niedziela, 28 czerwca 2020

                 FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
                                         
                                                 
      
    Na każdego coś jest

     W latach 70. pewien funkcyjny działacz SZSP szczebla regionalnego opowiedział mi o swoim ostatnim rutynowym spotkaniu z funkcjonariuszem SB, nadzorującym pion kultury. Rozmowa poświęcona była mojej osobie. Oni się o tobie dobrze wyrażają - ujawnił. Co to znaczy? - spytałem. Oni mówią, że z opozycji ty jeden jesteś czysty. Co to znaczy? - powtórzyłem pytanie. - Oni cię długo badali i nic nie znaleźli. - A co mieli znaleźć? - Oni u was szukają haków i on mówił, że na każdego coś jest, a na ciebie nie ma. Ta rozmowa toczyła się krótko po tym, gdy Stanisław Barańczak stanął przed sądem za „próbę przekupienia urzędnika państwowego”, został skazany i wyrzucony z uniwersytetu. Pan porucznik brał ciebie pod włos - powiedziałem działaczowi. Mylisz się - on na to - tym razem o nic mnie nie pytał, a o tobie wyrażał się z niekłamanym respektem. - A ty co mu powiedziałeś? - W pełni podzieliłem jego opinię, choć, rozumiesz, musiałem wyrazić żal, że taki człowiek jak ty jest po stronie antysocjalistycznej opozycji.
     Tenże działacz, wcześniej kolega ze studiów, już członek PZPR, niedługo podjął pracę w wojewódzkim aparacie partyjnym, a później awansował do Komitetu Centralnego. Wtedy jednak nie miałem powodu mu nie wierzyć, że relacjonuje prawdziwie rozmowę z ubekiem z pobudek, powiedzmy, prostolinijnych. A jednak pan oficer wcale nie traktował go partnersko, lecz jako jedno z potencjalnych źródeł informacji. Z danych operacyjnych wynikało niezbicie, że się znamy i jeden o drugim coś tam wie. Można było założyć, że mimo poprawnych stosunków koleżeńskich w przeszłości, jeden drugiemu ma coś za złe. Na przykład poszło kiedyś o jakąś dziewczynę, albo jeden uraził ambicję drugiego - jak to w życiu. Pan oficer wygłasza pean na moją cześć. Działacz słucha cierpliwie, aż w którymś momencie mówi: no, nie przesadzajmy. Ubek wyraża zaciekawienie: czyżby miał pan mu coś do zarzucenia? A tamten na to, że generalnie nie, ale przecież nie ma ludzi kryształowych... W końcu, zaspokajając naturalną ciekawość rozmówcy, składa na mnie donos. Może nic tak konkretnego, żeby zmontować sprawę karną czy oprzeć na tym szantaż, ale ubek ma już „zalążek haka” - podstawę dalszej, żmudnej pracy operacyjnej.
     W tym samym czasie inny ubek mówił komu innemu inne o mnie rzeczy. Na przykład właścicielkę mieszkania, które wynajmowałem, ubek w roli milicjanta kryminalnego powiadamiał, że jestem zamieszany w bardzo brudną sprawę, za którą grozi 15 lat więzienia, ale ze względu na dobro śledztwa jeszcze nie jestem aresztowany, bo istnieje konieczność rozpoznania wszystkich osób wspomagających to przestępstwo, przy czym za nieświadomy współudział grożą tylko 3 lata. Tu skutek był natychmiastowy - trzeba było pakować walizki. Ludzi niewygodnych, później uczestników tzw. opozycji demokratycznej usiłowano niszczyć oszczerstwem poufnym, w sferze „szeptanki”: to jest informacja dla pani, umówmy się, że ona zostaje między nami, ale uznaliśmy, że pan, porządny człowiek, do którego nic nie mamy, powinien wiedzieć, z kim się zadaje. I mnie ubecy mówili różne rzeczy jako współpracownikowi Komitetu Obrony Robotników. Kiedyś pan oficer spróbował tak: Proszę pana, przecież ten KOR to sami Żydzi, jak się pan czuje w tym towarzystwie? Odpowiedziałem (choć w takich wypadkach nie musiałem, bo były to zwykle próby nieformalnych przesłuchań): Lepiej niż w waszym.
      Po roku 1968 wystrzegano się publicznych, prasowych i telewizyjnych nagonek na konkretnych ludzi. Okazało się bowiem, że takie kampanie propagandowe... kreują autorytety. Nazwiskami operował Gomułka, Gierek mówił już tylko o „określonych siłach”, a konkretyzując mówił co najwyżej: znamy tych ludzi. Propaganda nie ujawniała sygnatariuszy - członków KOR czy ROPCiO, a pisarz, który opublikował coś za granicą, czy podpisał się pod protestem w sprawie na przykład maltretowania robotników w roku 1976, wpisany był do czarnej księgi cenzury - by ludzie zapomnieli, że taki ktoś istnieje. Wszelkie doświadczenie propagandowe PRL - stalinowskie, gomułkowskie, gierkowskie - starło się z „Solidarnością”. Już to szeptano, już to publicznie demaskowano („kto stoi za parawanem robotniczego protestu...”), wreszcie, w stanie wojennym uruchomiono struny patriotycznej frazeologii. Słynny plakat „Drzewo zdrady narodowej” z nazwiskami na gałęziach, z „Wolną Europą” i CIA w glebie (korzenie) zapowiadał zmartwychwstanie Bieruta i Bermana.
     W roku 1980 po raz pierwszy zostałem publicznie wyróżniony na froncie walki ideowo - politycznej. Pojawiły się w Poznaniu ulotki (anonimowe, rzecz jasna), gdzie nad podobizną mojej twarzy unosiły się, w kształcie aureoli, znaczki $, czyli dolary. Odwołano się do stalinowskiego stereotypu dolara - symbolu przekupstwa i zdrady. Akcja ulotkowa, obliczona na wzniecenie „gniewu klasy robotniczej” bynajmniej nie przyniosła mi prestiżowej szkody, zwłaszcza, że przyznałem się publicznie, jakiego to haka na mnie mają - jesienią tego roku znalazłem się wśród laureatów nagrody emigracyjnego „Polculu” (500 dolarów - za tzw. kulturę niezależną w latach 70. - jakie to były pieniądze!) Rozsławił mnie wreszcie początek stanu wojennego. Podczas srogiej zimy prasa w Poznaniu (jak i wszędzie) publikowała artykuły demaskatorskie, w których nie szczędzono nazwisk osób zamkniętych w pudle: kim byli, czego chcieli; kto krył się za plecami...; były pracownik Zarządu Regionu Solidarności ujawnia..., itp. By obrzydzić Lecha Wałęsę, puszczano taśmę -  rozmowę z bratem, w której chodziło o to, jak na tym wszystkim zrobić pieniądze. Potem przyszło opamiętanie, Jerzy Urban wytłumaczył soldatesce, że trzeba po nowemu, czyli po staremu: nie ma ludzi, nie ma sprawy. Nazwiska Wałęsy, zwłaszcza po Noblu, nie dało się wszak wymazać ze społecznej świadomości, więc rzekomy* Goebels jaruzelskiej propagandy powtarzał zaklęcie, że Wałęsa jest osobą prywatną.
      Poważną, na miarę moich zasług nagonką prasową zostałem wyróżniony dopiero w roku 1991. O tym, czego dowiedziałem się o sobie w nowej rzeczywistości politycznej - od roku 1989 do dzisiaj - opowiem za tydzień. Chodzi mi też o ukazanie, że walcząc między sobą w łonie tzw. szerokiego obozu postsolidarnościowego, korzystamy z wszystkich doświadczeń propagandy PRL - tak głośnej, jak i szeptanej. Z jednym wyjątkiem: przyspieszony puls życia politycznego nie pozwala na aż tak finezyjne działanie, jak opisana na wstępie rozmowa porucznika z działaczem. Coraz powszechniejsze jest szybkie i zdecydowane załatwianie sprawy: Iksiński? Przecież to  ch... I wszystko jasne.

                                                                                                          29.09.1999
______________________________
* Wtedy napisałem "rzekomy", bo trwał proces, wytoczony Ryszardowi Benderowi przez Urbana właśnie za "Goebelsa stanu wojennego". Urban uznał to za obraźliwe, bo nie był Goebelsem, tylko Urbanem.

sobota, 27 czerwca 2020

           FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
           
                 
      
   Szatan w Ostrowie Wielkopolskim

     Istnieje stereotyp Wielkopolanina. Mój krajan jest zatem praktyczny, racjonalny, systematyczny i przedsiębiorczy. Nie buja w obłokach, stroni od wszelkiej magii, pochopnie nie wierzy w cuda, wyobraźnią kieruje się tylko w zakresie niezbędnym do zrealizowania konkretnego zadania czy skrupulatnie opracowanego planu. Jest legalistą, czuje respekt do władzy. Rodaków urodzonych za Bugiem nie podziwia, a tych z centralnej Polski ma za leniów i pięknoduchów. Ma poczucie, że Warszawa żyje z jego trudu i znoju, wręcz okrada. Jednocześnie praworządny Wielkopolanin szczyci się tradycją konspiracji - nielegalną działalnością w ramach „najdłuższej wojny w Europie”, zakończonej zwycięskim Powstaniem Wielkopolskim, bądź co bądź wywołanym bez zezwolenia stosownych władz administracyjnych. A w stolicy regionu stoi pomnik upamiętniający ofiary pierwszej w Polsce antykomunistycznej rebelii.
      Stereotypy są proste i łatwe w użyciu. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana i trudniejsza do opisania. Weźmy takie miasto Września, znane z postawy dzieci wrzesińskich, które wystąpiły przeciw germanizacji. W organizowanych tam wyborach sondażowych za każdym razem wygrywali postkomuniści. Czy to znaczy, że akurat w tym mieście większości mieszkańców w ciągu 40 lat PRL powodziło się świetnie, a w II RP spadli na poziom ubóstwa? Chyba nie. Września nie jest wszakże czerwona plamą na mapie Wielkopolski. W tym regionie (choć nie w Poznaniu) wygrał wybory Aleksander Kwaśniewski. Sojusz Lewicy Demokratycznej wygrał wybory do samorządu województwa. „Solidarność” tradycyjnie przegrywała w dawnym województwie pilskim, mniej zamożnym. To Piła, w przeszłości PRL miasto zdominowane przez środowisko wykładowców, słuchaczy szkoły MO i ich rodziny, wybrała do „kontraktowego” senatu jedynego kandydata spoza OKP, Henryka Stokłosę. Z kolei dawne województwo leszczyńskie ma zupełnie inny charakter. Ludność zasiedziała, dobrze zorganizowana, stosunkowo zamożna, rolnicze zagłębie. Taka społeczność w demokracjach kieruje swoje preferencje wyborcze w prawą stronę. U nas inaczej: tak mieszczanie leszczyńscy, jak i okoliczni rolnicy wybierają w większości postkomunistów. Można by powiedzieć, że nic się nie zgadza, a można stwierdzić co innego: stare stereotypy należą do przeszłości, rzeczywistość konstruuje już nowe.
     Opowiem, co się w ostatnich dniach zaczęło dziać w Ostrowie Wielkopolskim. O sprawie wiem z regionalnego magazynu informacyjnego poznańskiej telewizji, a trzeba, żeby cała Polska wiedziała. W Ostrowie pojawił się szatan wcielony. To znaczy pewne jest to, że zapanowała tam zbiorowa psychoza z powodu szatana, który rzekomo grasuje po mieście. Jest podstępny, choć nie nazbyt wyrafinowany: z zamiarem porwania zaczepia dzieci i młodzież, pytając o godzinę. Wielu przezornych rodziców nie pozwala teraz dzieciom nosić zegarków, inni towarzyszą pociechom do i ze szkoły. Według rozpowszechnionej wiedzy, dwie nastolatki, które nie podały szatanowi aktualnego czasu i rzuciły się do ucieczki, usłyszały odeń pogróżkę: jutro nie będzie was na tym świecie. Nazajutrz obie się powiesiły. W ostatnich dniach policja leszczyńska nie przyjęła żadnego zgłoszenia o samobójstwie, co jednak nie dowodzi na sto procent, że tragedia taka nie miała miejsca. Naoczni świadkowie zeznają, że szatan przemieszcza się czarną limuzyną marki wołga. Młoda dziewczyna - powołując się na koleżankę, która go widziała - powiedziała do kamery, że ostrowski diabeł wygląda niby jak człowiek, ale ma rogi i kopyta. Odpytywani przez reportera mieszkańcy potwierdzali tę wersję, choć nie wszyscy dają wiarę, że to prawda. Pewien chłopiec powiedział nawet: „Szatan? To bajka dla małych dziewczynek, my się nie boimy, bo w to nie wierzymy”. Nie wszyscy mieszkańcy ulegli psychozie - informował reporter - ale ludzi, którzy uwierzyli w ziemskie istnienie szatana, jest sporo. O zmierzchu ulice Ostrowa pustoszeją.
     Moją relację można zakwestionować: nie wiemy, czy to w ogóle jest prawda, bośmy na miejscu nie byli, to tylko telewizja pokazała. Informacja poznańskiego „Teleskopu” była, według moich możliwości oceny rzetelna i wyczerpująca. Jej wiarygodność usankcjonował przed kamerą oficer ostrowskiej policji, który stwierdził, że w chwili obecnej psychoza w mieście się utrzymuje i na dzień dzisiejszy oficjalne komunikaty władz o braku materialnych dowodów na obecność w Ostrowie rzekomego diabła jej nie redukują.
     Owszem, doświadczenie życiowe uzasadnia wiarę w istnienie szatana. Jak sadzę, współcześnie przybiera on postać tzw. agenta wpływu. Zresztą zawsze tak robił. Już to był powabną kobietą, już fałszywym prorokiem, a nawet przebierał się w ornat. Ale żeby racjonalny Wielkopolanin uwierzył, że szatan na ziemi mocuje sobie na głowie rogi na gumce, a na stopy wkłada jakieś czadowo - odlotowe obuwie?
A może... to co się stało, czy wciąż się dzieje w Ostrowie Wielkopolskim - dzieje się naprawdę, choć najmniej o tym wie policja państwowa, bo nie otrzymała zgłoszenia? Oto zdeterminowany szatan, urażony tym, że Polacy przestali wierzyć w jego ziemską aktywność, postanowił, nie bacząc na niuanse public relations, przypomnieć o swoim istnieniu - z pomocą archaicznego stereotypu rogatego diabła z kopytami. Trwoga...

                                                                                                          21.09.1999
________________________
Na zdjęciu powyżej: czarna wołga. Poniżej: "szatan" - borowik szatański. 

        
                        

piątek, 26 czerwca 2020

          FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"           
 
                    Rekordowe parowozy lat 30. - SmartAge.pl
         
   Rosną szeregi niezadowolonych

     Czytelnik zwrócił mi uwagę na błąd, zatem prostuję: 2 tys. złotych zarabiał przed wojną np. oficer wojskowy, a pensja maszynisty kolejowego, choć godziwa, była mniejsza - 700 zł; moje źródło informacji (teściowa) uzupełnia jednak, że maszynista pociągów dalekobieżnych zarabiał 1200 zł. Za list serdecznie dziękuję i proszę o wyrozumiałość: urodziłem się po wojnie i rzeczywistość II Rzeczypospolitej znam tylko z opowieści starszych i literatury; po wojnie złoty polski ulegał denominacji, inflacji i znów denominacji - mylą się liczby, zera. Moja pierwsza pensja „etatowa” (koniec lat 60.) wynosiła 1200 zł (sprzątaczka zarabiała wtedy 700), w roku 1981 zarabiałem już kilka tysięcy, w r. 1990 - 800 tys., a potem już miliony, miliony... Po tej imponującej progresji dziś mogę powiedzieć, że wracam do punktu wyjścia.
      Nie mam pod ręką źródeł, żeby oszacować wartość nabywczą złotego II RP i dzisiejszej - znów mocnej - złotówki. (Kurs dolara nie jest trwałym odniesieniem, bo przecież jeden dolar w Ameryce sprzed pół wieku i dzisiejszy  to inny pieniądz). Na podstawie wiedzy potocznej mogę stwierdzić, że przedwojenne 100 zł to były pieniądze kilkakroć większe niż dzisiejsze sto złotych, do niedawna milion. I tak, jeśli maszynista pociągów dalekobieżnych zarabiał miesięcznie 1200 zł, to, jak wynikało z tego, co napisałem w poprzednim felietonie,  pensja ta starczyła na codzienne utrzymanie rodziny (6 osób), coroczne wczasy i... oszczędności.
      Kolejarze w ogóle (dalekobieżni czy lokalni) byli arystokracją pośród pracowników, których później Polska Ludowa określiła jako „fizycznych” w opozycji wobec „umysłowych”. (W moim pierwszym dowodzie osobistym w rubryce „zawód” wpisano: „prac. umysłowy”. Praca moja polegała wszak na wypisywaniu ogromnej ilości asygnat „RW” w trzech kopiach, każda zamówiona część miała swój własny dokument z nazwą i wieloma symbolami cyfrowymi. Dwie kalki wymagały dużego nacisku długopisu, zdarzało się, że u końca dnia pracy ręka odmawiała posłuszeństwa. Zajęcia, które można by zakwalifikować jako rzeczywiście umysłowe, odbywały się tylko w czasie przerw śniadaniowych. Krótko przed odejściem ze stanowiska „st. ref. techniczny” w centrali zapadła decyzja o - tajemniczej wtedy - komputeryzacji, do której pierwszym krokiem było wprowadzenie arkuszy zbiorczych. Wtedy okazało się, że moją miesięczną pracę można wykonać w trzy dni i to bez pomocy komputerów, których nikt na oczy nie widział. A przecież po roku pracy pytałem wielekroć starszych pracowników a nawet wicedyrektora, czy nie można by wypisywać zbiorczych asygnat, aż usłyszałem odpowiedź: nie można, bo byś nie miał roboty. Podział na fizycznych i umysłowych nie wytrzymał próby czasu - czy dzisiejsza kasjerka obsługująca komputer, pracuje fizycznie, czy umysłowo?)  Socjalizm nie mógł używać określenia „pracownik najemny”, bo w ustroju socjalistycznym nikt się do pracy nie najmował, tylko pracował dla wspólnego dobra. Ogromna większość społeczeństwa to byli „ludzie pracy” (podzieleni na klasę robotniczą - fizycznych i inteligencję pracującą - umysłowych). Druga (pod względem liczebności) grupa społeczna składała się z „kierownictwa partii i rządu” i „aparatu” wszystkich szczebli, prócz tego funkcjonowali jeszcze zawodowi „działacze społeczni”, zawieszeni między ludźmi pracy a kierownictwem. Osobnym sektorem byli wszyscy mundurowi, w tym "policje jawne, tajne i dwupłciowe" (Norwid).  O samodzielnych rzemieślnikach nie mówiono, że są właścicielami swoich zakładów, potocznie nazywali się „prywaciarzami”, a w języku urzędowym należeli do „sektora prywatnego”. Kierownictwo partii i rządu miało do tego sektora stosunek schizofreniczny: tolerowało go, ale prześladowało i deprecjonowało (choćby tym przezwiskiem podobnym w brzmieniu do „bikiniarzy”), bo doktryna wymagała, aby umacniać w społeczeństwie przekonanie, że praca „na swoim”, tak w mieście jak i na wsi, jest w gruncie rzeczy reliktem odrzuconej przez marksizm-leninizm przeszłości.
     Z tego, co mi wiadomo z opowieści starszych, przed wojną potocznie dzielono ludzi na bogatych, dobrze zarabiających i biednych oraz bezrobotnych. Jeden z moich dziadków miał warsztat stolarski w piwnicy, nie zatrudniał nikogo. Był utalentowany, wychodziły spod jego rąk cudowne meble, oczywiście z fornirem, intarsjami itd. W II RP powodziło mu się znacznie gorzej, niż przedtem w Berlinie, gdzie dorobił się warsztatu z pomocnikami i był eleganckim mieszczaninem. Przyczyną tej „deklasacji” było to, że w odradzającej się Niepodległej klienci byli mniej zamożni. Moja mama, uczennica szkoły podstawowej, osierocona wraz z młodszymi braćmi przez matkę,  zaliczona została do dzieci ubogich i z tej racji, za dobre wyniki w nauce, latem jeździła na bezpłatne kolonie. Był to, przypomnę, ustrój kapitalistyczny, a Polska była biedna i gospodarczo zacofana. To młode państwo nie było jednak jakąś oazą ubóstwa w tej części Europy, skoro przyjeżdżali tu za pracą szwedzcy wieśniacy. W 1939 r. II Rzeczpospolita  miała 20 lat. III RP ma dopiero dziesięć.
      Te luźne refleksje nie wynikają z woli przekonania wszystkich niezadowolonych (zwłaszcza związkowców OPZZ) do wyższości ustroju kapitalistycznego nad socjalistycznym. Jeśli bowiem ma rację prof. Jadwiga Staniszkis, to niezadowoleni wcale nie protestują przeciw kapitalizmowi. Twierdzi ona, że zamiast ustroju kapitalistycznego powstał u nas ustrój menedżerski. (Jak mi się zdaje, o różnicy stanowi zwłaszcza istnienie tych spółek skarbu państwa, które przynoszą budżetowi straty, a swoich menedżerów wynagradzają nader obficie. Rozsądek mówi, że jeśli firma nie generuje zysku i nie widać żadnych znamion poprawy, to menedżer powinien pracować także bez zysku, czyli za darmo, jako działacz społeczny. Jeśli górnictwo węglowe ma wciąż ogromny deficyt, to cała menedżerska obsługa też powinna być na deficycie i solidarnie do interesu dopłacać. Ekonomia nie funkcjonuje jednak poza polityką, czyli  w próżni społecznej. Gdyby z tymi menedżerami tak postąpić, to zasilą wtedy szeregi niezadowolonych. Na to państwo nie może sobie pozwolić).
     Jeśli diagnoza prof. Staniszkis jest prawdziwa, to prowadzi ona do następnego odkrycia, że ustrój menedżerski dzieli społeczeństwo jeszcze inaczej: na zadowolonych i niezadowolonych. Jedni bez drugich żyć nie mogą - to jasne, ale nie można mówić o równowadze, gdy tych drugich wciąż przybywa, a złym przykładem świeci już cały świat polityczny. Niezadowoleni są tak politycy opozycji jak i członkowie rządu. W łonie koalicji rządowej Unia Wolności nie jest zadowolona z AWS, a AWS nie jest zadowolona  z Unii. Wewnątrz AWS każda partia jest niezadowolona z pozostałych.
      Nie ukrywają już niezadowolenia prywatni pracodawcy. Nie są zadowolone wojsko i policja. O niezadowoleniu budżetówki lepiej nie mówić.
     Na dobrą sprawę nie wiadomo, kim są ci zadowoleni z tego, co się dzieje. Bo nawet menedżerowie są zadowoleni tylko z siebie, a już sytuację oceniają jako wysoce niezadowalającą. Zadowolonych, którzy ukrywają przed opinią publiczną swoje zadowolenie, trzeba wreszcie ujawnić. Zapytała mnie niedawno wycieczka szkolna: "Niektórzy starsi mówią, że za komuny było lepiej, a pan jak to widzi?" Odpowiedziałem: Ci, co tak mówią, mówią prawdę - nigdy nie było tak, żeby wszystkim było gorzej. 

1999
________________________
Na zdjęciu polski parowóz Pm36-1 z Chrzanowa na wystawie w Paryżu, lata trzydzieste ub. wieku.


czwartek, 25 czerwca 2020

      FELIETONY Z LAT 90. NA ŁĄMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"     
               
                  79. rocznica wybuchu II wojny światowej - Aktualności - Instytut ...

    Wrzesień

     1 września 1939 roku, na wieść o wybuchu wojny matka mojej teściowej zarządziła wycofanie na Polesie. Tak sobie wymyśliła, choć żadnych krewnych tam nie było. Najpewniej kierowała się własnym rozeznaniem w teatrze działań wojennych, a zbieżnym z założeniami polskiego sztabu generalnego - tak daleko Niemcy nie dojdą na pewno. No i - dzieląc się z bolszewikami - nie doszli, ale też uciekinierzy dotarli zaledwie pod Kutno. Współcześnie wybuch wojny kojarzy się z nieuchronną paniką w świecie cywilnym, a tę jakość wprowadzili Niemcy na szeroką skalę dopiero w r. 1939. Wszystko zatem odbyło się szybko, ale sprawnie i bez żadnych znamion chaosu. Taka była matka teściowej: decyzje podejmowała nagle i bezzwłocznie przystępowała do ich realizacji. Nie traciła czasu na wahania, rozważania za i przeciw czy konsultacje z mężem. Był to model harmonijnej rodziny doskonale równoważący patriarchat z matriarchatem. Ojciec teściowej był od zarabiania pieniędzy, matka od ich wydawania. Ojciec oddawał matce całą pensję, a za dobre sprawowanie otrzymywał skromne kieszonkowe. Jako maszynista pociągów pośpiesznych (ci wsiadali do parowozu w białych rękawiczkach) zarabiał dwa tysiące złotych.* To było dużo. Prestiż maszynistów kolejowych (mówiło się do nich per panie mechaniku) można porównać do dzisiejszych pilotów boeingów. Znani byli z tego, że się budowali. Ojciec teściowej nie zbudował domu, bo struktura wydatków rodzinnych, na którą nie miał wpływu, nie uwzględniała tego. Nie wyrzucano pieniędzy w błoto, ale też nie oszczędzano zaciekle: w domu zawsze żywili się jacyś krewni, znajomi i protegowani przez kogoś bezrobotni i inni ubodzy. Jeśli ojciec ukrył sobie zaskórniaka, to na ogół nie zdążył go roztrwonić, bo matka znajdowała go przy codziennym precyzyjnym sprzątaniu i konfiskowała.
     On był przeciwny ewakuacji. Prosił, przekonywał, wskazywał na poważne luki logistyczne w przyjętym planie, w tym choćby brak konkretnego miejsca docelowego ucieczki czy spodziewane zakłócenia w planowym ruchu pociągów. Na nic. Decyzja była podjęta, ona miała przecież pieniądze i zasadnie ufała w moc stabilnej złotówki. 2 września zleciła kompleksowe wykonanie ewakuacji renomowanej firmie spedycyjnej Hartwig. 3 września jej pracownicy zabrali z domu to, co już było spakowane. Na ciężarówkę załadowano ubrania, bieliznę pościelową, zastawę srebrną i inną, naczynia kuchenne i higieniczne, jakieś kosztowności, materace, pierzyny, poduszki, ulubione krzesło dziadka oraz firany. Zostały meble, radio (tu, do ostatniej chwili toczył się spór) i ojciec (ktoś musiał pilnować mieszkania). Miał on zresztą jeszcze inne zadania: trasę Międzychód - Poznań przejechał z podczepionym do parowozu specjalnym „pługiem”, który wyrywał podkłady kolejowe, czyniąc trakcję nieprzejezdną dla Niemców. Usługa Hartwiga, jak pisałem, była kompleksowa. Firma wynajęła od kolei wagon towarowy (docelowo - Polesie), przeładowano nań starannie dobytek, przy którym rozłożyli się pasażerowie: zleceniodawczyni, dzieci i dziadek. Pociąg jechał w tym samym kierunku, w którym wycofywała się Armia Poznań. Było ciepło i słonecznie, moja teściowa była małą dziewczynką i bardzo się jej ta podróż wprzódy podobała: wreszcie coś innego od corocznej jazdy pierwszą klasą (dla rodzin kolejarzy darmowo) do Białego Dunajca. Na postojach uczynni żołnierze przynosili wodę. Pociąg przemieszczał się wolno, w Poznaniu byli już Niemcy. Rychło zaczęły się ostrzały z powietrza - wtedy pociąg stawał i wszyscy uciekali na boki, prócz dziadka, który pozostawał w wagonie i liczył trafionych, bo z myśliwców strzelano do uciekających; takoż pasażerów ubywało. Przed Kutnem zaczęły spadać bomby i wtedy dziadka z wagonu zabrano. Samoloty odleciały tak szybko, jak przyleciały, ale wszyscy żywi przez kilka godzin nie wychodzili z kryjówek. Nalot nie powtórzył się - pociąg został unieruchomiony. Wagon wynajęty przez firmę Hartwig spalił się doszczętnie. Matka teściowej obejrzała dokładnie zgliszcza, zatrzymała wzrok na ostygłej już metaliczno - węglowej, nieregularnej bryle. Na pytanie: Mamusiu, na co tak długo patrzysz? - odpowiedziała: To jest skrzynka ze srebrami.
     Sprawczyni rodzinnej ewakuacji zdała sobie sprawę, że ucieczka na Polesie nie powiodła się. Front wyprzedził podążający w kierunku wschodnim - i zbombardowany - pociąg. Kto przy zdrowym umyśle uciekałby w kierunku frontu? A więc powrót. Z całego dobytku zostały na szczęście pieniądze, uwieszone na szyi matki w specjalnej torebce. Rodzina dotarła do wsi, gdzie zakupiono konia z czymś, co miało cztery drewniane koła. Chłop - sprzedawca nie zataił, że koń jest ślepy na jedno oko. W drodze wyszło na jaw, że jest bardzo stary i słaby. Najpierw więc „z wozu zeszła baba” - matka teściowej była potężnej postury, ważyła sporo. Później pieszo szły także dzieci, ale nawet z samym dziadkiem koniowi było coraz trudniej iść i robiono krótkie postoje co kilometr. Nocowali po wsiach, polski złoty był tam wciąż honorowaną walutą. W połowie października dotarli wreszcie do przedmieść Poznania - mosty na Warcie były zburzone. Koń - starzec i kaleka został na prawym brzegu.
     Klucze do mieszkania - z opróżnionymi meblami, bez pościeli, ubrań, naczyń i firan - czekały u sąsiadki. Nie było też w domu ojca; uciekł, bo szukali go Niemcy.
     W tym czasie jeden z moich dziadków wycofywał się jeszcze z Armią Poznań. Później brat mojej matki został wywieziony „na roboty” do Niemiec i już nie wrócił. Moi przyszli rodzice, jako nastolatkowie pracowali u Vockewulfa. Teściowa także. Pieniądze, które jeszcze miała jej matka, były nieważne. Ważne były kartki. Bez kartek była ersatz - marmolada na bazie buraków. W dzieciństwie wiele o niej słyszałem, jak to ciągle było pełne wiadro - jadło się, a marmolada rosła. Jako dziecko dziwiłem się, dlaczego dorośli tak często rozprawiali o żywności, a nawet grozili: Niech chcesz jeść? Czekaj, przyjdzie wojna i będziesz chleba na śmietniku szukał!
     Maciej Łętowski napisał ostatnio o naszym pokoleniu, że chowało się w cieniu wojny i bawiło się na podwórku „w wojnę”. I że nikt nie chciał być szkopem. Tak było. Raz trafiło na mnie: zostałem Niemcem w drodze losowania. Dano mi hełm Wehrmachtu (przyniesiony przez starszego kolegę z poznańskiej cytadeli), miałem też karabin - zabawkę. Na ulicy znalazłem się w roli i krzyknąłem za uciekającymi: Halt! Przechodzący starszy człowiek chwycił mnie za uszy i z pianą na ustach rzekł: Ja ci dam „halt”, przeklęty smarkaczu! (Oryginalnie, po wielkopolsku brzmiało to: Jo ci dom „halt”, ty bymnie chorobny!)
     Gdy dwa akapity wyżej zamknąłem opowieść o wrześniowej ucieczce, stała się rzecz niewiarygodna: na pobliskim, małym stadionie nagle zagrzmiała orkiestra dęta. Zagrano... hymn niemiecki. Deutscheland, Deutscheland, über alles... Nie, Niemcy już tej zwrotki nie śpiewają. My już nie mówimy „szkopy”. Nadstawiłem ucha i dowiedziałem się z megafonu, że właśnie otwarto zawody sportowe niepełnosprawnych. Do rywalizacji stanęli zawodnicy z bratniego regionu Dolnej Saksonii.
           
                                                                                                                                                    7.09.1999
_______________________
* Czytelnik "TS" zwrócił mi w liście uwagę, że 2 tys. zł zarabiał np. oficer wojskowy, a maszynista kolejowy - 700 zł. Konsultowana teściowa  orzekła, że maszynista pociagów pośpiesznych - dalekobieżnych zarabiał 1,2 tys.        

wtorek, 23 czerwca 2020

               FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"                 
               
                    Sierpniowa fala strajków w Polsce 1980 roku | dzieje.pl - Historia ...


      Rocznicowa łyżka dziegciu

     Tydzień temu pisałem o przestrodze, jakiej na jasnej Górze udzielił arcybiskup Józef Życiński: aby wszystkiego nie urynkowić i nie wystawiać na sprzedaż swoich przekonań, nie traktować instrumentalnie wartości wielkich i pięknych w imię kariery, sukcesu, osiągnięć materialnych. Zacytowałem też jeden z wymienionych przykładów nagannego zachowania: kogoś, kto żąda rekompensaty finansowej za to, że był internowany. Ks. arcybiskup podał inny jeszcze przykład: kogoś, kto ubiega się o posadę dyrektora, wskazując na takie przymioty, jak np. udział dziadka w AK. Zastanawiałem się, jak szerokie jest rozpoznane zjawisko, oparte w wygłoszonym upomnieniu na dwóch zaledwie przykładach. Byśmy nie popadli w przygnębienie, abp Życiński przypomniał „polskie sierpnie” i powiedział na koniec: Musimy mieć świadomość, że w pluralistycznym społeczeństwie znajdą się niestety osoby, które wprowadzą sobie alternatywną wersję dekalogu, w której nie będzie miejsca na poczucie godności, wszystko będzie można przeliczyć i sprzedać. A więc nie powszechna wyprzedaż wartości, tylko zachowania pojedynczych osób. Podążając za autorytetem, opisałem inny przykład: kolegi „solidarnościowca”, z wykształcenia technika, który wystawił na rynku pracy swoje umiejętności, ale jego stan bezrobocia trwa, bo, jak słyszy od pracodawców, jako pięćdziesięciolatek jest za stary. Zadałem pytanie: czy byłoby moralnie naganne, gdyby wystawił na sprzedaż wartości i przekonania, bo nic innego do sprzedania już nie ma, a z czegoś żyć musi? Pytanie jak najbardziej retoryczne: na rynku nie idą wartości, przekonań nie kupują, za zasługi nie płacą - nawet pracą. Przypomnę też, że rozgoryczony, przegrany kolega bezrobotny zadał mi pytanie: kto wygrał tę rewolucję?
     Kilka tygodni wcześniej przeczytałem w prasie rozmowę z francuskim socjologiem, wielce przyjaznym badaczem spraw polskich. Profesor postawił diagnozę: Polska wygrała, choć tamta „Solidarność” (tzn. 1980 - 81) przegrała. Żaden autorytet w kraju nie ośmieliłby się czegoś takiego powiedzieć. A jednak francuski profesor wie, co mówi, uzupełniając: „Solidarność” przegrała z neoliberalizmem, panującym zresztą w całej Europie. Czy „tamta”, rewolucyjna Solidarność mogła wygrać? Zapomnijmy na chwilę o 13 grudnia i stanie wojennym. Program „Solidarności”, przewlekle układany i uchwalony w końcu przez I Zjazd Związku nie projektował zmiany ustroju na kapitalistyczny. Słowem kapitalizm w ogóle się nie posługiwał, także ze względów politycznych i geopolitycznych. Więcej tam było eufemizmów (społeczeństwo obywatelskie) niż konkretów (pluralizm polityczny). Więcej utopii (Samorządna Rzeczpospolita) niż realiów (demokracja parlamentarna). Lecz nie była to tylko sprawa języka. Wizję przebudowy Polski kreśliliśmy tak właśnie nie tylko z taktycznej ostrożności. Z przyczyn geopolitycznych suwerenna zmiana ustroju politycznego i gospodarczego była wtedy niewyobrażalna. Skonstruowaliśmy więc postsocjalistyczną utopię: w ramach ustroju totalitarnego miała kwitnąć samorządność, załogi miały współrządzić przedsiębiorstwami należącymi do państwa - kapitalisty; w system gospodarki „nakazowo - rozdzielczej” miały być wtłoczone elementy wolnego rynku. O bezrobociu w programie nie było mowy. Doraźne oczekiwania streszczał postulat pewnego delegata ze Śląska pod adresem gościa Zjazdu, ministra - figuranta, pozbawionego jakichkolwiek kompetencji decyzyjnych: zgodzimy się na droższe papierosy, jeśli nie będzie drożeć kiełbasa. Rzecz w tym, że komuniści nie mieli już sposobu na to, żeby zamrozić cenę kiełbasy. Osłoną dla podwyżek musiał być aż stan wojenny. Osławiony dekret ustanowił faktycznie „uroczyste” zamknięcie zbankrutowanego, socjalistycznego interesu. Żadne reformy nie były już możliwe, przez dekadę Polska marniała, w końcu nawet czerwoni generałowie stracili impet do działań frontowych w rodzaju „przerzutu sera żółtego na odcinki szczególnego niedoboru”.
     Co by było, gdyby nie 13 grudnia? Można tylko abstrahować, choć nie bez pewnego pożytku. Gdyby polscy komuniści chcieli i mogli, gdyby już wtedy mentalnie dojrzeli do kapitalizmu - uwłaszczaliby się ewolucyjnie, szeroko, bardziej „sprawiedliwie”, w sposób jeszcze bardziej zorganizowany niż osiem - dziesięć lat później. „Solidarność” byłaby stopniowo korumpowana i w końcu podzieliłaby się na „klasę polityczną”, odrzuconych „frustratów i oszołomów” i masy związkowe, o których zaczęłoby się w końcu mówić jako o „szerokich grupach roszczeniowych”. Utopijny program Zjazdu „Solidarności” przegrałby z neoliberalizmem, a peerelowska nomenklatura wygrałaby więcej, niż faktycznie wygrała.
     Program przegrał, czy musieli przegrać ludzie: ci poszczególni, jak mój kolega - bezrobotny i ci statystyczni, liczeni w procentach i milionach, określani jako żyjący w biedzie lub „na granicy dostatku”? Nie wszyscy zadają sobie to pytanie, bo nie wszystkich ta sprawa interesuje. Problem ubóstwa ludzi, rodzin - ofiar transformacji przed każdymi wyborami tradycyjnie już zgłasza lewica i prawica. Dobrze, że Lech Wałęsa wyprzedził swoim „szczytem” polityczną koniunkturę. Chciałoby się wręcz powiedzieć: rychło w czas. Uwaga Mariana Krzaklewskiego wygłoszona przy tej okazji, by dyskusji o biedzie nie traktować w kategorii walki politycznej, była potrzebna.
     Unia Wolności, partia ludzi sukcesu, zorganizowała własne, „przedterminowe” obchody rocznicowe przed gdańską stocznią. Bardzo ładnie pokazała to telewizja. Ta partia ma do tego polityczny tytuł: jest w niej jeszcze garstka działaczy wywodzących się z „pnia i korzenia”. 31 sierpnia świętować będzie NSZZ „Solidarność”. To data zakończenia strajku i podpisania porozumienia z kierownictwem PRL. Jedne porozumienia złamano, innych w ogóle nie respektowano, ale Polska w końcu wygrała. 31 sierpnia 1980 - dzień początku zwycięstwa.
     Czyjego - zapyta być może rozgoryczony kolega bezrobotny, uczestnik tamtych wydarzeń i ofiara późniejszych następstw. Wybaczę mu ten sarkazm i niech czytelnik wybaczy mi tę rocznicową łyżeczkę dziegciu.
                                             
                                                                                                          29.08.1999
___________________________
Uwaga do poprzedniego felietonu. Podałem, że "teczka personalna i teczka pracy TW "Filozof" zostały zniszczone w r. 1990".  Tak się to urzędowo stwierdza. Na jakiej podstawie? Na podstawie dokumentu pt. "Protokół zniszczenia ..." itd. Czyli ten, kto niszczył, sporządził taki protokół. Należałoby jednak mówić o "zaginięciu", bo to, że zaginęły, jest pewne, natomiast przy niszczeniu nas nie było. Wspomnienie dla ilustracji: Kiedyś klub studencki zmieniał siedzibę, ze starych pomieszczń do nowych przewieziono meble, były to rustykalne ławy i siedziska "wyrzeźbione" z pni. Rychło jednak zniknęły. Uznano, że nie pasują do nowych wnętrz i - "skasowano", wieńcząc dzieło "protokółem kasacji". To co się ostatecznie stało z tymi meblami, zapytałem prostodusznie. Edek wział siekierę - wyjaśnił mi kolega kierownik - i porąbał. Wyraziłem zdumienie - przecież one miały jeszcze wartość użytkową! Tak nie ma - objaśnił starszy, doświadczony kolega. - Jest rygor, kasacja to kasacja. Za jakiś czas złożyłem mu wizytę w domu. Usiedliśmy na siedziskach, przy ławie, formalnie skasowanych. 

niedziela, 21 czerwca 2020

               FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"       


    
   Ocalenie w sumieniu i odszkodowaniu

     Na Jasnej Górze arcybiskup Józef Życiński* przestrzegł przed ludźmi pozbawionymi skrupułów, którzy są gotowi wystawić na sprzedaż nawet wielkie wartości. Mówił o próbach instrumentalnego traktowania wartości wielkich i pięknych w imię kariery, sukcesu, osiągnięć materialnych. Podał przykłady. Jeden to postawa kogoś, kto wytacza proces i żąda rekompensaty, bo był internowany. Jak można zrozumieć, jest to dla Niego przykład żenujący i zawstydzający dla wszystkich innych represjonowanych w PRL, którzy "wartości na sprzedaż nie wystawili". Gdyby jeden wygrał proces, to wyrok sądowy stałby się niejako wykładnią dla wszystkich. A jeśli wszystkim należałoby się materialne zadośćuczynienie, to musiałyby powstać taryfikatory. Ile należy się za jeden dzień, za miesiąc, czy przysługuje dodatek za stanie w skarpetkach na mrozie? Jaka stawka za wyważenie drzwi mieszkania łomem, jak wycenić szok doznany przez rozespane dzieci? Ile za pobicie, ile za złamanie ręki, za trwały uszczerbek na zdrowiu? Czy stawka za odsiadkę wyroku miałaby być z zasady wyższa niż za internowanie - tu sprawa skomplikowana, bo niektórzy twierdzą, że odsiadka "bezterminowa" też jest nieznośna. Różne były też warunki internowania, czy np. to, że Lecha Wałęsę przetrzymywano w warunkach lepszych niż więzienne, nie bito go i nie ubliżano, stanowi, że przysługuje mu stawka mniejsza? A jak wycenić wszelkie inne represje i prześladowania? Wyrzucenie z pracy, mieszkania, pozbawienie możliwości zarobkowania, terroryzowanie bliskich?
     Oceniając swoje doświadczenia z lat 70. i 80. - i podejmując próbę ich wyceny - dochodzę do wniosku, że nie ma takiej kwoty, która stanowiłaby pełne, czy jakoś tam adekwatne zadośćuczynienie. Ale, może ktoś powiedzieć, nie chodzi o taryfikatory, stawki, bo doznana krzywda w każdym ludzkim wypadku jest osobna, w zasadzie obiektywnie niewycenialna, chodzi o sprawiedliwość. Tu wszakże pojawia się problem polityczny, ale i moralny. Kto ma płacić? Państwo, dysponujące finansami pochodzącymi z moich także podatków. Tak więc hipotetyczny kolega NN, domagając się od sądu orzeczenia odszkodowania, sięga do mojej kieszeni. Nasuwa się zatem oczywisty wniosek, że ewentualne odszkodowanie powinno zapłacić TAMTO państwo: Polska Rzeczpospolita Ludowa. Tamto państwo, którego długi zresztą spłacamy, nic jednak nikomu już nie zwróci.
     Tamto państwo przeszło do historii, powiedzmy, że istnieje tylko w słodkich wspomnieniach zgorzkniałych komuchów. A jednak sprawa krzywdy i winy nie musi być zamknięta, dopóki żyją poszkodowani i winni. Zostawmy w tych rozważaniach twórców wojennego dekretu i  jego żarliwych wykonawców, choć, moim zdaniem, ich obecne, mniejsze czy większe dochody powinny być obciążone kosztami wspomagania rodzin zamordowanych górników kopalni "Wujek" i innych ofiar. Czy pozwanie o odszkodowanie dyrektora fabryki, kierowniczki szkoły za represyjne zwolnienie z pracy na życzenie SB, budziłoby moralne rozterki - jeśli uznalibyśmy, że bardziej tu chodzi o sprawiedliwość, niż o pieniądze i że nie jest to wystawienie wartości na sprzedaż? Nie polemizuję z arcybiskupem, ja z Nim rozmawiam, nie wystawiam rachunku za krzywdy doznane w PRL, stawiam znaki zapytania.
     A jeśli ktoś, wyobraźmy sobie, wystawiłby na sprzedaż wartości, bo nic już nie ma do sprzedania, a coś sprzedać musi, żeby żyć? Pół roku temu zwrócił się do mnie solidarnościowy kolega z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy. Oto jego curriculum vitae. Z wykształcenia technik, w roku 1980 organizował NSZZ"S", w 1981 internowano go jako przewodniczącego Komisji Zakładowej w oddziale przedsiębiorstwa. Niedługo po wyjściu na wolność z pracy go zwolniono, zarzucając, że konspiruje i demoralizuje załogę. Człowiek zaradny, pracowity (na przedmieściu zbudował dom rodzinny "systemem gospodarczym"), wziął sprawy w swoje ręce - otworzył zakład rzemieślniczy. Zakład przynosił minimalne, choć wystarczające na życie zyski do czasu, gdy wywalczona transformacja ustrojowa nie postawiła warunku: albo "ucieczka do przodu", czyli rozmach, albo uciekać z rynku. Kolega nie miał kapitału ani na inwestycje, ani na spekulacje, zakład zamknął i zatrudnił się w czyjejś rozwojowej firmie na stanowisku administracyjnym. Po latach przedsiębiorstwo przegrało jednak z silniejszą konkurencją, splajtowało. Człowiek ten od roku rozmawia z pracodawcami, którzy doceniają jego kwalifikacje, doświadczenie tak długo, dopóki nie wyjawi swojego wieku. Ma 50 lat i słyszy: dziękujemy, jest pan za stary. Nic to, że jest zdrowy i ma energię. Powiem krótko: nic nie załatwiłem, choć się starałem. Znajomi przedsiębiorcy wykazywali zrozumienie, lecz w końcu odpowiadali tak samo: koniunktura teraz taka, że się zwalnia, a nie zatrudnia; żeby zatrudnić twojego kolegę, trzeba by kogoś pracy pozbawić, a w mojej firmie pracują tylko ludzie niezbędni.
     Kolega ten (rówieśnik, więc nie trudno mi go zrozumieć) zadał mi przez telefon przewrotne pytanie: Powiedz mi, kto wygrał tę rewolucję, bo ja nie. Czy tylko retoryczne? Czy jego sarkazm nie jest zwielokrotniony tym, że ostatnie wybory wygrała AWS, a rząd mają "nasi"? Podkreślam: jego frustracja nie wynika z tego, że - jako człowiek, który wolnej Polsce się przysłużył, za swoją działalność zapłacił - czuje się niedoceniony i politycznie niepotrzebny. On się poczuł (i stan ten się przedłuża) w ogóle niepotrzebny. Jest dumny - po zasiłek dla bezrobotnych się nie zgłosi. Wiem, jaka należy mu się nagroda (nie odszkodowanie) - praca. Nie ma niestety organizacji, organu, instancji, która takie nagrody rozdziela.                                                   

22.08.1999
_____________________________                                                           
* Nota a.d. 2020: Abp Józef Zyciński (1948-2011), mój rówieśnik, był jednym z najbardziej obecnych w mediach hierarchów Kościoła. W swoich wystąpieniach dał się poznać jako nieugięty przeciwnik lustracji. Z dokumentów MSW PRL wynika, że przez 13 lat był zarejestrowany jako TW "Filozof". Arcybiskup przyznawał, że odbył wiele nieformalnych spotkań i rozmów z oficerami SB, ale stanowczo zaprzeczał, jakoby był tajnym współpracownikiem. Sprawa nie została publicznie rozstrzygnięta, ponieważ teczka personalna i teczka pracy TW "Filozofa" zostały zniszczone w r. 1990.

sobota, 20 czerwca 2020

             FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"

                       Nie żyje Andrzej Kern - TVN24

   Mec. Andrzej Kern kontra 
   Bolo, Lolo, Gulo, Marchewa i inni

     Wiele różni mnie od Andrzeja Kerna. Mój ojciec nie był Szwajcarem osiadłym w Polsce, który przed agresją hitlerowską przyjął obywatelstwo polskie, wstąpił do AK, przeżył dwa obozy koncentracyjne, by potem tłumaczyć się z tego przed UB; nie jestem adwokatem, który bronił antykomunistów w latach 70. i 80.; nie byłem wicemarszałkiem Sejmu z ramienia OKP; ZOMO nie pobiło mi syna w stanie wojennym, łamiąc mu rękę, ani też w wolnej Polsce nie porywano mi córki. I to mnie różni, że wiersze, które kiedyś pisałem i publikowałem były inne niż ten autorstwa Andrzeja Kerna w jego książce "Michnikourbanowy napad stulecia" (Wydawnictwo "Akwilo", Bydgoszcz, 1998). Nie jest to właściwie wiersz, lecz tekst piosenki do rytmu disco-polo (autor napisał: disco - olo), utrzymany w konwencji noworocznej szopki satyrycznej, politycznie zrozumiały, nie nazbyt dowcipny i chyba nie najwłaściwszy jako suplement książki wydanej wprawdzie w serii "sensacyjna literatura faktu", ale będącej także zapisem ludzkiego, rodzinnego dramatu. Różni mnie (od autora, ale może od wydawcy?) gust co do wyboru tytułu, jak i ocena jego rynkowej atrakcyjności - może należało po prostu zatytułować książkę po „harlequinowsku” (w rodzaju: "Moja Monika, mój dramat”), ale rozumiem, że autor zapewne nie byłby w stanie z wyrachowaniem użyć imienia córki dla zwrócenia uwagi bywalca księgarni. Sądzę jednak, że czytelnika już nie przyciągają książki, w których jedni politycy demaskują innych, nawet jeśli fotografia na okładce pokazuje, jak jedna ręka odbiera forsę (tutaj zagraniczną - dlaczego nie złotówki?) od drugiej. Nie używałbym "wyszukanej" figury "Anastazja P(lugawa)", dla jednej z osób dramatu, pisałbym raczej: Marzena Domaros vel A. Potocka, licząc na tych czytelników, którzy przypominają sobie ową osobę, wynajętą przez Jerzego Urbana. Może i zgłosiłbym inne krytyczne uwagi, gdybym recenzował jedną z bardzo wielu książek literatury faktu, które w tej dekadzie najpierw skusiły sporo czytelników („Generał Nowak ujawnia”), a potem wszystkich znużyły („Jan Kowalski przerywa milczenie”).
     Co mnie łączy z Andrzejem Kernem? Wielu wspólnych znajomych. Józef Śreniowski, łódzki działacz KOR-u, którego (między innymi) Kern bronił w latach 70. (Tu warto zwrócić uwagę na dwuznaczność słowa "bronił". W latach 70., w procesach najpierw Ruchu, potem KOR-u, nie mówiąc już o poprzedniej dekadzie, rola adwokata - obrońcy tzw. "dysydenta", czyli antykomunisty, który w jakiś sposób ujawnił swoją postawę, była o wiele bardziej symboliczna niż po wprowadzeniu stanu wojennego. W latach 80. w środowisku sędziowskim cywilnym i wojskowym znane już było szerzej pojęcie sumienia, dlatego zdolny obrońca, używając swojej wiedzy prawniczej, w jakimś stopniu bywał skuteczny. Przed Solidarnością adwokat bronił opozycjonistę bez żadnego - prócz moralnego - skutku, bowiem wyrok ustalano precyzyjnie poza sądem. Takich adwokatów, którzy demonstracyjnie przypisywali się do przegranych klientów było w Polsce nie więcej, niż dwudziestu. Grzegorz Palka, członek Komisji Krajowej NSZZ "S" z r. 1981, później prezydent Łodzi, który to stanowisko pełnił tak samo uczciwie i pracowicie, jak uprawiał nielegalną działalność w latach 80. Z łódzkim adwokatem Andrzejem Kernem łączą mnie jeszcze dwaj inni znajomi: Słowik i Kropiwnicki; w trójkę z tragicznie zmarłym Palką kierowali łódzką Solidarnością w latach 1980-81, a gdy wyszli z pudła, wrócili do sprawy. No i znany mi osobiście, sędziwy Marek Edelman, bohater Getta (dziś warto przypomnieć - w latach 70. skontestował Żydów nowojorskich, którzy na zaproszenie władz komunistycznych przyjechali do Warszawy składać wieńce), do którego straciłem część respektu, gdy wybrał na starość rolę młodego bojownika na rzecz sił postępu. Znam też Adam Michnika. Jerzy Urban - no nie, tego osobiście nie znam.
     Łączą mnie z Andrzejem Kernem pewne zachowania polityczne, którymi naraziłem się ludziom i środowiskom. Cytuję go ze stenogramu posiedzenia Sejmu (1993 - w książce dał tamtemu wystąpieniu tytuł „W obronie własnej”): Naraziłem się (...) Sojuszowi Lewicy Demokratycznej chyba całym moim życiem, bo od 19 roku życia byłem związany z opozycja demokratyczną (...) Chyba naraziłem się i tym, że byłem referentem - w Sejmie X kadencji - ustawy o przejęciu majątku PZPR na rzecz skarbu państwa (...) Ale naraziłem się też lewicy Unii Demokratycznej (...) Wreszcie chyba i naraziłem się tym, że w czasie kampanii wyborczej stanąłem po stronie Lecha Wałęsy. Tak jak Andrzej Kern, ale nie w takim rozmiarze i bez tak dramatycznego kontekstu, poznałem smak nagonki prasowej - urządzali je nie czerwoni w PRL, lecz w wolnej Polsce ci rzekomo swoi, dziś nazywani różowymi.
     Oddaję do rąk czytelnika książkę, której charakter wymyka się stosowanym kryteriom oceny. Przenikają się w niej elementy bardzo osobiste o silnym zabarwieniu dramatycznym z elementami historycznymi, politycznymi i sensacyjnymi (...) mają one wspólną podstawową cechę: opierają się na faktach rzeczywistych i nie mają nic wspólnego ze światem literackiej fikcji (...) Staram się oddać klimat moich pięcioletnich zmagań z napaścią ludzi o proweniencji czerwonej (postkomunistów) i różowej (postsolidarnościowej lewicy laickiej i katolickiej). Staram się ukazać cele i metody ich działań (...) Staram się wreszcie pokazać, jak wielu ludzi można przy pomocy mediów doszczętnie ogłupić.
     Wynik zmagań Kerna jest jednoznaczny. Wygrał wszystkie procesy i postępowania, które on wytoczył i które wszczęto przeciw niemu. Rodzice narzeczonego, później męża Moniki okazali się w książce nie tylko narzędziami, ale i ludźmi o nader nieatrakcyjnej reputacji. Dostojni biznesmeni, którzy zaangażowali się po stronie miłości przeciw ojcowskiej despotii trafili za kratki jako oszuści i złodzieje. Niektórzy prokuratorzy, w tym ówczesny zastępca prokuratora generalnego, ukazali się w tak dwuznacznym świetle, że sami sobie podważyli moralne chociażby kwalifikacje do wykonywania zawodu. Liczni dziennikarze okazali się co najmniej frajerami (tu najśmieszniejszy jest chyba p. Hugo-Bader z „Gazety Wyborczej”, który w swoim reportażu przedstawił państwa G. jako parę wybitnych artystów: On - mim, ona - tancerka. We wrześniu założy łódzką szkołę baletową).
Jest tak, jak pisze autor w przedmowie: to nie jest typowa książka literatury faktu, do jakiej przyzwyczajono nas w tej dekadzie. Kernowi nie trzeba wierzyć na słowo, że tak było, jak było, a ktoś mu powiedział to, co powiedział. Fakty i dokumenty mówią za siebie. Wśród faktów są tzw. prasowe, w tym jeden... ukryty. Obszerny reportaż trójki częstochowskich dziennikarzy „Gazety Wyborczej” utknął w redakcji, bo nie był zgodny z przyjętą linią. Przytoczę mały fragment: W tym czasie Monika i Maciek przebywający według części prasy na romantycznym „gigancie” są w rzeczywistości ukrywani w Częstochowie przez Janusza Baranowskiego (...) W najpotrzebniejsze rzeczy zaopatruje ich Gabriel K. - najbliższy zaufany Baranowskiego. Jest u nich niemal codziennie. Monika poznała ponoć jego żonę i dziecko, a także mężczyzn o pseudonimach: Bolo, Lolo, Gulo i Marchewa. Książka nie dokumentuje ani nie wskazuje jednej osoby, która kierowała „akcją Monika”. Pozostawia jednak silne wrażenie, że wśród wykonawców akcji nie zabrakło byłych funkcjonariuszy SB. Bardzo ciekawy jest też „trop poznański”.
     Nie można na koniec nie odnotować udziału w sprawie tzw. pożytecznych, czy - odwracając leninowską kategorię - szkodliwych idiotów. W rolę tę wcielili się (faktów tych wymazać już się nie da) choćby Stanisław Podemski z "Polityki" czy, niestety, Jerzy Pilch. W tej grupie osób, motywowanych nie cynizmem, lecz głębokim poczuciem słuszności, tradycyjnie wybiła się na czoło posłanka Iwona Śledzińska - Katarasińska, która od roku 1968 (kiedy to bezkompromisowo wzięła udział w antysemickiej nagonce) niezmordowanie dowodzi, że nie ma takiej słusznej sprawy, w którą nie zaangażowałaby się całym sercem - jeśli tylko ktoś jej wskaże palcem, którzy są nasi, a którzy obcy. Tego, co zrobiła w „sprawie Moniki”, czyniąc tym razem krzywdę uczciwym łódzkim prokuratorom - z dokumentów sejmowych też się nie da wymazać.
                                                                                                           13.08.1999
______________________________
                 Andrzej Kern – Wikipedia, wolna encyklopedia

piątek, 19 czerwca 2020

      FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLDARNOŚĆ"

          
       
   Homo viator

     Wiele się dzieje na Dolnym Śląsku, a poważna prasa warszawska, mylnie nazywana ogólnopolską, takoż polskie radio i telewizja nie dostrzegają pulsującego - mimo upałów - życia poza stolicą. W okresie wakacyjnym ich uwaga przenosi co najwyżej na nadmorskie plaże i do Zakopanego. Tymczasem wystarczy wziąć do ręki jedno wydanie lokalnej gazety codziennej, by dowiedzieć się o niebanalnych wydarzeniach w regionie. Wybrałem "Gazetę Dolnośląską” (dodatek do „Gazety Wyborczej”) z 30 lipca.
     "Mężczyzna z zapałkami". Na kolumnie zatytułowanej "Aktualności" zwraca uwagę powyższy tytuł zestawiony z fotografią pogodnego mężczyzny, 47 - letniego byłego górnika. Pod zdjęciem podpis: To było jak trans - mówi o swojej przygodzie z zapałkami Stanisław Łukasz. Zapałki kupował w hurtowni - dowiadujemy się w artykule. Najlepsze, jak mówi, są bystrzyckie. - Bo kiedy się je nadpala, mają taki ciekawy odcień. Pudełka po zapałkach wynosiłem z domu tonami. Nawet nie dałem rady policzyć, ile tego było - śmieje się. - Zapałki wciągnęły mnie tak bardzo, że nie mogłem się oderwać. Gdzie nie spojrzałem, widziałem zapałki. A jak zamykałem oczy, to wirowały mi wzdłuż i w poprzek. Potem śniły mi się we wszystkich możliwych konfiguracjach. Jestem dumny z mojego dzieła. A rodzina ze mnie - cieszy się. Z czego cieszy się pan Łukasz? Były górnik pokrył zapałkami 8 - metrowy przedpokój i ubikację. Położył je równo, jedna przy drugiej - opisuje "Gazeta". Ozdobił także dodatki w obu pomieszczeniach - lampki, kinkiety, szafki. W jego niewielkim mieszkaniu w wałbrzyskim Śródmieściu tradycyjnie wygląda jeszcze tylko pokój i kuchnia. Ale na razie muszę odpocząć - przyznaje. Pan Stanisław rozpoczął swoje dzieło w listopadzie. Zapałki układał nawet 10 godzin dziennie. W ciągu ośmiu miesięcy zużył ich około 3 mln. Każdą zapalał, dzięki czemu uzyskał niebanalny efekt sklejonej faktury (widać to wyraźnie na kolorowej fotografii), a przy tym z góry wyeliminował (na co gazeta nie zwróciła uwagi) niebezpieczeństwo wybuchu nietypowej boazerii. W ciągu godziny - informuje "Gazeta" - zużywał 5 - 6 paczek zapałek. Dziennikarka przewidziała, że zafascynowany czytelnik postawi sobie pytanie o koszty. Zapałki do niewielkiej ubikacji kosztowały ok. 300 zł. Całość ponad 2 tys. (w tym 15 pojemników kleju do kasetonów). Zdaniem "Gazety" zapałkowa boazeria wbrew pozorom nie była tania. Ale opłacało się - mówi były wałbrzyski górnik. - Wszystko jest tak przyklejone, że dłutem się tego nie odlepi. Dodam od siebie: z niepozornych zapałek powstała boazeria na pokolenia.
     „Śnieżka pod butami” - donosi tajemniczo „Gazeta Dolnośląska” na stronie drugiej, tuż obok „Dolnośląskiej Opinii Publicznej” (tu lament obywateli - skarżą się na prześladowania ze strony kontrolerów biletów w komunikacji miejskiej; zjawisko to występuje w każdym dużym mieście). Na fotografii widzimy dwa buty, w tle - Śnieżkę. Lecz nie jest to montaż komputerowy! Każdy but jest długi prawie na trzy metry i na ponad dwa i pół metra szeroki - wyjaśnia nam dziennikarz. Buty to styropianowe, oklejone płótnem ogromne kopie prawdziwych butów turystycznych, w jakich dwadzieścia lat temu artysta (pan Edward Szutter, malarz zamieszkały w Lubkowie pod Bolesławcem) chodził na górskie wycieczki. W środku mieści się człowiek, który swoimi drobnymi krokami robi kolejne kroki wielkiego buta. Oba buty najpierw maszerowały ulicami Bolesławca. Tak zaczęła się wędrówka po Europie, a może i świecie, bolesławieckiego malarza oraz jego syna (kroczy w drugim bucie). Jak informuje „Gazeta”, drugim etapem wędrówki, zatytułowanej „Homo viator”*, miało być zdobycie Kasprowego Wierchu. Coś nie wyszło i artysta zdecydował się wejść na Śnieżkę. Pan Szutter powiedział Gazecie: Osiągnąłem pierwszy etap mojej wieloetapowej wędrówki. Realizuję ideę, że życie i sztuka to wędrowanie. Idąc na Śnieżkę, byłem już myślami w Paryżu. Gdzie dalej? Jeśli za Ocean, w kierunku Manhattanu, to rodzi się pytanie, czy buty są właściwie zaimpregnowane, bo przecież te sprzed dwudziestu lat przemakały. Kształt turystycznego buta nasuwa pomysł: przystosować go do podróży podwodnej! Wyobraźmy sobie: jak niegdyś niemiecki Zeppelin z obłoków, tak teraz dwa bolesławieckie buty wynurzają się z wody u Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych Ameryki. Z plątaniny sznurowadeł wychylają się głowy naszych śmiałków, CNN transmituje na żywo, jest na miejscu Dorota Warakomska. A jakiż byłby walor promocyjny, gdyby wyprawę oprzeć na sponsoringu „Radoskóru”! Może za daleko sięga moja wyobraźnia, ale czyż nie jest realne, by wejście do Paryża wykorzystać politycznie, nadając etapowi wędrówki tytuł: Polska wróciła do Europy?
     Tak, idąc od tyłu, doszedłem do pierwszej strony ciekawej gazety. „Wałbrzych. W co ma się ubrać kwiaciarka?” Władze miasta ukończyły remont rynku. Na fotografii widać efektowną fontannę. Miejsce ma być wizytówką miasta. Choć już właściwie jest, władze odłożyły do jesieni wykończenie istotnego szczegółu. Jest na rynku kilka kwiaciarek. Chodzi nie tylko o poprawę estetyki straganów, ale i o wygląd pań. Urząd stoi na stanowisku, że w odrestaurowanym otoczeniu nie mogą pracować w dresach. Powinny być ubrane w strój regionalny. Kwiaciarki się buntują. Jedna wyklucza chodzenie do pracy w długiej spódnicy i fartuchu. Inna twierdzi, że w stroju regionalnym nie poczuje się swobodnie i będzie jej zimno. Wszystkie mówią zgodnie, że nie stać ich na kupienie specjalnych ubrań tylko do pracy. Prezydent miasta rozważa zakup strojów z funduszu reprezentacyjnego. Ale jakich? Naczelnik Wydziału Architektury odpowiada, że chodzi oczywiście o stroje regionalne - wałbrzyskie. Jak przypuszcza, są to takie ubrania, jakie noszą kelnerki z restauracji Barbórka. Szefowa Barbórki potwierdza - to są wałbrzyskie stroje ludowe: długie zielone spódnice, zielone kamizelki i białe fartuchy. Wszelako pani Iwona z wałbrzyskiego Zespołu Pieśni i Tańca informuje: My tańczymy w długich czerwonych spódnicach, dopasowanych serdakach. Do tego jest biały wyhaftowany fartuch, chusta, czepiec i obowiązkowe czerwone korale. Zaznacza jednak, że takie stroje może uszyć tylko firma z odpowiednim certyfikatem. Wspomniany naczelnik uspokaja: nie chcemy być rygorystyczni i wymagać haftów i naszywek. Jak informuje „Gazeta”, w Muzeum Okręgowym w Wałbrzychu nie ma żadnej dokumentacji, która pozwoliłaby ustalić szczegóły ludowego stroju wałbrzyskiego. Jedynym wyjściem wydaje się zasięgnięcie opinii badaczy niemieckich, choć byłoby to może niezręczne. Poczekamy do jesieni, na pewno w Wałbrzychu osiągną kompromis.
     Tymczasem na Dolnym Śląsku pogodni mieszkańcy kleją zapałki, wędrują w gigantycznych butach, stroją się regionalnie. Chce się tam żyć. A warszawska telewizja swoje: strajki, głodówki, blokady.
                                                                                                              5.08.1999
_______________________________
* viator (łac.) - podróżnik, wędrowiec           

środa, 17 czerwca 2020

      FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"

               Archiwum egzystencji | Tygodnik Powszechny
    
    Przecier z mózgu i płodu

     Tytuł nie zapowiada koszmarnego przepisu na wakacyjne przetwory, jego drastyczność sprowokowało „przebudzenie", "ocknięcie się" i "przetarcie oczu" przez kilka pań: sędziwej prof. Marii Janion i młodszych, nietuzinkowych kobiet - m. in. filozofki Joanny Bator i socjolożki Kingi Dunin. O tym że, zdaniem Marii Janion, "Solidarność" odwróciła się od kobiet, wzmiankowałem tydzień temu, traktując problem z urlopową ulgą. Czerwcowo - lipcowa dyskusja na łamach "Gazety Wyborczej" odbyła się jednak na poważnie.
     Zaczęło się od niejakiej Shany Penn, amerykańskiej feministki, która po rozmowach m.in. z redaktorkami podziemnego "Tygodnika Mazowsze" doszła do wniosku, że kobiety dyskryminowali komuniści, a potem mężczyźni, działający w podziemnej "Solidarności". Kilka lat temu pani Penn opublikowała swoje odkrycia w krakowskim piśmie feministycznym "Pełnym głosem". Według niej, kobiety - konspiratorki nie zauważyły dyskryminacji płciowej, bo nie miały feministycznej świadomości. Autorka powołuje się na jaskrawy przykład Danuty Winiarskiej, która przyjęła męski pseudonim konspiracyjny dla wzmocnienia swojej pozycji w patriarchalnej strukturze. Pani Penn chciała dobrze, ale bohaterki jej artykułu poczuły się ośmieszone. Minęło kilka lat i do głosu doszło młodsze pokolenie pań - już świadomych. Jedna z nich, Agnieszka Graff, zainspirowana tamtym artykułem Amerykanki, napisała do "Gazety Wyborczej" o tym, jak to polscy mężczyźni, ignorując kluczową rolę kobiet w podziemiu, zafałszowali historię ostatnich dwudziestu lat - i  w końcu odebrali im owoce  zwycięstwa. Tylko bowiem Barbara Labuda weszła w świetle jupiterów na polityczną scenę, a pozostałe bohaterki skromnie ustąpiły mężczyznom. Wśród ofiar męskiego spisku pani Graff wymieniła zwłaszcza Joannę Szczęsną - obecnie redaktorkę i publicystkę "Gazety Wyborczej". Młoda feministka dobrze rozumie ten mechanizm ustępowania patriarchatowi, bo i ona doznała kiedyś upokorzenia ze strony męskich szowinistów. Jako "dziewczyna opozycjonisty" została kiedyś wyniesiona z demonstracji wbrew swojej woli. Po latach zrozumiała tamto zdarzenie: zaplątała się na chwilę w szeregi rycerskie, ale przywołana do porządku zgodziła się wrócić do roli damy. (I ja pamiętam, jak jeszcze w latach 70., gdy milicja i ubeckie bojówki wkraczały na wykład Towarzystwa Kursów Naukowych, krzyczało się: Kobiety do środka!)
     Do tej chwili było śmiesznie. Szczęsna nie okazała jednak wdzięczności solidarnej feministce. Od lat 70. sama była opozycjonistką i, jak się zdaje, nie potrzebuje od egzaltowanej, młodszej o pokolenie dziewczyny współczucia, że działając w konspiracji nie zauważyła dyskryminacji płci. Tu warto wyjaśnić, że o ile szkolni koledzy pani Graff ją dyskryminowali, chroniąc przed zomowską pałką, to komuniści wcale nie byli tak wsteczni, jak twierdzą wszystkie wymienione feministki. Nasze panie z konspiracji dostawały wyroki nie mniejsze, niż mężczyźni. Jeden z pierwszych wyroków stanu wojennego otrzymała kobieta: dziesięć lat za dziesięć ulotek. Nie słyszałem, aby któraś z pań, które doświadczyły aresztu, internowania, odsiadki wyroku, czerpała satysfakcję z tamtego równouprawnienia. Jest coś żenującego w tym, że przebudzone dziś feministki, które wzmiankowanych dolegliwości nie doświadczyły, pochylają się teraz z troską nad losem upośledzonych rzekomo, odważnych kobiet. Joanna Szczęsna odpisała w swojej gazecie, że kiedyś udało się jej ugasić prawdziwy pożar, ale nie została strażakiem, bo nie miała na to ochoty, a nie z powodu dyskryminacji kobiet. Jej przejawy, owszem, w Polsce dostrzega, jak i akty męskiej przemocy. To, co ją poważnie skłoniło do polemiki to nieakceptowanie feminizmu jako ideologicznego wytrycha do objaśniania świata. Jej zdaniem dyskryminacją kobiet i walką płci nie da się wytłumaczyć wszelkich niepokojących zjawisk współczesnej Polski. Bardzo się cieszę, że Szczęsna - kobieta w stu (albo i więcej) procentach - dostrzegła taką pokusę u radykalnego odłamu feministek (wymienione autorki zastrzegają, że feministkami nie są, co najwyżej "akademickimi"!) Polemicznie zareagowała także inna dziennikarka "Gazety Wyborczej", Dominika Wielowieyska.
     Wydawałoby się, że nie jest to tylko walka płci, skoro polemika odbywa się między kobietami. Feministki nie-feministki w swoich artykułach spierają się z posłankami AWS. Nie traktują ich jednak partnersko, a może nawet odbierają atrybut kobiecości - bo jeśli prawicowe niewiasty mówią to, co mówią, to znaczy, że czynią to pod dyktando patriarchatu. W żadnym wypadku nie mogą to być ich własne, kobiece poglądy, jeśli nie są zbieżne z zapatrywaniami naszych doktrynerek. One, żaląc się w każdym akapicie, że ich poglądy się upraszcza; że niesłusznie, jak to robi Szczęsna, nazywa się je ideologią, bo jest to zaledwie "filozofia różnicy" (Maria Janion) - światopogląd posłanek AWS sprowadzają do rzekomego przesłania, że miejsce każdej kobiety jest w domu, przy dzieciach i przy garach. Sama rzeczywistość temu przeczy, skoro zacofane panie znalazły dla siebie miejsce także w parlamencie - tym gorzej dla rzeczywistości.
     Ta dyskusja, jak widać, nie odbyła się w politycznej próżni. Wrogiem wymienionych pań jest rządząca koalicja, a zwłaszcza AWS. Zdaniem pani Graff, popartej przez pozostałe, zdominowany przez prawicę parlament kolejnymi decyzjami zwiększa dyskryminację kobiet i utrwala patriarchalny podział na mniej i bardziej uprzywilejowanych obywateli. Pani Dunin, bardziej literacko, zarzuca prawicy utrzymywanie nierównego (dla kobiet i mężczyzn) dostępu do konfitur. Najwcześniej jednak przejrzała na oczy najstarsza dyskutantka, pani prof. Janion. Przyznaje ona, że kiedyś, w obliczu zniewolenia za poważne uznawała dążenia niepodległościowe, a nie walkę o prawa kobiet. Jeszcze pod koniec lat 80. na konferencji feministycznej w Berlinie tłumaczyła, że "Solidarność" musi najpierw wywalczyć niepodległość i demokrację dla całego społeczeństwa, a potem dopiero wspólnie zajmiemy się kwestię kobiecą. Rozczarowała się gorzko: Parę lat później "S" istotnie zajęła się kwestią kobiecą - wszyscy wiemy, z jakim skutkiem. Okazało się, że w wolnej Polsce kobieta nie jest jednostką ludzką, lecz "istotą rodzinną", która zamiast polityką powinna zajmować się domem. Jeśli idzie o starsze panie, prof. Maria Janion nie jest jedyną, od której "S" się odwróciła, gdy chodziło już nie o poświęcenie, ale "o władzę, przywileje, pieniądze". Zacytujmy: Pamiętamy przecież, że Zofia Kuratowska, reprezentantka lewicowego skrzydła UW, zajmująca się między innymi prawami kobiet, nie chciała po raz kolejny kandydować do Senatu i wyjechała z kraju, gdyż, jak powiedziała, nie mogła już więcej stykać się z kolegami z "Solidarności", którzy tak bardzo zmienili poglądy polityczne. Po tym zdaniu dyskusja nie mogła już rozbawiać nawet antyfeministów, klerykałów i konserwatystów wszelkiej maści. Zofia Kuratowska nie może już się bronić przed ośmieszeniem. Nie wierzę, żeby publicznie potwierdziła wersję prof. Janion: ucieczka z kraju przed "Solidarnością" aż do południowej Afryki, azyl w ambasadzie polskiej, przyjęcie skromnej posady ambasadora (ambasadorki?).
     Byłoby uproszczeniem twierdzić na podstawie kilku artykułów, że feministkom - ekstremistkom chodzi o konfitury, przywileje, pieniądze i władzę. Starsze mają nieprzeciętną pozycję społeczną, młodsze karierę przed sobą. Żadna nie skarży się na swój los. Chodzi więc o wyzwolenie spod ucisku patriarchatu wszystkich kobiet. Tych świadomych swojej płci i tych, które trzeba płciowo uświadomić. Kinga Dunin: Wielowieyska niczego nie rozumie z liberalnego podejścia do aborcji, po raz kolejny prezentując stare argumenty obrońców życia. Maria Janion: Ocuciła mnie uchwała o ochronie życia poczętego, którą przyjął zjazd "S" w 1990 roku. Więc tu jest płód, przepraszam, pies pogrzebany.

                                                                                                          25.07.1999
_____________________________
Na zdjęciu u góry: prof. Maria Janion