środa, 21 października 2020

Alfabet "Solidarności"



 Partyjni w "Solidarności"

Obywatele PRL dzielili się także na członków PZPR i "bezpartyjnych" (stosunkowo nieliczne były  tzw. "stronnictwa sojusznicze" - Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne - ich członkowie nie sytuowali się po stronie większościowej społecznie masy bezpartyjnych, ale stali niby obok "siły przewodniej" PZPR). W apogeum swojego rozwoju -  w r. 1980 PARTIA liczyła ponad 3 mln członków, czyli niecałe 10% ogółu ludności. Po zalegalizowaniu NSZZ „Solidarność” oraz wprowadzeniu stanu wojennego w 1981, z PZPR wystąpiło 850 tys. członków (w tym ok. 33% wchodzących w jej skład robotników).

Szeregowi członkowie PZPR zapisywali się do NSZZ"S", ale prawdopodobnie nie ma statystycznych danych, w jakiej liczbie ogółem. Można wymienić kilku przywódców strajkowych i wybitnych działaczy "S", członków PZPR. Do partii należeli m.in Bogdan Lis (mechanik) z Gdańska, Andrzej Słowik (kierowca MPK) z Łodzi czy Zdzisław Rozwalak (ślusarz) z Poznania. Partyjni ludzie "S" "oddawali legitymacje" już w r. 1980 (jak Rozwalak), inni czekali, aż ich partia z szeregów wyrzuci. Po powstaniu "S" PARTIA miała wiec kłopot ze swoimi członkami, ale nie tylko z tymi, którzy z niej wystąpili. "Jak partia ma się porozumieć z Solidarnością, jeżeli nasze kierownictwo nie może się porozumieć nawet z szerokim aktywem" - powiedział w r. 1981 sfrustrowany działacz na zebraniu POP (Podstawowej Organizacji Partyjnej). "Góra nie wie, jak jest na dole" - na innym zebraniu wyraził się partyjny robotnik. Powstały wreszcie tzw. "struktury poziome", w których w skali kraju znany był Zbigniew Iwanów z Torunia, którego, mimo poparcia tzw. "dołów partyjnych", z PZPR za karę wyrzucono, a w stanie wojennym internowano. Dochodziło nawet do autentycznych wyborów wewnatrz partii; organizacja w zakładach "H.Cegielski" w Poznaniu wybrała na swojego I sekretarza inżyniera Edwarda Skrzypczaka, który w r. 1981, jako człowiek spoza ścisłej nomenklatury, "na fali odnowy" został I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego, choć po kilku miesiącach misja jego została przerwana delegowaniem do prac przemysłowch w Nigerii, także z przyczyny konfliktu z wieloletnim Komendantem Wojewódzkim MO i SB, u którego wykrył "sprawę korupcyjną". Postępujący rozkład partii spowodował, że po wprowadzeniu stanu wojenngo 13 grudnia 1981 r. administrację cywilną przejęło Ludowe Wojsko Polskie (np. wojewodów zastąpili generałowie - komisarze), ze skutkiem groteskowym i tragicznym jednocześnie.

Cofając się do początku - pierwszych tygodni po Sierpniu 80, hasło "Partyjni w "Solidarności" zilustruję "obrazami". Gdy w Poznaniu 11 września zebrani przedstawiciele zakładów pracy zawiązali się w MKZ NSZZ i wybrali jego prezydium, okazało się, że w jego pięcioosobowym składzie bezpartyjnych jest dwóch, a partyjnych trzech. Z kolei na zakończenie zebrania założycielskiego pewnej załogi, jego inicjator i organizator, człowiek starszy, zaproponował odśpiewanie "Międzynarodówki", choć sam się zreflektował i stanęło na hymnie. Wszelako po kilku miesiącach, gdy "S" okrzepła, na tzw. "masówce" (czyli ogólnodostępnym zebraniu) w zakładach "H.Cegielski", pewien mówca zaczął wystąpienie od donośnego: "Towarzysze!" Odpowiedziało mu zbiorowe buczenie i mimo, że sam się poprawił: "Znaczy, tego, chciałem powiedzieć, no, znaczy się, koledzy..." - mowy nie wygłosił.

Trzeba stwierdzić, że bezpartyjnym założycielom "Solidarności" partyjność niektórych kolegów nie przeszkadzała, a nawet... sprawiała satysfakcję. Partyjni niejako legalizowali ruch, swoją afiliacją do NSZZ"S" odpierali zarzut propagandy, że nowe, niezależne związki zawodowe organizują siły antysocjalistyczne, inspirowane przez wrogie ośrodki światowego imperializmu. 

Wątek "byli partyjni w Solidarności" (jak Jacek Kuroń, Karol Modzelewski czy Bronisław Geremek) - to temat na odrębne hasło.

poniedziałek, 19 października 2020

                                          Alfabet "Solidarności"

             

Nędzyński Stefan (1919 – 2008). 

Absolwent Gimnazjum i Liceum im. św. Marii Magdaleny w Poznaniu, student Uniwersytetu Poznańskiego. W kampanii wrześniowej 1939 – ułan poznański. Dostał się w ręce Rosjan, z więzienia NKWD w Przemyślu trafił do łagru w Obwodzie Archangielskim, następnie do pracy w fabryce w Kuźniecku. W wyniku układu Sikorski-Majski  „wyszedł z Andersem” – został  żołnierzem 2 Korpusu WP, bił się pod Monte Cassino. Po zakończeniu wojny studiował w Rzymie i Londynie; jako ekonomista, a także członek emigracyjnego kierownictwa PPS w Wielkiej Brytanii w r. 1952 rozpoczął działalność w Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych.  Działał na rzecz praw pracowniczych w Afryce i Azji; inspirował zakładanie związków zawodowych i uzyskał tam autorytet. W ostatniej fazie drogi życiowej był wieloletnim szefem Międzynarodowej Organizacji Związków Zawodowych Pracowników Łączności (w strukturze MKWZZ) z siedzibą w Genewie. Tam też z rodziną (z żoną - Szwajcarką, a wtedy także z adoptowaną dziewczynką z Afryki) do końca życia mieszkał. Był, z wyboru, tzw. „bezpaństwowcem”, pozbawiony przez polskich komunistów polskiego obywatelstwa, nie przyjął innego. Dysponował specjalnym paszportem (status „bezpaństwowca” był  na Zachodzie uregulowany) ale, jak wyznał autorowi hasła w r. 1981 – w niezliczonych podróżach po świecie  nigdy nie korzystał z linii Aerofłot, jak też z innych linii lotniczych Krajów Demokracji Ludowej.  W czasie PRL nie był w Polsce znany, bo nie występował w RWE, ani nie pisywał w paryskiej  „Kulturze”.  Wiedział jednak, że jest aż nadto znany tam, gdzie trzeba, czyli w Moskwie. Był groźny: gdzieś tam, w obszarach imperialnej penetracji Związku Radzieckiego, w Afryce, Azji, zakłada zawodowe związki i tam cieszy się autorytetem.  A co gorsza, legitymuje się tym, że jest socjalistą, przy czym  tłumaczy, że Związek Radziecki nie jest państwem rządzonym przez robotników i chłopów, tylko przez  bandę zwyrodnialców, którzy w czasie pokoju  robotników traktują jak mięso armatnie podczas wojny.  W r. 1981,  w fazie rozkwitu „S”, w momencie chwilowej „odwilży”  po „Porozumieniu warszawskim”, działacze „S” w Poznaniu dowiedzieli się urzędowo, że na granicy czeka do odbioru przesyłka „urządzenie poligraficzne”. Była to drukarka offsetowa,  szczyt marzeń, została odebrana. Nadawca: monsieur Nedzynski, Geneve. Stefan Nędzyński był dobrze zorientowany: wcześniej nie wysłał sprzętu, obawiając się, że nawet się o tym nie dowiemy, więc szkoda pieniędzy i wysiłku. Wyczuł tę historyczną chwilę, a raczej moment.  Sfinansował też zakup mikrobusa dla potrzeb NSZZ”S” Region Wielkopolska.  Autor hasła w końcu poznał osobiście Stefana Nędzyńskiego, w Genewie, gdzie z Jego inicjatywy, w Jego biurze doszło do  kameralnego spotkania z szefem amerykańskiej (największej) centrali związkowej AFL-CIO, zrzeszającej 54 związki zawodowe i 10 mln pracowników. Lane Kirkland,  postać politycznie wpływowa pytał  mnie np., czy rząd USA powinien teraz udzielać Polsce kredytów. Przedstawiłem swój pogląd, że dalsze pożyczanie rządowi PRL pieniędzy byłoby nieracjonalne, bo dziesięciomilionowa "S" nie będzie miała kontroli nad ich  użyciem, czy po prostu skonsumowaniem; aż  kiedyś przyjdzie czas oddania pieniędzy i na pewno ciężaru tego nie poniosą członkowie Biura Politycznego KC PZPR. Nędzyński ocenił  spotkanie jako udane. Stefan (przejście na "Ty" - z Jego, oczywiście inicjatywy, było bezceremonialne) miał rozlegle (jawne, nie tajne) kontakty, wielką estymą cieszył się w Japonii. Został zaproszony na  I Zjazd „S”, władza ludowa odmówiła wizy wjazdowej. Musiał odczekać do  II Zjazdu w r. 1990. Został honorowym członkiem NSZZ „Solidarność” i… jest nim do dzisiaj. W pogrzebie w Bernie (Szwajcaria) uczestniczyli  minister  Anna Fotyga w imieniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Janusz Pałubicki i Jerzy Langer w imieniu NSZZ"S" i autor hasła, wówczas przewodniczący Sejmiku Wielkopolskiego.

_________________________________________________


Na zdjęciu Stefan Nędzyński w Poznaniu, 2000 r.

niedziela, 18 października 2020

                           Alfabet "Solidarności"   

                         


 Leszek Biały, Leszek Czarny

Na jednym z pierwszych posiedzeń KKP, w przerwie dopadł mnie polskojęzyczny  korespondent AFP, ciagnąc za sobą innych, także z kamerami, krzycząc: To jest Leszek Czarny! Nie, skądże - wyjaśniłem - Czarny jest Sobieszek, a ja jestem z Poznania! Sobieszek często zabierał głos w sprawach zasadniczych (sekundowałem mu), był dobrym mówcą, miał autorytet przywódcy strajkowego i sygnatariusza sierpniowego Porozumienia. Już wtedy ujawniały się "siły umiaru" i "radykałowie". Sobieszek spierał się partnersko z Wałęsą, tego dnia szczególnie energicznie. Ktoś rzucił, że jesteśmy świadkami historycznego pojedynku królów:  Leszka Białego ("umiarkowany" Wałęsa) z Leszkiem Czarnym.


Wikipedia:

Lech Sobieszek (ur. 23 października 1945 w Wałbrzychu) – polski działacz związkowy, robotnik, działacz opozycji w okresie PRL, sygnatariusz gdańskich porozumień sierpniowych.

Urodził się w rodzinie robotniczej, ukończył w 1962 zasadniczą szkołę zawodową mechanizacji rolnictwa w Ziębicach. Po odbyciu służby wojskowej pracował we Wrocławskiej Fabryce Urządzeń Mechanicznych jako ślusarz-szlifierz (1964–1967), następnie w puławskich Zakładach Azotowych. W 1970 został zatrudniony w gdańskim Siarkopolu, w przedsiębiorstwie tym był ślusarzem, w latach 1971–1974 wchodził w skład zakładowej rady robotniczej.

sierpniu 1980 brał udział w strajku, był wiceprzewodniczącym komitetu strajkowego, delegatem i członkiem prezydium uformowanego w Stoczni Gdańskiej Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Od września 1980 należał do „Solidarności”, był m.in. delegatem na I Krajowy Zjazd Delegatów w Gdańsku. Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywał się, współpracując z podziemnymi strukturami związku. W 1985 został pracownikiem Okręgowego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji. W październiku tego samego roku tymczasowo aresztowany z przyczyn politycznych, skazany następnie na karę sześciu miesięcy pozbawienia wolności, zwolniony został w kwietniu 1986. W 1987 wyemigrował do Stanów Zjednoczonych.

Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2006)[1]. Wyróżniony tytułem honorowego obywatela Gdańska (2000)[2].


Encyklopedia "Solidarności":


Lech Sobieszek, ur. 23 X 1945 w Wałbrzychu. Ukończył ZSZ Mechanizacji Rolnictwa w Ziębicach (1962).

1962-1964 zasadnicza służba wojskowa, 1964-1967 pracownik Wrocławskiej Fabryki Urządzeń Mechanicznych, 1967-1970 Zakładów Azotowych w Puławach, 1970-1982 Przedsiębiorstwa Przemysłowo-Handlowego Siarkopol w Gdańsku, 1971-1974 członek Rady Robotniczej.

W VIII 1980 uczestnik strajku w PP-H Siarkopol, wiceprzewodniczący KS, delegat do MKS w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, członek Prezydium MKS, uczestniczył w formułowaniu postulatów strajkowych i rozmowach z komisją rządową, sygnatariusz Porozumień Sierpniowych. Od IX 1980 w „S”, członek KZ w Siarkopolu; członek Prezydium MKZ Gdańsk, odpowiedzialny m.in. za kontakty z zakładami, sprawy interwencyjne i działalność cenzury, p.o. sekretarz Tymczasowej Komisji Rewizyjnej; w VI 1981 członek delegacji „S” na Tydzień Solidarności z Polską we Francji; w VII delegat na I WZD Regionu Gdańskiego, członek ZR, IX/X 1981 delegat na I KZD.

Po 13 XII 1981 w ukryciu; w II 1982 zwolniony z pracy. 1982-1985 współpracownik struktur podziemnych „S”; wykonywał nadajniki UKF do emitowania audycji Radia „S”. W 1984 ujawnił się. Od 1985 zatrudniony w Okręgowym Przedsiębiorstwie Wodociągów i Kanalizacji w Gdańsku. 17 X 1985 aresztowany, osadzony w areszcie WUSW w Gdańsku, 11 IV 1986 skazany wyrokiem Sądu Rejonowego w Gdańsku na 6 mies. więzienia, zwolniony 16 IV 1986.

Od 1987 na emigracji w USA.

Honorowy Obywatel Gdańska (2000), odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2006).

11 IX 1981 – 5 X 1988 rozpracowywany przez Wydz. IIIA KW MO/Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Orzeł/Kibic.

sobota, 17 października 2020

                               Alfabet "Solidarności"     

                 


KPN 

Konfederacja Polski Niepodległej - partia polityczna, powstała w r. 1979, założona  przez Leszka Moczulskiego, Tadeusza Stańskiego i Romualda Szeremietiewa, jako - podaje Wikipedia - "pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim". W ciągu pierwszych czterech miesięcy „karnawału Solidarności” aresztowano kolejno 7 działaczy KPN: Moczulskiego (już we wrześniu 1980), Zygmunta Goławskiego, Tadeusza Stańskiego (obu w listopadzie 1980), Krzysztofa BzdylaTadeusza Jandziszaka oraz Jerzego Sychuta (wszystkich w grudniu 1980), Romualda Szeremietiewa (w styczniu 1981). Członkowie i sympatycy KPN podjęli aktywną działalność w Komitetach Obrony Więzionych za Przekonania. Akcje protestacyjne KOWzaP-ów (zwłaszcza protesty głodowe i marsze protestacyjne w maju i czerwcu 1981) oraz wysiłki śmiertelnie chorego prymasa Stefana Wyszyńskiego doprowadziły do uwolnienia wszystkich aresztowanych działaczy KPN (6 czerwca 1981). 15 czerwca 1981 rozpoczął się przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie proces czterech przywódców KPN: Jandziszaka, Moczulskiego, Stańskiego i Szeremietiewa. Trzej ostatni na wniosek prokuratury 9 lipca 1981 zostali ponownie aresztowani

Gdy „karnawał Solidarności” był w pełni lata , przywódcy KPN siedzieli w więzieniu. Związek nie potrafił ich uwolnić, co świadczyło, że traci swą moc.  Nie wszyscy chcieli to dostrzec, a w lecie   tego roku wszyscy byli pochłonięci swoimi wyborami na szczeblu regionalnym.  Jednak oferta KPN z otwarcie głoszonym postulatem dążenia do niepodległości Polski zyskała popularność zwłaszcza wśród młodszych członków „S”. Zdarzyło się, że wskutek agitacji pani Moczulskiej do tej wyrazistej partii politycznej zapisały się jednego dnia setki młodych górników. Z drugiej strony, dla "S" KPN była pewnym problemem. Odrzucała przecież rewolucyjne „samoograniczenie”, a nikt rozsądny wtedy nie spodziewał się, że niepodległość da się wynegocjować, używając strajkowej presji. To, co się działo poza KPN, dla Moskwy i tak było wystarczającym powodem, żeby „wejść”, czyli zrobić inwazję  wojsk Paktu Warszawskiego, jak w Czechosłowacji w r. 1968.  Przygotowywany przez KPN ogólnopolski Marsz Gwiaździsty na Warszawę w obronie uwięzionych przywódców nie odbył się z przyczyny wprowadzenia stanu wojennego. Był też w „S” pogląd, zwłaszcza w gremiach doradczych, że więzienie KPN-owców  to „listek figowy” kierownictwa PZPR wobec Moskwy i trzeba się z tym pogodzić.  Stanowisko to podzielał Kuroń. W końcu jednak listek okazał się zbyt mały. Na dyskretnym spotkaniu tow. Rakowski przedstawił niesamowitą propozycję w imię wspólnej troski, aby „nie weszli”. Związek miałby poufnie zgodzić się uwięzienie 10 prominentnych działaczy, co będzie pokazane Moskwie jako eliminacja „ekstremy”, przy czym dano do zrozumienia, że wśród tych dziesięciu zrzuconych z sań wilkom na pożarcie na pewno winien znaleźć się… Kuroń.  Na zamkniętym posiedzeniu KKP sprawę zreferował jeden z uczestników spotkania, Zbigniew Bujak – zastrzegając, że on tylko sprawozdaje. Czy członkowie wysłuchali go w osłupieniu, mec. Siła-Nowicki, jako doradca wszczął żarliwą perswazję: na ołtarzu ojczyzny nieraz składano ofiary, poświęcenie jednostki dla ogółu to dla nas, Polaków nic nowego itd. Zakończył patetyczną deklaracją, że on, który za Stalina siedział z wyrokiem śmierci, niniejszym daje przykład i wpisuje się na pierwsze miejsce listy do uwięzienia. Członek KKP Lech Dymarski zapytał sarkastycznie, czy pan mecenas ma pewność, że jego kandydatura zostanie przyjęta, bo to nie KKP ma typować, listę ułożą „oni”, a my mamy się zgodzić. Antoni Kopaczewski stwierdził, że ta „oferta” w głosowaniu na pewno nie przejdzie, ale samo głosowanie byłoby czymś niepojętym, upokarzającym  i moralnie obrzydliwym. Ktoś inny wreszcie postawił pytanie, czy ten „listek figowy” za jakiś czas nie okaże się znów za mały.  Sprawa upadła.  


_______________________________________________________

Na zdjęciu: Romuald Szeremietiew i Leszek Moczulski przd sądem.


piątek, 16 października 2020

                                Alfabet "Solidarności"


Język „S”   

Językowi "Solidarności”  poświęcono uwagę  w  rozdziale „Symbolika i język ruchu”  książki pod. red. Marcina Kuli „Solidarność w ruchu 1980-1981”.  W tekście cytuje się zasłyszane zdanie  stoczniowca:  „Po co to tak owijać w bawełnę. Nasz język jest zahartowany . On się nie przeziębi”.  Trzeba przyznać (bez wstydu), że „S” „owijała w bawełnę”.  Została przecież nazwana „samo ograniczającą się  rewolucją”;  zapewniała zatem, że nie neguje podstaw ustrojowych, nie kwestionuje kierowniczej roli partii itd. (o wojskach sowieckich w Polsce nie mówiło się, jakby faktu tego nie było).  Nie można takiej mowy nazwać metajęzykiem, ale jeśli  był to  jakiś szyfr, to władza  łatwo go dekodowała głosząc, że „S”, a przynajmniej jej „ekstrema”  właśnie negują podstawy ustrojowe i kierowniczą rolę partii.  Z kolei inny cytowany robotnik zapisał w pamiętniku: „Telewizja przemawia do nas jak do dzieci  i to dzieci naiwnych. Cała Polska huczała strajkiem, a oni uparcie wciąż  używali słowa "przerwa w pracy”.  W tej obserwacji ujął istotę komunistycznej nowomowy. W ustroju socjalistycznym mianowicie nie ma strajków, bowiem absurdalne byłoby, gdyby klasa robotnicza, która sprawuje władzę, występowała przeciw sobie.  A przerwa w pracy to co innego.  Do tego właśnie odniósł się cytowany stoczniowiec: nie owijać w bawełnę, czyli zapomnieć o nowomowie, bo będziemy rozmawiać na poważnie. Był to niejako postulat do komisji rządowej, która przybyła na strajk w stoczni. O ile komisja pod kierunkiem tow. Jagielskiego to oczekiwanie starała się respektować, to media PZPR  (innych w zasadzie nie było) oczywiście nie.  Takoż wszelkie komunikaty, oświadczenia Biura Politycznego KC PZPR pisane były tradycyjną nowomową.  W PRL,  po wizycie  polskich towarzyszy w Moskwie,  o treści rozmów Polacy dowiadywali się tylko tyle, że „przebiegły w atmosferze  przyjaźni i wzajemnego zaufania”. Gdy jednak w komunikacie podano, że rozmowy przebiegły „w szczerej partyjnej atmosferze”, znaczyło to, że aktualne kierownictwo naszej partii  wysłuchało ostrej reprymendy, która mogła nawet zapowiadać personalną zmianę  „naszego kierownictwa”.  Słowa „atmosfera” zaczęli też używać przywódcy „S”.  Najbardziej jednak zasymilowanym, przejętym z nowomowy było słowo „konfrontacja”.  Konfrontacją straszyła propaganda władzy. O groźbie konfrontacji mówiono do samego końca, czyli do 13 grudnia.  Jakieś działania mogą doprowadzić do konfrontacji, a za jakąś cenę trzeba uniknąć konfrontacji.  Musiało dojść do tego, że wreszcie na posiedzeniu KK ktoś postawił kwestię: konfrontacja, czyli właściwie co?   Jan Rulewski stwierdził nie bez racji, że   „konfrontacja istnieje już od Sierpnia, tylko przybiera różne formy”.  Wszelako, jeśli podczas rozmów o groźbie konfrontacji mówił tow. Rakowski, to  miał na myśli, że „wejdą” (patrz dalej: wejdą – nie wejdą), czyli Związek Radziecki udzieli nam bratniej pomocy, czyli rozjedzie Polskę czołgami.  Pojawił się  więc problem, jakim językiem , my, „S” mówi. Spowodowany debatą o konfrontacji, przed tworzeniem własnej, solidarnościowej nowomowy przestrzegał  Andrzej Gwiazda, mówiąc o języku, który nie służy ani informowaniu, ani porozumiewaniu się, „w którym używa się słów i określeń, które naprawdę nic nie mówią, ponieważ są tak wieloznaczne, że każdy podkłada sobie pod te pojęcia zupełnie inną treść”.   Oliwy do ognia dolał nowy, protegowany przez Wałęsę  rzecznik KK,  gdy pod koniec października 1981 ułożył po raz pierwszy  komunikat, w którym Związek zapewniał,  że „czynnie zwalcza wszelkiego typu działalność kontrrewolucyjną, wymierzoną w interesy ludzi pracy”.  Chodziło o coś więcej, niż język – o to, czy my jeszcze komunikujemy się ze społeczeństwem, czy też, posługując się nowomową,  ponad nim uprawiamy  korespondencję  z „naszym kierownictwem” czy nawet z Kremlem.  Czy zatem można mówić o języku „S” jako zjawisku?  Nie, choć można mówić o jakiś zasobie leksykalnym, czy idiomach.  Popularne było słowo prowokacja: nie dać się sprowokować, to pachnie prowokacją itp. Obawiano się też manipulacji, w użyciu był nawet rzeczownik manipulant.  Ale gdy niektórzy doradcy KKP„S” głosili z przekonaniem, że poturbowanie działaczy Związku w Bydgoszczy (marzec 1981) było „prowokacją wymierzoną w rząd  Jaruzelskiego”, to wskazywało, że ulegli manipulacji, bo była to zaledwie teza. W innym haśle pojawia się uroczy zwrot „wpuścić formala”, co znaczyło zgłosić wniosek formalny w celu manipulacji. Sięgając do samych początków, trzeba odnotować popularne „wpuszczenie w maliny”, które zrobiło furorę w strukturach Związku za sprawą Karola Modzelewskiego.  On to, w debacie 17 września 1981 w kluczowej sprawie, czy rejestrować się oddzielnie, czy jako jeden ogólnopolski związek, przekonywał delegatów z całego kraju i działaczy Trójmiasta, iżby nie dać się wpuścić w maliny, bo tym grozi przewlekłe rejestrowanie poszczególnych Komitetów Założycielskich. Dorobek idiomatyczny „S” na pewno wzbogacił też Geremek.  Na zapytanie w imieniu gdańskiej części KKS, co, wobec strajkowej mobilizacji i rosnącego napięcia,  robi grupa negocjacyjna w Warszawie, skoro rozmowy są przerwane, wyjaśnił: „Utrzymujemy wątłą nić dialogu”.  Utrzymywanie wątłej nici, dialogu czy porozumienia, też stało się popularnym, ironicznym raczej  zwrotem, ale 13 grudnia poszło w niepamięć.

czwartek, 15 października 2020

                                                    Alfabet "Solidarności"



Japonia 

W maju 1981 r. delegacja „S” (Bujak, Frasyniuk, Rulewski, Petrykus, Dymarski oraz Mazowiecki i Beksiak, prof., ekonomista) z Wałesą  na czele przebywała w Japonii – na zaproszenie tamtejszej centrali związkowej Sohyo, liczącej 4,5 mln członków, zatrudnionych głownie w sektorze publicznym. Pierwsza zaprosiła nas jednak centrala Domei -2,5 mln członków, zatrudnionych w sektorze prywatnym (stocznie, samochody). Per saldo mniejsza Domei była „silniejsza”. Wybraliśmy Sohyo, zwiazaną z partią socjalistyczną, Domei była „podpięta” pod tamtejszą partię socjaldemokratyczną. Polityczna różnica zawierała się m.in. w stosunku do ZSRR – socjaldemokraci byli jawnie krytyczni wobec ZSRR. Geremek, który w tamtym okresie przypisał sobie nieformalny nadzór nad sprawami zagranicznymi, doradził Wałęsie wybór socjalistów jako gospodarzy. Delegacja była w Tokio i kilku inny metropoliach, w tym Nagasaki, zniszczone w 1945 r. bombą atomową. 

Delegacja przemieszczała się w błyskach fleszy. Wałęsa był znany – jak nas poinformowali gospodarze, według badań jego rozpoznawalność w tamtym czasie była nawet wyższa niż Reagana. Japończycy słyszeli o tym, że chcemy zbudować „drugą Japonię” i bardzo im to imponowało. Na naszą prośbę gospodarze umożliwili nam kurtuazyjne spotkanie z dyrekcją stoczni i tamtejszymi związkowcami Domei. Takie spotkania w Japonii opierają się na przewlekłej kurtuazji: gdy Wałęsa wyraził wdzięczność za to, że do tego doszło, strona japońska odpowiadała, że wdzięczni to oni są, a szczęście ich nie zna granic. Gdy Wałęsa nie dawał za wygraną i zapewniał, że to przecież dla nas wielki zaszczyt, Japończycy ripostowali, że jeśli chodzi o zaszczyt, to on jest po ich stronie. Lechu opowiedział więc krótko o powstaniu „S”, wypowiedział wiele słów  podziwu pod adresem Japonii, a dzięki wybitnemu tłumaczowi Henrykowi Lipszycowi szło mu coraz lepiej. Przypomniał,  że jest stoczniowcem, stwierdził, że stocznie japońskie są najlepsze na świecie i wyraził oczekiwanie, że przyjaźni nam Japończycy wiele nas nauczą, aby nasze produkowane statki były lepsze. Na to dyrekcja, skrywając konsternację, poprosiła o odpowiedź zakładowego szefa związku zawodowego. Ten, nie w garniturze, ale w schludnym ubraniu roboczym, założył na głowę przemysłowy kask i zaczął od pochwał jakości naszych statków; przypomniał oczywistość, że związek zawodowy pilnuje interesu zatrudnionych, a ich pomyślność zależy od światowego popytu na ich statki. Zakończył wyrażeniem hołdu i podziwu dla  polskich stoczni, które na światowym rynkiem są konkurentem, traktowanym z najwyższym respektem i, kłaniając się wyraziście,  zdjął kask i życzył nam powodzenia  

Z kolei na uporczywe naleganie Frasyniuka doszło do zwiedzania stoczni – Władek chciał koniecznie z bliska zobaczyć japońskich robotników i w ogóle podpytać, jak im się wiedzie. Wszelako w ogromnej hali produkcyjnej stoczniowców nie było; przemieszczały się ogromne połacie blachy,  coś cięło, gięło, w końcu znaleźliśmy eleganckich pracowników w oszklonym kantorku, którzy obserwowali na ekranach, jak to wszystko ładnie idzie. Frasyniuk był uparty, podejrzewał, że „fizycznych” ukrywa się przed nami, dlaczego, co się za tym kryje? I o to znaleźliśmy się na tyłach, ni to nabrzeże, ni to plaża i… jest, jest robotnik! Człowiek niemłody, strój miał kompromisowy: kurtka robocza, niepodobna do naszej kufajki, raczej szykowny „battle dress”, ludowe spodnie do kolan i takież, tradycyjne japońskie obuwie. Zapytał go Władek, czy związki zawodowe są dobre i potrzebne - usłyszał, że są bardzo dobre i potrzebne. Czy zatem należy do związku zawodowego? Nie. A dlaczego nie? Bo – wyjaśnił Japończyk – nie jest mu potrzebny, pracuje już tylko na pół etatu, a w ogóle to dojeżdża ze wsi. Frasyniuk w dojściu do prawdy nie dawał za wygraną. W prestiżowym "pociągu strzale" - tak było tłumaczone, 300 km/h - doprowadzono delegację do lokomotywy. Tam Władek zapytał eleganackiego operatora, ile zarabia. Wystarczająco, usłyszał, ale, oczywiście, chciałbym zarabiać więcej. W planie pobytu była też wizyta w redakcji jednej  największych gazet. I tu zdziwienie: na piętrach siedzą ludzie bez ścianek działowych, nie ma żadnych pokoi redaktorów, nie ma maszyn do pisania, są ekrany, nikt się nie przemieszcza z kartkami w garści, cisza, spokój, wszystko schodzi z piętra na piętro i ląduje w podziemiu, gdzie jest drukarnia. Te obserwacje uświadomiły nam, że jesteśmy „sto lat za..." Japończykami. Na cześć Wałęsy i reszty polska ambasada wydała raut. Jak powiedział ambasador (Zdzisław Rurarz, który po 13 grudnia zdradził Jaruzelskiego i tak jak ambasador w USA Spasowski otrzymał  za to wyrok śmierci), takiego tłumu nie było w historii tej ambasady: stawiła się tokijska elita, w tym finansjera. 

W środku tygodniowego pobytu był zamach na Papieża. Gospodarze nie mieli wiedzy, czy żyje. W nocy nikt z nas nie spał. Wałęsa zamknął się w pokoju i nie reagował na pukanie, ale też w tamtej chwili nic naprawdę od niego nie zależało i daliśmy spokój.  Mazowiecki dzwonił do znajomych w „Osservatore Romano”, ja, obdarzony funkcją rzecznika delegacji, łączyłem się z Onyszkiewiczem w Warszawie. Tu warto wspomnieć, że z tymi połączeniami podówczas nie było łatwo jak obecnie, wszystko technologicznie  szło po kablach po dnie oceanu. Powstał tekst oświadczenia dla mediów, po japońsku napisał go Lipszyc i rano przed tłumem dziennikarzy, kamer odczytał.  Nasi gospodarze niepokoili się, czy nie przerwiemy wizyty – sporo zainwestowali (luksusowe hotele, takież posiłki, przeloty i przejazdy); po latach, już w III RP, na II Zjeździe Delegatów „S”, japoński gość  powiedział mi, że po pobycie naszej delegacji centrala związkowa Sohyo popadła w kryzys finansowy, ale może żartował... Było też spotkanie „masowe” z udziałem sporej liczby działaczy związkowych w jakimś teatrze – wszyscy w garniturach i krawatach. My – od pierwszego dnia – bez krawatów, co odnotowały media. Była to dostrzeżona  różnica wizerunkowa: na scenie my, „luzacy”  i po drugiej stronie wyższy aktyw związkowy – panowie raczej starsi i sztywni.  Za ten brak krawatów polubił nas aktyw młodszy i nie tylko. Gdy wychodziliśmy, zaatakowała na grupa kobiet – takie odnieśliśmy wrażenie, że to jakaś agresja. Co się dzieje, o co im chodzi, czemu wrzeszczą? Wyjaśnił Yoshiho Umeda: One wiwatują na waszą cześć, bo w delegacji jest kobieta – to była Elżbieta Petrykus z Koszalina. Wśród związkowców japońskich nie dostrzegliśmy kobiety żadnej. Ostatniego dnia gospodarze wydali wielki, egalitarny bankiet. Zaczęło się o 20.00.  Wielkie żarcie, alkohole. Po dwóch zaledwie godzinach kazano się uciszyć, pan  Tomizuka zaprosił Wałęsę do mikrofonów i wygłosił krótką mowę pożegnalną. Lechu był zaskoczony, my też: przecież dopiero 22.00, impreza się rozkręca, alkoholi nie zabrakło. Tak zaczął wystąpienie: Wyrzućcie  zegarki! Zrobił gest zdejmowania i wyrzucania zegarka. Wyrzućcie swoje japońskie zegarki. Umeda coś powiedział po japońsku, ale nie było to tłumaczenie, Wałęsa to wyczuł. Wyrzućcie zegarki, Umeda, tłumacz!  A Yoshiho mu na to: tego nie przetłumaczę i znów powiedział do zgromadzonych coś od siebie. Gdy wychodziliśmy, Lech warknął do Umedy:   Ja ci jeszcze dam popalić, zobaczysz! Ale Umeda, nasz spolonizowany Japończyk z Warszawy  wytłumaczył w końcu, że poczucia humoru są różne. Dla Japończyka to niepojęte, dlaczego miałby wyrzucić swój zegarek? Poza tym w Japonii, jeśli bankiet planuje się w godzinach od – do, to nigdy się go nie przedłuża, zwłaszcza, gdy szef przypomina, że koniec, to koniec. 

Ta tygodniowa wizyta była wizerunkowym sukcesem nie tylko „S”, ale Polski. W III RP Umeda ubolewał, że po latach rząd nie dyskontuje tego, bo Polska w świadomości Japończyków „blednie”. W tym czasie ministrem spraw zagranicznych był Geremek. Nie było go wtedy w  Japoni (był Mazowiecki), ale… U końca naszej wizyty znalazłem się sam na  sam z Wałęsą w jego hotelowym pokoju. Z bliskiej odległości dostrzegłem na stoliku staranny rękopis – nie było to pismo Lecha. Nie mogłem nie dostrzec słów, nazw związanych z naszym pobytem w Japonii. Jakieś ciekawe uwagi – mruknąłem. A, to Bronek mi dał przed odlotem, ale jeszcze nie przeczytałem. A ja mogę? Pozwolił. Były to uporządkowane wytyczne Bronisława Geremka: z kim się spotykać, z kim nie, jakie tematy są dopuszczalne, a  jakich wątków kategorycznie unikać itd.

                                             

                                                * * *


Na koniec wizyty wręczono nam eleganckie, grube albumy zdjęć. Fotograficzne dokumentacje był "spersonalizowane"; zanim do tego doszliśmy, każdy, ku swojemu zdziwieniu dostrzegł siebie jako najważnieszego członka delegacji. Mój album był potem w szafie, w biurze Zarządu Regionu "S" i 13 grudnia 1981 r. został zabrany, czyli "zabezpieczony" jako materiał operacyjny a nawet śledczy. Są jednak trzy możliwości: 1. całość niezwłocznie zutylizowano; 2. zniszczono fotografie, a elegancki album jakiś funkcjonariusz wziął do domu; 3. całość istnieje, a za jakiś czas ktoś, jeśli nie wdowa, to potomek zgłosi się do IPN z ofertą sprzedaży bezcennego dokumentu. Niemniej znalazłem w internecie kilka japońskich agencyjnych fotografii. A na jednej (patrz wyżej) - ja, obok imiennika. Poniżej pozostałe zdjęcia, wśrod nich to z "redakcji" gazety, gdzie po raz pierwszy zobaczyliśmy (my, obywatele gierkowskiej "dziesiątej potęgi gospodarczej świata") ekrany komputerowych edytorów. Reszta zdjęć nie wymaga komentarza: są powitania, są przemówienia i spontaniczna adoracja.









                             


Poniżej znalezione w piwniczym archiwum dokumenty.  Pierwszy to brudnopis naszego  oświadczenia, o którym mowa w tekście (zamach na Jana Pawła II). Drugi, małego kalibru, choć ciekawy, "rozpiska" z hotelu w Kyoto: po lewej numery pokojów, a prawej... wiek gościa. 





środa, 14 października 2020

                     Alfabet "Solidarności"

 


Hotel Monopol

W roku 1981 przez przypadek pilotowałem parę zagranicznych sympatyków „Solidarności” w drodze z Poznania do Gdańska. Koniecznie chcieli zobaczyć z bliska kolebkę, Wałęsę i obrady Komisji Krajowej. On był lewak, a ona feministka.

Przypomnijmy, że wtedy sympatyzowali z nami wszyscy w demokratycznym świecie. Trockiści dostrzegli robotniczą autentyczność naszej rewolucji a chadecy zwrócili uwagę na jej chrześcijański charakter. Liderzy amerykańskich związków zawodowych uzyskali potwierdzenie ich niewzruszonej roli we współczesnym świecie, a doły związkowe w Japonii - na widok naszych liderów i ekspertów bez krawatów - polubili „Solidarność” za świeżość i wewnętrzny egalitaryzm. Dwie największe światowe centrale związkowe konkurowały, by afiliować nasz ośmiomilionowy związek. Kto z polityków demokratycznego świata „Solidarności” nie pokochał lub z różnych powodów bał się rozmachu polskiej rewolucji, ten wstydził się do tego przyznać.

Lewak nie wyróżniał się zewnętrznie - ot, młodzieniec, jak inni; pani zwracała uwagę przechodniów ogromnym, czerwonym kapeluszem. W pociągu wypytywali mnie o rozmaite szczegóły i wreszcie padło pytanie, ile jest procent kobiet - delegatek w 40 osobowej Komisji Krajowej. Koleżanka Petrykus z Koszalina stanowiła wówczas... zaledwie dwa i pół procenta. Jakie rozpętało się piekło w przedziale! Z bohatera rewolucji nagle stałem się oskarżonym: Dlaczego dopuściliśmy tylko jedną kobietę? Jeśli jest ich w społeczeństwie co najmniej połowa, to w KK powinno być dwadzieścia a nie jedna! O jaką demokrację my walczymy, jeśli nasz związek jest antydemokratyczny? Broniłem się, jak umiałem. Dolałem oliwy do ognia tłumacząc, że to nie my, że nikt tego nie ustalał, ani nie narzucał, tak się stało, że ludzie delegowali do krajowego przedstawicielstwa tylko jedną niewiastę. Ha! Stare śpiewki, krzyknęła feministka (dziś rozumiem, jakie głupstwo palnąłem). Czy ja się nie zastanawiam, dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tylko jedna się przebiła? Wasz związek to męski mur samczej solidarności! Uciskacie swoje kobiety!

- To nie my!

- A kto, u diabła?!

- Komuniści.

- Żałosna demagogia! A jaki jest procent kobiet w Komitecie Centralnym  partii?

- Chyba niewiele większy.

- No, więc nie ma wątpliwości, kto tu z kim naprawdę jest solidarny. Mężczyźni walczą z mężczyznami o swoje męskie sprawy, a kobiety muszą się temu przyglądać.

Już mi się zdawało, że dociekliwa feministka wpadła w poznawczą pułapkę, gdy dowiedziała się, jak duży jest procent kobiet pracujących zawodowo (czy: poza domem). Z pasją tłumaczyłem, że w naszych warunkach nie jest to wcale ich osiągnięcie: większość kobiet, zwłaszcza z niższym wykształceniem, pracuje nie dlatego, że dokonały wolnego wyboru, ale z tej przyczyny, że zarobki ich mężów nie wystarczają na godziwe utrzymanie rodziny; wyraziłem przypuszczenie, że łódzkie, spracowane włókniarki porzuciłyby fabryki, gdyby ich mężczyźni  zarabiali kilka razy więcej.

- Rozumiem - powiedziała feministka. - Być może tak by się te kobiety zachowały, ale dlatego, że nie są świadome swojej podmiotowości. Tak długo nie będą świadome, dopóki nie przejmą z waszych rąk mass - mediów i w ogóle wszystkiego, co decyduje o społecznej mentalności. Rozumiem, że ciężko pracują i są wyzyskiwane także klasowo, ale to jest mniejsze zło, niż więzienie kobiet w domu.

- My nie mamy mediów.

- To kto je ma, u diabła?!

- Komuniści.

- Ci, którzy u was rządzą, nie są komunistami. Ja o tym czytałam. To są państwowi kapitaliści.

- Dokładnie tak - odezwał się po raz pierwszy jej partner, trockista.

Pociąg dojeżdżał do Gdańska; ciekawość i wzruszenie sympatycznej pary wzięły górę nad emocjami dyskusji. Naprzeciw dworca Gdańsk Główny stoi duży, choć niewysoki hotel. Nazywa się „Monopol”, co każdy podróżny dostrzega, bo neon na dachu jest duży.

- Chryste! - krzyknęła pani. - Mo-no-pol? Co to znaczy?

- Monopol - wyjaśniłem. Monopol znaczy: monopolly.

- Przecież to jest socjalistyczny kraj!

- To tylko nazwa hotelu.

- Kto go tak nazwał?

- Komuniści, a teren przed hotelem to Plac Gorkiego.

- Wytłumacz mi, dlaczego oni to zrobili? To jakiś horror! Czy nie wiedzą, jak ohydne jest samo słowo: monopol? Oni nie czytali Marksa? - Tu feministka zerwała z głowy wielki, czerwony kapelusz. Teraz dopiero zobaczyłem, że jest starsza od swojego partnera. - Gdzie socjalizm, a gdzie monopol?!

- Tu.

Bardzo mi było wstyd, że obrady Komisji Krajowej tym razem, wyjątkowo, odbywały się nie w stoczni, ani w obskurnym, rewolucyjnym Hotelu Morskim, a we Dworze Artusa na Starówce. Co sobie na ten temat ta para pomyślała - nie wiem, bośmy się później nie widzieli. Ale gdy ich wprowadzałem na jakąś galerię, by mogli popatrzeć na obrady, trockista na boku odezwał się po raz drugi - podziękował, puścił oko i dodał: Take it easy, jesteśmy murem za wami.


                                                  * * *

I tym razem poszedłem na łatwiznę. Tekst hasła wziąłem z felietonu publikowanego w latach 90., który zaczynał się tak:

„Solidarność” odwróciła się od kobiet, dając im jasno do zrozumienia, że nie są mile widziane tam, gdzie nie chodzi o „gaszenie pożaru”, ale o władzę, przywileje, pieniądze. Informację podała w prasie prof. Maria Janion. Twierdzi ona, że odwrót od kobiet nastąpił po zjeździe związku w r. 1990. Czy nie wcześniej?  

wtorek, 13 października 2020

                                Alfabet "Solidarności"

     



    Grand Hotel Sopot

     W nocy z 12/13 grudnia Hotel Grand w Sopocie otoczyły hordy uzbrojonych zomitów. Zwykle podczas obrad KK mieszkaliśmy w innym hotelu, w centrum Gdańska, a tym razem biuro turystyczne zaofero­wało ten hotel w Sopocie, tuż przy plaży. Przybyłem tam jako przedosta­tni, bo ostatni był Karol Modzelewski, który zamierzał jechać w nocy do Wrocławia, ale na dworcu ogłoszono kilkugodzinne opóźnienie pociągu. Kiedy opuszczałem Stocznię po zakończeniu obrad o godz. 0.40 (ogół członków KK odjechał wcześniej wynajętymi autobusami; jako sekretarz komisji uchwał i wniosków byłem jeszcze zajęty adiustacją tekstów), a więc w czterdzieści minut po rozpoczęciu brawurowego natarcia, o którym wiedzieliśmy tylko tyle… że teleksy, że telefony, że kolumny czołgów na szosach; Karol właśnie rozstrzygał, czy wobec wrażenia, że jest niespokojnie jechać do hotelu czy do Wrocławia. 0 dziwo, ostatnia kolejka do Sopotu czekała na peronie 40 minut ponad plan, tak, aby wszyscy członkowie KK dojechali do Sopotu, do Hotelu Grand. W recepcji, a zbliżała się godzina 2.00, czuwał pan w średnim wieku świeży, grzeczny i jakiś taki... dyspozycyjny. Spędziłem trochę życia w hotelach i wiem, że w każdej recepcji hotelowej o tej porze  "czuwa" półsennie młoda zwykle niewiasta, rozespana, powolna i niezbyt przychylna ludziom w ogóle. Pan ten wydał klucz z głośnym „proszę uprzejmie", coś odhaczył na pulpicie i za chwilę zapewne zameldował, że już prawie komplet. Naszych gości hotelowych zastałem w nocnym, rozrywkowym  barze, gdzie wymusili na kelnerze podanie ostatnich – jak się okazało - dań mięsnych. Przedtem stoczyłem zwycięski spór z bileterem przekonując go, że nie muszę płacić stu złotych za wstęp do nocnego lokalu, skoro idę tam tylko zjeść. I oto ten człowiek wystąpi za chwilę w innej zupełnie roli, jako listonosz złej nowiny. Usłyszawszy, że już nic nie dadzą do jedzenia, bo nie ma, wyszedłem z baru i zderzyłem się z owym człowiekiem, który, bardzo przejęty, zapytał czy jestem z Komisji Krajowej Solidarności. Po czym poprowadził mnie do frontowego okna, a tam na zewnątrz sprzętu i ludzi uzbrojonych tyle, jakby odbywały się manewry. A biegają sierżanci, a ustawiają te drużyny, ciężarówki, wojskowe autobusy - nareszcie, nareszcie za mordę, do więzienia, drwa, wióry, jak leci, będzie porządek! Spytałem człowieka: Czy tu się da kędyś spieprzyć? I podeszliśmy do innego okna, w stronę plaży - na plaży też desant, stoi szeregiem ciasna tyraliera z karabinami. On wtedy odpo­wiedział spokojnie: Nie, w tej sytuacji nikt z tego hotelu nie ucieknie. Dodał jeszcze że on „im” tę legitymację do kibla wrzuci, co znaczyło, że wobec takiego zaostrzenia dialogu między władzą a Solidarnością i ekstremalnych planów, których rozmiarów i znaczenia nie znał jeszcze, tak jak i ja nie znałem, położy kres przynależności do PZPR. Z niewdzięczną, ale konieczną misją wróciłem do baru, gdzie była jeszcze grupa naszych i zanim zdążyłem potwierdzić informację na ucho (grała orkiestra) Tadeuszowi Mazowieckiemu (który wpierw zareagował słowami: Co pan powie... a dużo ich jest? Janku, słyszysz, co pan mówi? - do Jana Strzeleckiego - mówi, że budynek jest otoczony), siedząca w kącie przy ladzie nocna niewiasta przestała chichotać, wypuściła kieliszek z okrzykiem  "Jezu!” i uciekła. W ciągu minuty na sali została tylko Solidarność - nocny element rutynowo zbiegł. W tym czasie powoli, nierówno wygasała orkiestra, ale po chwili jej trzeźwy lider zarządził: Grać, jakby nic się nie stało! 

     I tak właśnie mógłby zaczynać się każdy film o początku każdej wojny. Aby taki film, przeznaczony dla młodzieży był ciekawy, trzeba by było, abyśmy zaczęli się ostrzeliwać z okien, jak np. w filmie o obronie Poczty Gdańskiej przed Wehrmachtem. Nie mieliśmy jednak karabinów, mieliśmy w teczkach uchwały. Gdybyśmy, załóżmy , mieli karabiny, nasi doradcy podjęliby jeszcze raz próbę mediacji, aby uniknąć najgorszego. Zaproponowano by mądry kompromis, pozwalający wyjść z twarzą obu stronom. My oddalibyśmy nasze karabiny, a przeciwnik w zamian nie strzelałby do nas, przynajmniej do chwili zakończenia oddawania przez nas broni. Potem być może umowę by złamano i trzeba by było, na razie kanałami nieoficjalnymi (żeby nie podnosić emocji mas) złożyć protest, że takie działanie może utrudnić żmudny proces porozumienia.

Nie mieliśmy karabinów, mieliśmy te uchwały; uchwały mówiły, że dłużej tak nie można rządzić, bo się państwo rozleci i nie będzie co jeść. I najlepiej, żeby w takiej sytuacji powstał rząd, który, zadowalając społeczeństwo swoim składem pokieruje reformą gospodarczą. Żeby zmienić rząd, trzeba decyzji sejmu. Ale, aby sejm podjął decyzję przed decyzją rządu, trzeba by wybrać sejm. To znaczy, trzeba, aby był prawdziwy parlament. Wszelako jedna z uchwał mówiła o potrzebie referendum, aby upewnić się, ilu Polaków jest tego zdania. Wszystko to były postulaty na przyszłość, a na razie - inna uchwała propo­nowała utworzenie społecznej rady gospodarczej przy obecnym rządzie, rady, na którą Związek będzie miał adekwatny wpływ. Jeszcze inna uchwała mówiła, że wobec gróźb wprowadzenia stanu wyjątkowego, gdyby coś takiego się stało należy odpowiedzieć strajkiem generalnym. Władzy ludowej już wcześniej nie podobały się te pomysły i wprowadzono stan wojenny.

Ale myśmy o tym jeszcze nie wiedzieli, ani nie wiedziały oddziały szturmowe, które stały pod hotelem jeszcze dwie godziny i dopiero nad ranem - jak sie okazało - zaczęły cicho wchodzić do budynku  i powoli jak woda podchodzić do góry, przeszu­kując każdy kąt. Kiedy Karol Modzelewski stwierdził, że skoro stoją pod hotelem i nas nie biorą, to on idzie spać do swojego pokoju, Krzysztof Wyszkowski z Tygodnika Solidarność” uchylił drzwi, a za drzwiami stała kompania ludzi w hełmach, z twarzami zasłoniętymi szybą z plexi, z długimi pałami w rękach, karabinami z gazowymi pojemnikami, podoficerowie zapewne z kulami. Krzysztof  zamknął drzwi; walizkę miałem spakowaną, płaszcz na sobie; po kilku minutach taktownie  zapukano do drzwi, Wyszkowski znów otworzył i zrobiło się tłoczno, bo tych ludzi było znacznie więcej niż nas zgromadzonych w tym pokoju. Nie było żadnego dialogu, nikt o nic nie pytał, wszystko było tak oczywiste - tu my, tu władza ludowa, tu ręce - tu kajdanki. Tylko tym sztur­mowcom tak się ręce trzęsły, Bóg wie, czego się o nas przedtem na szkoleniach nasłuchali i co  przed akcją zjedli.  Jakiś dowódca, na widok barczystego Henryka Wujca  skutego z przodu rozkazał: przekuć do tyłu! W końcu, gdy wszyscy już byli skuci jak należy i niespodziewanie sytuacja wydała się wstępnie opanowana,  niektórzy zomici podnieśli osłony z hełmów, żeby nam się lepiej przyjrzeć. Stali tak i przyglądali się – od góry do dołu i z powrotem: buty, ręce, twarz; jakby dziwili się, że tacy jesteśmy podobni do ludzi. Na zewnątrz czekały na nas aresztanckie ciężarówki, wycelowane karabiny i nikt więcej, bo była mroźna noc, a ulice wkoło zablokowane. W autach przykuto nas do poręczy, niemniej w drodze niezmordowany Karol zwrócił się poufnym tonem do pilnującego mundurowego młodzieńca: Proszę pana, ja zapytam, a pan tylko kiwnie głową, ruscy? Czy nasi? Nie rozmawiać! – usłyszał w odpowiedzi. Rozkuto dopiero w koszarach milicyjnych, w dużej piwnicznej sali, gdzie staliśmy pod ścianami, każdy w asyście dwóch szturmowców, i był zakaz siadania na podłodze i mówienia. Tak staliśmy kilka godzin, a kiedy w tym pomieszczeniu zgasło światło odczułem ulgę - skoro zgasili światło, będą bić, a skoro będą bić, to nie ma rozkazu rozstrzelania na miejscu. I te obawy były przesadzone, bo oficer, który świecił latarką po twarzach wyszedł i światło się zapaliło. Rozwiały się też obawy Kuronia, który zabrany samotnie z gdańskiego hotelu Monopol wprowadzony został do innej pustej sali, gdzie zobaczył kilkunastu dzielnych zuchów z długimi pałami, więc obrócił się i dyskretnie wyjął sztuczną część uzębienia, żeby przy biciu jej nie połknąć. Ale nie bito. Potem dzielnych szturmowców pilnujących nas pod ścianami zastępowali inni, nieuzbrojeni. Gdy jeden stojący obok mnie, stęknąwszy oparł się o parapet, ja przysiadłem na kaloryferze, a ponieważ mnie nie zrugał, ośmieliłem się zapytać: Panie, co się dzieje? Nie wiem - odparł krótko. A pan wie, kogo tu pilnuje? Rozejrzał się, oficera nie dostrzegł i uzupełnił: Nie wiem... jakaś grupa przestę­pcza, nie wiem. Ja na to: Tu jest Solidarność, Komisja Krajowa tego Związku. I ten wojak się trochę strapił: Jest akcja „Pierścień”, ale my nic nie wiemy. Jednak skądś oficer milicji krzyknął "nie rozmawiać" i zmienił tego żołnierza, aż zrobiła się godz. 6.OO i z głośników na korytarzu odezwał się gen. Jaruzelski i teraz wszyscy dowiedzieliśmy się, pilnujący i pilnowani, że "Polska żyje i żyć będzie" i że "to nam historia przyzna rację", to znaczy jakiejś wojskowej radzie, dotąd nieznanej. Przedtem wywo­ływano nas kolejno - według procedury  po nazwisku, imieniu i imieniu ojca - kto wychodził już nie wracał, ale po południu spotkaliśmy się znów wszyscy w innej sali, w której po przejściu przez służbowy pokój, gdzie nieogoleni, z soboty na niedzielę jakby niedospani, funkcjonariusze milicji w strojach cywilnych odbierali te uchwały i wszystko inne, magnetofony, tranzystory i co tam jeszcze. Jeden z nich, który mierzył wzrost i wagę zatrzymanego, usłyszawszy zdanie generała o „podjęciu stanowczych działań”, powiedział do drugiego: Z tego nic dobrego nie będzie... Tak, on to powie­dział, funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej (MO): z tego nic dobrego nie będzie… bo on zna ludzi i życie, przynajmniej innych ludzi i inne życie niż to, które zna generał. A drugi, co mozolnie nanosił personalia i wszelkie dane w rubrykach formularza, mruknął: Były podwyżki,  były wolne soboty, a teraz będzie wojna i chuj będzie. Trzeba to było inaczej to rozgrywać, panowie Solidarność - dodał. Ja mu na to: No to wypuść mnie pan, spróbuję inaczej. Nie w mojej komptetencji – wyjaśnił rezolutnie. 

                                      

                                          *****


Nota. Wymyślone hasło "Grand Hotel Sopot" zamierzałem przedstawić skrótowo i z dystansem, jako jedno z przedstawień ostaniego dnia legalnej "Solidarności" 1980 - 1981. Poszedłem jednak na łatwiznę. Powyższy tekst zamykał książeczkę pt. "Notatki z lektur", wydaną w r. 1983. W ostatnim akapicie napisałem tam: Czas zamknąć ten zeszyt, bo wyraźnie już zmienia charakter, a pomyślany był jako jako notanik z lektur jedynie dostępnych, z biblioteki więziennej.  Przetrwał kipisze, czyli przeszukania. Nie będę go dalej narażał. Niech idzie na wolność. I coś wiecej się zamyka, dziś 7 października 1982 roku - Sejm Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej  (PRL) delegalizuje Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność".







   

poniedziałek, 12 października 2020

              Alfabet "Solidarności"




Ekstrema (Solidarności)

Ekstremum – skrajność. Ekstrema, czyli (wg. Słownika PWN) „ludzie o skrajnych poglądach” – pojawili się w propagandzie PRL po powstaniu NSZZ  „Solidarność”.  Nie byli pojedynczo zidentyfikowani, bo było ich dużo i to na wszelkich szczeblach struktury Związku. Potocznie używano tego słowa (w szeregach „Solidarności” na ogół ironicznie) w liczbie pojedynczej i w rodzaju żeńskim – „ta ekstrema”.  Propagandyści odróżniali „zdrowy trzon klasy robotniczej” od „ekstremy Solidarności”, mowa była też  o „postawach (żądaniach, postulatach) ekstremistycznych. Zdarzało się wszakże, że działacz Związku deklarował: „nie jesteśmy eksternistami”; a nawet ktoś się „odciął od radykalnych eksternistów” w KKP, którzy szkodzą Wałęsie”.

 

Formal (wniosek formalny)

Przez 16 miesięcy „S” ćwiczyliśmy demokrację, a właściwie zaczęło się wcześniej; w lecie 1980 r. wybuchały strajki i w powszechnych głosowaniach załóg wybierano Komitety Strajkowe. Elementarne procedury były jednak znane. W PRL każdy prawie gdzieś należał ( do związku zawodowego, organizacji studenckiej, turystycznej czy… PZPR) i brał udział w głosowaniach, liczeniach głosów czy też fałszowaniu wyników. Pierwsze wybory po wojnie były drastycznie przez komunistów sfałszowane, ale… były. Na cały blok sowiecki oficjalnie mówiono zresztą „kraje demokracji ludowej”.  To znaczy demokracja była, ale ludowa, podczas gdy za  Łabą (granicą NRD i RFN) była burżuazyjna. Polacy wiedzieli dobrze, na czym polega zasadnicza różnica. Gdy np. na zebraniu POP PZPR wybierano władzę czyli „sekretariat”, to wcześniej towarzysz z instancji wyższej  rekomendował towarzyszy, na których należy zagłosować. Zebrani wiedzieli, że ci towarzysze są już wybrani przez wyższą instancję i nikogo innego nie zgłaszali. Ten system nazywał się oficjalnie „centralizmem demokratycznym”. W „S” była prawdziwa demokracja. Aż do bólu. Wybierano się nieustannie, aż do zwieńczenia, czyli do I Krajowego Zjazdu Delegatów na jesieni 1981 r. Przez miesiące władze związkowe wszelkich szczebli były tymczasowe (KZ – Komitety Założycielskie, w skali regionalnej Międzyzakładowe KZ, w skali kraju  Krajowa Komisja Porozumiewawcza); nie było kadencyjności. Wybierano nowych reprezentantów, ale też każdy mógł być każdego dnia demokratycznie odwołany. Walec wyborczy ruszył z początkiem lata 1980 r. – od dołu: komisje wydziałowe, zakładowe, wszędzie wybierano też delegatów, którzy wybierali zarządy regionów i w końcu Komisję Krajową. Na zjeździe krajowym delegatów było ok. tysiąca, a wszystko działało jak należy, bo wszyscy byli już doświadczonym demokratami. Wiadomo, że ilość ofiar manipulacji rośnie wraz z ilością zebranych. Słowo manipulacja było więc tak samo często używane,  jak konfrontacja. Obawiano się nie tylko manipulacji władz, ale i we własnych szeregach, często więc zarzucano komuś manipulację (podczas zjazdu pojawił się np. żartobliwy znaczek z wizerunkiem jakiegoś owadziego potwora z tytułem „Pełzający manipulo”). Tymczasem spontanicznie zawiązywały się nieformalne frakcje czy stronnictwa (choćby względem czterech kandydatów na przewodniczącego Związku), ujawniły się też interesy regionalne (np. w rywalizacji o sprzęt poligraficzny wyższej klasy, którego przybywało i wciąż było za mało). Gdy więc debata zmierzała do konkluzji niezgodnych z naszym oczekiwaniem, ostatnią szansę dawało „wrzucenie formala”. Delegat zgłaszał się z wnioskiem formalnym i poza kolejnością był dopuszczony do mikrofonu. Mógł mówić o czymkolwiek, byle z pasją, wielokrotnie będąc  upominanym i wzywanym do sformułowania formalnego wniosku. Gdy wreszcie musiał ustąpić, prowadzący obrady wygłaszał rutynowy zwrot: Zatem wracamy do dyskusji, proszę, następny zgłoszony mówca… Cel był osiągnięty, gdy następny mówca, jak i  ogół delegatów nie pamiętali już, na czym to stanęło… przed „wrzuceniem formala”.

_____________________________________

Na zdjęciu delegaci na I Krajowy Zjazd NSZZ "Solidarność": z lewej Andrzej Gwiazda, w środku  aktorzy Kazimierz Kaczor i Halina Mikołajska (Gdańsk - Oliwa, 1981 r.).

___________________________________________________________________

Ekstrema - lektura uzupełniająca:

Katarzyna Wilczok. Radykałowie "Solidarności". IPN, Warszawa 2019