. W lutym 1998 wrocławska prokuratura oskarżyła go o popełnienie czterech przestępstw, m.in. o działanie na szkodę Głównego Urzędu Ceł i spółki „Polnippon”, której był prezesem[3]. W wyborach parlamentarnych w 1997 Sojusz Lewicy Demokratycznej nie wystawił go na swoich listach. W nocy z 22 na 23 marca 2000 znaleziono go nieprzytomnego w jego biurze przy ul. Brackiej w Warszawie. W ciężkim stanie został przewieziony do szpitala Ministerstwa Obrony Narodowej, gdzie zmarł 29 kwietnia. Został pochowany na cmentarzu w Wilanowie.
Wedle ustaleń poczynionych w wyniku śledztwa było to samobójstwo, Ireneusz Sekuła strzelił sobie trzy razy w brzuch, raz nie trafiając. Ze względu na okoliczności śmierci wysuwano jednak różne hipotezy alternatywne. W zeznaniach członków gangu pruszkowskiego rzekome zabójstwo Ireneusza Sekuły miało związek z długami.

FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"
    

    "I znów się klasowa zaostrzyła walka..."*

     W tym czasie, gdy Sejm (mniejszością głosów) zaaprobował orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, godzące m.in. w wysokość wynagrodzeń pracowników sfery budżetowej, w tym samym dniu młody, ofensywny dziennikarz informacji telewizyjnej z „Panoramy” pobrał za kwiecień 50 mln zł, bijąc swój własny rekord sprzed miesiąca - trochę ponad 30. Wiadomość ta potwierdziła moje obawy, że konflikt pomiędzy państwowym rządem a państwową telewizją będzie się pogłębiał na podłożu klasowym. Jeśli pracownik sfery budżetowej, który kieruje rządem zarabia kilka milionów, a młody dziennikarz, informujący o pracach rządu - kilkadziesiąt, to  przynależą oni do odmiennych grup społecznych, zróżnicowanych poziomem życia. Podległość państwowej telewizji jest tym bardziej iluzoryczna, bo jeszcze tak nie było, żeby biedak rządził bogatym. Patrząc na zjawisko klasowo, można by prognozować, że rząd pójdzie po rozum do głowy, poda się do dymisji i - wykorzystując znajomości - zatrudni się w pionie informacyjnym telewizji. U nas bowiem śpiewać każdy może - jak ironicznie dowodzi dziennikarz lewicowej „Nowej Europy”, któremu udało się wreszcie usystematyzować polityczną historię zmian personalnych na Placu Powstańców 7 (dzienniki telewizyjne). Okazało się, że fachowcami od informacji telewizyjnej są byli aktywiści PZPR, obecni współpracownicy Unii Demokratycznej oraz neutralni ateiści. Inni, np. bezpartyjni, ale wierzący są oszołomami i - rzec jasna - nic nie potrafią i psują wszystko, co w telewizji polskiej od Włodzimierza Sokorskiego skonstruowano. (Do tych postępowy dziennikarz zaliczył też moją skromną osobę, informując przy okazji, że po moim odejściu z funkcji szefa dzienników, w „Wiadomościach” otwierano z radości butelki szampana. Tymczasem 6 szampanów zakupiłem z własnej kieszeni dla załogi dyżurującej w święta wielkanocne. O wadze tego gestu stanowi także to, że rok temu, przed „reformą”, dyrektor DPI zarabiał półtora miliona).
     Dziennikarstwo w Polsce jest już najzupełniej niezależne. Kiedy więc słyszę lamenty, dobywające się co chwila z tego środowiska w postaci oświadczeń o zagrożeniu dla wolności słowa i dziennikarskiej niezależności, myślę sobie: o co tak naprawdę chodzi? Czy mamy tu do czynienia ze zbiorową psychozą powodowaną przez tych kolegów, którym w komunistycznej przeszłości jako dziennikarzom ciągle coś zagrażało? Czy też wszyscy dziennikarze należą teraz znów do jednej partii? A może chodzi po prostu o pieniądze? Cała ta gadanina o dziennikarskiej niezależności byłaby więc jedną wielką hipokryzją? Nie, świat nie jest tak prosty, jak się kiedyś wydawało Karolowi Marksowi, a wielu dziennikarzom w Polsce do dziś się wydaje. Jest i element środowiskowej psychozy, jest preblem politycznych sympatii dziennikarzy, no i są pieniądze.
     W telewizyjnym dziennikarstwie informacyjnym nie można pracować za marny grosz. W telewizjach zachodnich praca w informacji jest czasowo limitowana. Jeśli bowiem trwa dłużej niż kilka lat, to dziennikarz staje się jeśli nie wrakiem, to automatem niezdolnym do refleksji. Ogół dzienikarzy prasowych, którzy z pasją recenzują telewizję, zna ją tylko z tej strony ekranu. Na ogół nie wiedzą, że największą odpowiedzialność, przypłacaną stresem ponosi ten, którego na ekranie nie widać – tzw. wydawca. On klei to wszystko z dokładnością co do sekundy i on w największym stopniu decyduje, co zobaczymy w dzienniku. Wiele zależy od nieznanego telewidzom tzw. depeszowca, który z całego doniesienia w szybkim tempie wyławia sedno sprawy; jeśli jest niesprawny, może (a czasem chce) narobić sporo informacyjnego i politycznego bałaganu. Z kolei dziennika telewizyjnego nie obejrzymy bez tzw. realizatorów, kierowników produkcji i wszystkich innych, którzy też pracują w ogromnym napięciu. Jeszcze są ci, którzy decydują o różnicy między radiem a talewizją - operatorzy kamery. Mówią o sobie sarkastycznie „statywy samokroczące”. Nierzadko wstydzą się za swoich (na ogół młodszych) informacyjnych dziennikarzy, którzy nie są merytorycznie przygotowani do przeprowadzenia reporterskiej rozmowy.
     Szef dzienników telewizyjnych odpowiada przed światem zewnętrznym - zwłaszcza politycznym - za wszystko, co się pokazuje i mówi, natomiast jego bieżący wpływ na wydanie jest ograniczony przez samą strukturę; nie jest w stanie kontrolować całego procesu przygotowania programu informacyjnego. Jego powodzenie w dużej mierze zależy od tego, czy ludzie pracują z nim, czy przeciw niemu. To, rzecz jasna, zależy też od niego. Na pewno jednak, bez względu na swoje umiejętności, jest kontrowersyjny, gdy zwalnia jednych dziennikarzy i zatrudnia innych. Nie jest jednak w stanie zepsuć dziennika nawet przez trzy miesiące, bo nie pozwolą na to realizatorzy, montażyści i technicy. To tyle trywialnego, a jakże niezbędnego dla prasy wykładu. Wiele by jeszcze mówić: że dziennik o 19.30 jest z rozmaitych względów najtrudniejszy w realizacji; że ten program był jedynym, od początku do końca emitowanym „na żywo”, podczas gdy popularny, chwalony za dynamikę „Teleexpres” był w spokoju nagrywany i przed emisją o 17.15 wszyscy oprócz techniki mogli pójść do domu. Warto o tych różnych rzeczach wiedzieć, gdy się pisze o personalnych sensacjach w telewizji.
     Wróćmy na zakończenie do pieniędzy. Dziennikarz „Nowej Europy” wytyka grzech „Wiadomościom”: opis gier politycznych zastąpił informację krajową. Artykuł ma intencję polityczną - chodzi o to, żeby winą obarczyć aktualnego szefa dzienników, bo jest kojarzony z prawicowym rządem. Z problemem tym borykali się wszyscy jego poprzednicy i do tej pory nie ustalono, co to właściwie jest ta „informacja krajowa”. Jeśli jednak „opis gier” zajmuje zbyt dużo miejsca (zgodnie z oczekiwaniami świata politycznego), to wina ośrodków władzy jest tylko cząstkowa. Obsługa informacyjna sejmu, rządu, Belwederu jest najłatwiejsza i najbardziej dochodowa. Jeśli kamerzysta trzyma kamerę, a oświetlacz lampę, to osoba im towarzysząca wcale nie musi być dziennikarzem. Wystarczy, że dzierżąc sprawny mikrofon stanie np. pod drzwiami senatu, a gdy politycy zaczną wychodzić - zagrodzi drogę komuś, kto już jest znany z twarzy i zapyta np.: Co było? Na ogół każdy polityk coś przeciw innemu powie - i mamy zarejestrowane tzw. „news”. Doświadczona montażystka zgrabnie to potem przytnie, a szczegóły odbierze na piśmie depeszowiec z PAP. Komu by więc chciało się ruszać poza śródmieście Warszawy, aby pozyskać „informację krajową”?

     1992
_________________________________
* "I znów się klasowa zaostrzyła walka" - to fraza wiersza młodego polskiego poety z lat 50. Józef Stalin odkrył bowiem, że wraz z rozwojem socjalizmu walka klasowa nie słabnie; przeciwnie - zaostrza się.

piątek, 21 lutego 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
      



     Koniec polskiego ZOO

      Koniec kwietnia obfitował w poważne wypadki prasowe. „Nowa Europa” pod  tytułem „Dziennikarze - agenci” poinformowała o zainteresowaniu czechosłowackiej opinii publicznej ustawą lustracyjną, tym razem w odniesieniu do dziennikarzy. Prezes Federalnej Służby ds. Bezpieczeństwa i Informacji przekazał premierom Czech i Słowacji listy dziennikarzy zarejestrowanych jako agenci dawnej Służby Bezpieczeństwa - razem 382 osoby. (Listy nie obejmowały osób określonych jako „mężowie zaufania” i „kandydaci na tajnych współpracowników”). Premier Czech oświadczył w związku z tym: „Nie jesteśmy zainteresowani wiadomościami, których nie posiada społeczeństwo”. Jak na warunki polskie wyznanie szokujące, gdyż u nas wręcz odwrotnie - do tej pory politycy rządzący byli właśnie zainteresowani zatajeniem przed społeczeństwem posiadanych informacji. Premier Czech stwierdza: „Mamy w rękach coś, czego mieć nie chcemy i nie wiemy, co z tym począć”. Nie rozumiem tych Czechów. Jak to „co począć?” Czyż oni nie mają wyobraźni? Dokumenty spalić, nic nie mówić, albo zakopać w ogródku. Tymczasem Peter Pithar znajduje rozwiązanie w opublikowaniu swego rodzaju „książki telefonicznej”, jak postuleje najsilniejsza Obywatelska Partia Demokratyczna. Włos się jeży, pot zimny po plecach spływa!
     W tym samym dniu (29.IV) w „Gazecie Wyborczej” szokuje duży nagłówek: „Czy nasi koledzy byli agentami?” Ten artykuł poprzedziła seria zdarzeń, po prostu lawinowa kraksa dziennikarska. Wszystkiemu winna Irena Lasota z Francji i USA, osoba zasłużona dla podziemia Solidarności, której artykuł ukazał się dzień wcześniej w „Nowym Świecie”. A właściwie winna jest niejaka pani Laurence Dyevre, która przetłumaczyła książkę Jaruzelskiego „Kajdany i schronienie”. Tylko zła wola mogłaby nasunąć wniosek, że winien jest Michnik, którego rozmowa z Jaruzelskim, „nagrana specjalnie dla francuskiego wydawnictwa” (cyt. za GW), znajduje się we wspomnianej książce. Panowie Rawicz i Skalski dostrzegli „ewidentny przejaw złej woli” u pani Lasoty, która „świadomie wykorzystuje pomyłkę tłumacza”, zaś „Nowy Świat” oskarżony jest o „nieskorzystanie z wersji oryginalnej” (co by sugerowało, że przed opublikowaniem książki w Paryżu wszystkie redakcje otrzymały wersję polską rozmowy Michnika z Jaruzelskim „nagranej specjalnie dla francuskiego wydawnictwa”). Sprawę skomplikowało to, że pani Dyevre („niekompetentna i niefrasobliwa” - GW) - zapewne w powypadkowym szoku - przeprosiła Irenę Lasotę, która przecież przejawiła złą wolę, wkładając kij w szprychy tandemu Jaruzelski - Michnik.
     Spróbujmy jeszcze raz, po kolei. Pierwsze: był Michnik w Paryżu. Tam, w telewizji reklamował książkę Jaruzelskiego. W tej książce była rozmowa Michnika z Jaruzelskim. W tej rozmowie Michnik mówi do Jaruzelskiego: Był czas, kiedy większość osób pracujących w „Tygodniku Mazowsze” to byli wasi agenci. Spytajcie Zbyszka Bujaka. Drugie: przeczytała to we francuskiej książce Lasota, która z ludźmi podziemnego „Tygodnika Mazowsze” współpracowała i pomagała. Napisała do „Nowego Świata”. Postawiła pytanie: Co jest grane? Kogo demaskuje i dekomunizuje Michnik? Co ma powiedzieć Bujak? Trzecie: „Gazecie Wyborczej” udało się wyjaśnić, że tłumaczka, pani Dyevre, czytając “Mazowsze” uznała, że chodzi o "Tygodnik Mazowsze". A Michnikowi chodziło o Region Mazowsze z lat 80-81. A Jaruzelski, jeśli nie wierzy, że miał tam agentów, to ma spytać Bujaka. Teraz już wszystko jasne. A jeśli nie, to jedno jest pewne: każda, przedłużająca się ponad wszelką miarę hucpa powoduje ciężkie wypadki i w końcu katastrofę. Mówiłem kiedyś o tym Michnikowi, który kiedyś nazywał mnie przyjacielem. Ale on, który z własnej, nieprzymuszonej woli mozolnie przekształca się z osobistości w osobliwość polityczną - puścił to mimo uszu.
     W tytule felietonu nie chodzi o koniec Polski w ogóle, ani o kres polskiego młodego parlamentaryzmu. Chodzi o satyryczny, kukiełkowy program telewizyjny, który stał się najważniejszym, najpopularniejszym, cotygodniowym komentarzem bieżących wydarzeń politycznych w kraju. Fenomen na skalę światową. „Polskie ZOO” wymyślono według francuskiego wzoru, gdzie podobny program pojawiał się od czasu do czasu. Tam jest demokracja z długim stażem, a u nas się zaczyna; tam też sytuacja ustrojowa nie prowokuje codziennie obywateli do ponawiania pytania: Co właściwie jest grane, kto rządzi, o co toczy się spór, między kim i w czyim imieniu? Tym bardziej odpowiedzi nie oczekuje się od satyrycznego programu. U nas przez pryzmat kukiełkowej szopki obserwuje się burzliwe, mało czytelne, irytujące życie polityczne i osądza parlamentaryzm jako taki. Problem „Polskie ZOO” zauważył w rozmowie z naszym „Tygodnikiem” wiekowy Europejczyk, ojciec profesor Bocheński ze Szwajcarii: Co tu za dziwactwa się odbywają. Do czego to podobne - w telewizji jakieś zwierzęta przedrzeźniają poważnych ludzi, prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej jako lew z ogrodu zoologicznego, tego w Europie nie ma! Byliśmy zaskoczeni - przecież wszyscy lubią „Polskie ZOO”!
     Nie chciałbym, aby spółka autorska z Wolskim na czele odebrała te uwagi nieprzyjaźnie. Powiem szczerze: program podobał mi się do czasu i sądzę, że na początku odegrał w naszym klimacie pozytywną rolę, pokazując aktorów sceny politycznej - paradoksalnie - bardziej „po ludzku”, niż programy „poważne” i prasa. Ale czas płynie, patrzę na to „Polskie ZOO” i program przestaje mnie bawić, choć cieszą mnie udane literacko koncepty i rymy. Jeśli moje odczucie nie jest odosobnione, to znaczy, że rzeczywistość przerosła pomysł „ZOO”. Jakiś czas temu przeczytałem w gazecie, że program jest „dworski”. Prasa często zarzuca „dworskość” telewizji twierdząc, że pokazuje się nie tych dworzan, co trzeba, ale „Wyborczej” zapewne chodziło o to, że Lew ma zawsze rację, a badania OBOP w 100% tego nie potwierdzają. Mniej ważne jest jednak rozmieszczenie akcentów czy sympatii niż to, że szopka przestała wyjaśniać cokolwiek. Powiedzmy, że z winy rzeczywistości, ale jeśli tej wartości satyra nie posiada, to zostaje tylko prześmiew i sarkazm. W odbiorze - obym się jeszcze mylił - wzgarda. Bo przecież każde dziecko już wie, kto jest kto i co się za tym kryje: polityka taka, jaka jest i demokracja taka, na jaką do tej pory Polaków było stać. Nie potrafię podpowiedzieć niczego konkretnego, ale chciałbym, żeby autorzy znaleźli jakiś nowy twórczy ślad. Nie życzyłbym im, aby za czas jakiś analizowano negatywny wpływ programu „Polskie ZOO” na stan postaw obywatelskich.
     „Polskie ZOO” - skandowali manifestanci NSZZ Solidarność pod Sejmem. Co będą krzyczeć, o wiele mniej delikatni, ludzie OPZZ? „Polskie gady”? „Polskie żmije”? No, chyba nie „świnie”...
     Czas kończyć polskie zoo. Humanizacja - potrzebą chwili. Czy możliwa bez dekomunizacji?
                                                                                                                  8.05.1992


czwartek, 20 lutego 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"



     Franek

     Przez chwilę zwątpiłem, czy tuż po Świętach Zmartwychwstania pisać o śmierci. Ale przecież - zauważyłem tę oczywistość późno i nagle - nad grobem nie mówi się o śmierci - bliscy mówią o życiu zmarłego. O niepowtarzalnym, czyimś przerwanym losie. Pointą tego losu jest ceremonia pogrzebowa... choć nie zawsze. „Żegnały go tłumy” - dowiadujemy się nazajutrz, o kimś innym pisze się później „pochowany w zapomnieniu”, czasem „zaginął bez wieści”. O zwykłych ludziach i najbliższej rodzinie nie pisze się nic, ani nazajutrz, ani nigdy potem - nawet, jeśli Bóg według wiecznych kryteriów powołuje ich do grona zbawionych.
     Franciszek Kuźma, lat niecałe czterdzieści, zmarł nagle dwa tygodnie przed Wielkanocą. Kilka miesięcy temu zwolnił się z państwowej firmy, chciał zarabiać więcej, zatem „wziął sprawy w swoje ręce” - postawił na handel. Z energią, dobrymi chęciami i bez kapitału rozminął się z koniunkturą o jakieś dwa lata. Bywało tak, że dochód dzienny wynosił 20 tys. złotych. Franek, technik, miał trójkę dzieci i był ambitny. Ale nie był typem nieudacznika, u którego ambicje i nieporadność rodzą smutną syntezę - żal do bliskich i reszty świata za niepowodzenia. Franek był z Poznania, losy osobiste rzuciły go do mniejszego miasta, Wrześni, ale to raczej honor powstrzymał go od szukania pomocy u starych przyjaciół niż niemożność komunikacji. Nie miał skądinąd bogatych kolegów, nie był z kręgu tych, którym liberalizmy: messnerowski, rakowski, mazowiecki i gdański umożliwiały zrobienie czegoś z niczego. Gdy żona wróciła do domu po dwóch godzinach, Franek nie leżał już na kanapie, lecz obok na podłodze i nie czytał już książki przy włączonym telewizorze. Najpierw dotarła do mnie wersja samobójstwa, ale sekcja wykazała „ustanie pracy serca”; choć przystojny, z wyglądu zdrowy Franek na serce się nie skarżył. "Dusił w sobie" - jak stwierdzono podczas stypy.
      Co też dusił, naprawdę tylko Jemu wiadomo. Na początku września 1980 r. w fabryce łożysk tocznych poruszył ludzi do organizowania niezależnych związków zawodowych. Poznaliśmy się bliżej przy organizowaniu struktury międzyzakładowej. Nie był wybitnym retorem ani człowiekiem, który w tamtej rewolucji dostrzegł dla siebie tę jedyną i ostatnią szansę; nie miał przedtem żadnych powiązań z elitarną antykomunistyczną opozycją - a należał do tej mniejszości przywódców związkowych, która doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co w Polsce było, co jest i co może być grane. W prezydium zarządu regionu był skarbnikiem. Po internowaniu, czyli odsiedzeniu kary więzienia bez wyroku historia nie tylko odmawiała mu przyznania racji, ale - zgodnie z wolą żałosnego dyktatora, twórcy stanu wojennego - prawa powrotu do swojej pracy w fabryce. Tacy ludzie jak Franek byli w ten nowoczesny i chytry sposób „deklasowani”, wypychani ze swojego łożyska w próżnię. O tym się jednak nie myślało, zwłaszcza, że „próżnia”, wynikająca z delegalizacji więzi społecznych czekała na ludzi z głową i charakterem. Po kilkumiesięcznym okresie ostrożnych badań, gdzie w mieście jest to związkowe podziemie, o którym mówiło radio „Wolna Europa” za „Tygodnikiem Mazowsze”, Franek przystąpił do konspiracyjnego rękodzieła i tak spotkaliśmy się w „Międzyzakładowej Radzie Solidarności”, strukturze na wszelki wypadek "poziomej" - żeby nie szkodzić utajonej hierarchii. Ta hierarchia ujawniła się zresztą krótko przed „okrągłym stołem”, jako zakonspirowany przez lata zarząd. Franek odnalazł na ogłoszonej liście kolegę związkowego z Wrześni, któremu dobre rzeczy przypisywał, ale nie ryzyko działalności konspiracyjnej, więc go zapytał, od kiedy jest tym zarządem. Usłyszał prostolinijną odpowiedź, że od wczoraj, tzn. wczoraj otrzymał propozycję ujawnienia się nazajutrz. W tym zarządzie, rzecz jasna, dla Franka miejsca nie było. Nie chodziło zresztą o zarząd, ale o wzięcie udziału „w dogrywce”, o konsekwencję wobec siebie i sprawy. Dla takich więc ludzi jak Franek w odrodzonej regionalnej strukturze Związku Solidarność - powtarzam - miejsca nie było. Był przecież (powtórnie aresztowano go w roku chyba 1984, gdy przekazywał komuś paczkę zakładowej gazety; rutynowe przesłuchania w śledztwie po prostu bnzastąpiono biciem) faktycznym pracownikiem podziemia, czyli narodowej samoobrony przed rozbiciem wszelkich więzi międzyludzkich. Jako taki był niechcący świadkiem zaniechań, uników i odpychającego pozoranctwa, ale i chytrości ludzi, czekających znów na swoją ostatnią i jedyną szansę. Zaszkodziła mu też ta „pozioma struktura” i w tym względzie czuję się winny. Jako bardziej rozeznany politycznie - i tak przezeń traktowany - powinienem przewidzieć i uprzedzić Go, że z tego mogą być kłopoty. Że warszawskie „biuro polityczne podziemia”, dysponujące pieniędzmi, łącznością z zagranicą i owładnięte mrzonką kontrolowanej pieriestrojki polskiego komunizmu, jest przede wszystkim zaniepokojone próbami odbudowy struktur Związku Solidarność z „okresu wypaczeń” 1980-81. Ale, myślę sobie, że przecież Franek, który miał kontakty z normalnymi ludźmi, wiedział, z jakiego moralnego zamieszania i hipokryzji polskich elit Jego sponiewierana Ojczyzna ma się odradzać.
     Dlatego i On, i Czytelnik może wybaczą mi to nekrologowe politykierstwo. Zostałem do tego po trosze sprowokowany. Franciszek Kuźma był, według terminologii agencyjnej „czołowym przywódcą” na swoim obszarze, choć nie był sławny. Po śmierci, gdy przyszedł czas organizowania ostatniej posługi, żona wyraziła bardzo poważną obawę: czy ktoś przyjdzie?
     Przyszli, nawet dojechali w sposób zorganizowany, autokarem. Było kilka pocztów sztandarowych, na pewno z zakładów Cegielskiego i z tej Frankowej fabryki łożysk. Grała, nie pierwszy raz, orkiestra tramwajarzy. Z punktu widzenia Zarządu Regionu odrodzonej Solidarności była to, jak sądzę, manifestacja nielegalna i wywrotowa. Zorganizowała ją, tradycyjnie, „struktura pozioma”.
                                                                                                                 24.04.1992
________________________________
Na zdjęciu stoi z lewej Franek. Uroczystość odsłonięcia pomnika Poznańskiego Czerwca 1956 - 28.08.1981 r.