wtorek, 31 marca 2020

   FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"
       


     
     Jesień po Balcerowiczu

     Na początku zeszłego roku, zatrudniony jako doradca premiera Olszewskiego, urządzałem sobie pomieszczenie w Urzędzie Rady Ministrów. Ponieważ zażyczyłem sobie być blisko pryncypała, przeznaczono mi dość duży pokój, który w połowie był umeblowany, a w części zawalony ogromnymi brezentowymi workami. W szafach - odchodząca poprzednia epoka pozostawiła w bezładzie dokumenty o nijakiej wadze historycznej: scenariusze podejmowania drużyn sportowych, proponowane listy odznaczonych ludzi kultury, ale też sporo korespondencji obywateli do premierów Jaroszewicza, Rakowskiego i Messnera. Na listach dekretacje szefa rządu do ministrów; przypięte pliki papierów przedstawiają drogę sprawy - do pozytywnego lub negatywnego załatwienia. W przypadku Jaroszewicza wiele „spraw” zamykało się jego wyjaśnieniem: "Nie przypominam sobie. Jaroszewicz" - to odnośnie "kolegów" z I dywizji, pragnących uzyskać mieszkanie, talon na samochód czy też ulokować córkę na studiach. "Nie ma żadnego pokrewieństwa!" - musiał raz napisać tow. Piotr na liście więźnia kryminalnego, który dziękował za to, co dotychczas i prosił wujka jeszcze o ciepły sweter. Brak dokumentacji podpiętej do listu obywatela czynił sprawę zagadkową, a w jednym wypadku przerażająco jasną - na jednostronnym liście wielkimi kulfonami zgniewany premier napisał tylko: "Tow. Kowalczyk!". Ubogi emeryt kolejowy opisał swoją sytuację: wskutek zmniejszenia deputatu węglowego nie może ogrzać mieszkania. Następują wyliczenia: tyle a tyle wychodzi na  dzień i czy premier taką ilością by ogrzał. Zdeterminowany starzec, nie czekając odpowiedzi, przeszedł gładko do globalnej diagnozy politycznej i w zakończeniu listu zawarł takie słowa, jak: pasibrzuchy, czerwone ryje i szubienice. Podpis i dokładny adres: imię, nazwisko, wieś taka, numer taki. Można sobie wyobrazić, że minister spraw wewnętrznych Kowalczyk potraktował wykrzyknik premiera z najwyższą powagą: poszła poufna dekretacja do szefa wojewódzkiej bezpieki, nieznani sprawcy zdemolowali zagrodę zrozpaczonego emeryta, a zmniejszony deputat węglowy okazał się i tak zbyt duży. W innym przypadku lekarz-ordynator o bardzo dobrej reputacji (załączone opinie zawodowe) prosi o paszport - premier wykazuje zainteresowanie, sprawa wędruje przez wszystkie szczeble w dół i wreszcie tow. Kowalczyk informuje tow. Piotra, że decyzja odmowy wydania paszportu była słuszna, ponieważ dr NN uprzednio przebywał na wycieczce w Jugosławii i w wyniku obserwacji "podjęto podejrzenie", że tym razem nie wróci. Poprzednia epoka...
     W jednej z szuflad pracownik protokołu, opuszczając w pośpiechu poprzednią epokę, pozostawił prawdziwe klejnoty: telegramy gratulacyjne dla gen. Jaruzelskiego - datowane w grudniu 1981 - od najsławniejszych sowieckich generałów z Kulikowem na czele; najlepsze życzenia od Fidela Castro, Nicolae Caucescu, socjalistycznego księcia Sri Lanki i postępowego premiera Kanady, który dołączył kolorową fotkę całej rodziny z psami. Jakieś gorące życzenia z r. 1989 od Ericha Honeckera - na krótko przed rozwaleniem berlińskiego muru "liebe Kamerade" zapewnia Jaruzelskiego, że "Socialismus und Komunismus" za chwilę zwyciężą ostatecznie.
     Meble wymieniono na nieco lepsze, a co do worków - pani z administracji zapewniła, że lada chwila przyjdą pracownicy i zabiorą do kotłowni. W wolnej chwili sprawdziłem więc, co się ukrywa w brezencie. Wynik był szokujący: trzy wory wypchane były listami pełnymi poparcia, uwielbienia i hołdu dla Tadeusza Mazowieckiego. Depeszował obywatel: "bądź wierny solidarności stop pokonaj komunistów a chwała tobie stop jan kieliszak".
     Większość listów mniej lakoniczna: pisały całe rodziny, klasy szkolne; siostry zakonne zapewniały o nieustającej modlitwie. Nieznani poeci przysyłali swoje książki, uczeni dysertacje w maszynopisie, a jeden polonus z Ameryki skreślił życzenia na odwrocie dużej fotografii, gdzie stoi obok Wałęsy (tu na kopercie nieśmiałe pismo pana Tadeusza: "To chyba nie do mnie?"). Najbardziej wzruszający był wór świąteczny - tyleż co papieru, zawierał opłatków, których premier nie był w stanie przełamać, jak też zawiesić wszystkich wrzuconych do kopert medalików. Wagowo niewielką, ale wzruszającą część zawartości worka stanowiły zasuszone kwiatki.
     Kiedy więc pani z administracji zadzwoniła z informacją, że wysyła pracowników po te worki, powiedziałem jej, że one na razie dobrze się tu komponują i niech zostaną. Trzy worki nadziei do kotłowni? Pomyślałem sobie: zajmę się tym "po godzinach", posegreguję - niestety, czas mijał bardzo szybko, aż wybiła godzina...*
     W moim gabinecie (polecam uwadze następcy) pozostał ciekawy obraz. Na początku zastałem tam ogromne socrealistyczne dzieło, zasłaniające pół ściany nad biurkiem. Pejzaż: w dalekim tle na horyzoncie powstają zręby Nowej Huty. Na pierwszym planie, odwrócona tyłem kobiecina przy chatce z desek - zastygła - patrzy na te zręby. Całość w kolorystyce sinoniebieskoszarej, wrażenie szczególnie przygnębiające. Zapytałem więc pani z administracji, czy nie ma czegoś weselszego i najlepiej, gdyby było epokowo neutralne. Życzliwa pani szukała w magazynie, przymierzała, odradzała, już miała "coś", ale stwierdziła, że gryzie się z meblami, aż wreszcie, udając zastanowienie, powiedziała: jest coś, co na pewno będzie pasowało... jeśli się panu spodoba. Ja mam taką jesień po Balcerowiczu - ściszyła głos, dając do zrozumienia, że nie dla byle kogo. Wisi tam, gabinet jeszcze pusty, reflektuje pan? Pejzaż jesienny, we wszystkich odcieniach tej pory roku, w białej ramie zawisł nad moim biurkiem. Gdy ktoś z gości zauważał: ładny obraz, informowałem zaraz, że to jesień po Balcerowiczu, a przedtem był ogromny wczesny Bierut w przygnębiającej kolorystyce. Pewien stary sceptyk, emigrant 68' dodał: znaczy, krajobraz po reformie, tak?
      Że też tej wiosny napisało mi się o jesieni...
                                                                                                                  4.06.1993
___________________________
* 4 czerwca 1982 - obalenie rządu Jana Olszewskiego.



poniedziałek, 30 marca 2020

   FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"
     

    Szeszczanske wartoszczy

     Z góry uprzedzam wszystkich ludzi czujnych, do których sam chciałbym się jeszcze zaliczać, że tytuł nie przedrzeźnia nikogo, ale oddaje wymowę pewnego czarnoskórego Polaka, który w sprawie wartości chrześcijańskich ma wiele do powiedzenia, a raczej do zapytania. Zwierzę się wyrozumiałemu Czytelnikowi, że zawahałem się przed użyciem określenia "czarnoskóry". Gdy pracowałem w telewizji, pewien znajomy Murzyn (murzyn?) zwrócił mi uwagę: dlaczego wy mówicie w telewizji, że na boisko wszedł czarnoskóry Tigana? Czy mówi się, że walkę przegrał biały Johnson? Czy ja komuś wytykam, że jest blady? Problem ten u nas jest nowy i marginalny, bo Polaków o ciemnej karnacji nie ma jeszcze wielu, choć trzeba się liczyć z tym, że w tym względzie otwarcie na Europę zrówna nas z Francją, Niemcami czy Szwecją. W Ameryce Północnej jednak (gdzie biali wyparli krnąbrnych czerwonych Indian, a do niewolniczej pracy sprowadzili czarnych ) problem semantyczny wcale nie jest uregulowany.
     Gdy byłem tam raz jeden, opiekuńcza gospodyni z nowej polskiej emigracji powiedziała mi, jak odróżnić na ulicy białego od czarnego: czarny nosi ogromne stereofoniczne radio, które gra piosenki mówione. Ponieważ jednak owa urocza dama należy (chcąc nie chcąc) do postępowej, liberalnej części amerykańskiego społeczeństwa - ostrzegła mnie: nie używaj określeń "black" czy "negro", w Ameryce to nie wypada, biały pomyśli, że jesteś rasistą, a od czarnego możesz dostać w gębę. To jak się mówi, zapytałem. W ogóle się nie mówi, tu każdy jest "American". Ostrzegła mnie dalej, abym jadąc metrem broń Boże nie spojrzał w oczy czarnemu, bo ona, gdy przyjechała to spojrzała i jeden Murzyn wyzwał ją od białej k... Jadę więc metrem i siada naprzeciw czarny (tylko nie "czarny" - ostrzegłem siebie czujnie). Jest elegancko ubrany, nie ma na ramieniu boomboxa, otwiera „Boston Globe”, czyta.  Spoglądam, drugi raz, trzeci, kolejny, niby od niechcenia - nic się nie dzieje. Wysiadł na tej samej stacji i mówi po amerykańsku: Przepraszam bardzo, że ośmielam się zaczepiać, ale czy pan jest z Europy? Tak. A widzi pan, ja potrafię was odróżnić. To ciekawe - powiedziałem strwożony. Tak - on na to przyjaźnie. - To jest bardzo, bardzo ciekawe, ja się tym zajmuję na uniwersytecie.
     Z Murzynami niewiele jednak miałem do czynienia. Ale weźmy: taki Majewski. W grudniu 1981 roku otworzyły się drzwi celi ZK w Strzebielinku i kilkunastoosobowe grono poszerzyło się o grupę działaczy Solidarności z regionu słupskiego. Wśród nich Murzyn, przedstawia się: Majewski, a w klapie marynarki ma orła w koronie z biało-czerwoną chorągiewką. Jeden dzień, drugi, trzeci, Majewski najczystszą polszczyzną zgłasza ciekawe uwagi do politycznych i historiozoficznych diagnoz, aż wreszcie Jankowski (obecnie szef Regionu Mazowsze Solidarności, biały) pyta, wyręczając innych: Stary, a skąd ty jesteś? Z Ruchu Młodej Polski - odpowiada Majewski. Potem okazało się, że Majewski urodził się w Polsce z matki tutejszej i ojca - obywatela Francji. Zmowa genetyczna spowodowała, że biały udział mamy w poczęciu w żadnym prawie stopniu nie uzupełnił urody "czarnego". Majewski mógłby swym dogłębnym patriotyzmem zawstydzić wielu bladych. We wrześniu 1980 r. na zebraniu w „terenie” w sprawie Niezależnych, Samorządnych Związków Zawodowych przekonywał, że Polacy podnieśli się z kolan, a kasa zapomogowo-pożyczkowa należy do całej załogi; po kilku godzinach agitacji i dyskusji zabrał głos jakiś sceptyk: Pan tu ładnie mówi, a ja mam jedno pytanie: skąd pan jest? Z Ustki, odpowiedział Majewski.
     Z Majewskim graliśmy w szachy. Dwa dni przed sylwestrem wszedł do celi klawisz z dwiema wędzonymi kiełbasami. Widok (jaki i zapach) tych kiełbas wprawił wszystkich osadzonych w konsternację. Jest tu jakiś - zawahał się czujny funkcjonariusz – taki, ten, tego… Cygan? Cygana nie ma, Murzyn jest – wyrwał się Jankowski (Region Mazowsze). No właśnie, powiedział przyjaźnie klawisz, bo tu jest dla niego kiełbasa, dla Majewskiego, i mówili, że mam patrzeć, gdzie siedzi Murzyn, no. Położył nam pachnącą kiełbasę na stoliku,  Majewski, skupiony na szachownicy, jakby nie zauważa, więc mówię: Janusz, kiełbasa, twoja kiełbasa! Spojrzał mi głęboko w oczy: Masz apetyt? Ja nie chcę tej kiełbasy. No, w końcu wszyscy zjedli po kawałeczku..
     Otóż nie tyle odbiegam od tematu, ile jako człowiek czujny, dotychczas go nie podjąłem. Muszę jednak powiedzieć prawdę: od pewnego czasu prześladuje mnie pewien Murzyn. A zaczęło się tak: zaraz po tym, gdy powstała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, znalazł mnie czarnoskóry jegomość z mikrofonem. Przepraszam, pan Dimarski, tak? Czi pan się zgodży rozmawiacz? Oczywiście, a dla kogo pan pracuje? - zapytałem, będąc pewny, że chyba nie dla Reutera. Ja jestem z radia (tu podał nazwę potężnej pirackiej stacji radiowej w jednym z miast wojewódzkich). Słucham, niech pan pyta. Pyta: pan jest z RdR, któri broni szeszczanske wartoszczy. Czi pan będzie bronicz wolnoszcz słowa? Będę. A tolerancia? Co tolerancja? Czi pan będzie bronicz tolerancie, bo pan jest z RdR, który broni szeszczanskie wartoszczy? Tu udzieliłem ciekawemu dziennikarzowi wykładu na temat zadań Rady Radiofonii i Telewizji. Spytałem go jednak,  jak sobie radzi w tym radiu, skoro nie mówi dobrze w języku słuchaczy. Nie ma sprawy - wyjaśnił biegle - pitania podłożi kolega.
     Minęły tygodnie pracy i oto po uroczystej inauguracji Rady w Senacie staje przy mnie ten sam czarnoskóry z mikrofonem. Czi ja moge rozmawiacz? Tak, mówię, ale pod warunkiem, że nie będzie pan pytał o wartości chrześcijańskie. Nie, nie szeszczanske wartoszczy, a tolerancia. Czi pan bendzie bronicz tolerancia, bo pan jest z RdR, który mówi, żeby były szeszczanske wartoszczy. Pan nie mówi jasno, czi Krajowa Rada będzie za tym, żeby była wolnoszcz słowa i tolerancia? Wobec kogo i czego tolerancja - zapytałem, ale zamiast odpowiedzi Murzyna, przepraszam, dziennikarza, usłyszałem głos senatora Piesiewicza: Panie, jakieś wartości muszą być, co? Lepsze chrześcijańskie niż żadne, nie? Czarnoskóry dziennikarski bokser uśmiechnął się chytrze: A tolerancia?! Cudzoziemcze - powiedziałem wreszcie - operujesz w stereotypie, bądź tolerancyjny i o nic już nie pytaj. O nie, panie Dimarski, pan nie mówi jasno, a ja wiem, co jest stereotyp, ja wiem, że stereotyp jest niedobry. Kiedy pomyślałem sobie "uciekać", nagle przypomniałem sobie, że przecież my z piratami nie rozmawiamy! Już chciałem mu to powiedzieć, ale czujnie ugryzłem się w język - czy "pirat" to właściwe słowo, czy on tego nie weźmie do siebie?

      21.05.1993
_______________________________________


Felieton odbił się czkawką, tzn. tekstem jakiegoś uczonego medioznawcy w „Gazecie Wyborczej” pt. „Rasizm ludzi wykształconych”. Autor podał mnie jako historycznie najnowszy przykład tej dolegliwości. Z drugiej strony, po czasie  rozmawialiśmy bez mikrofonu i po wyjaśnieniu wszelkich nieporozumień i pokonaniu stereotypów dziennikarz dał mi w prezencie firmową czapeczkę swojej rozgłośni. Wyjaśnił, że on dopiero zaczyna karierę dziennikarską, a pytania  dyktuje szefostwo.  Aha, okazało się też, że jest katolikiem z Zambii.


niedziela, 29 marca 2020

FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"



    Pierogi z ruskim nadzieniem

    Ruskie wyszły i dlatego tej wiosny kierownictwo stołówki jednej z centralnych instytucji państwa (Najwyższa Izba Kontroli) umieściło w menu potrawę o nazwie "Pierogi z ruskim nadzieniem". Nie ma już ruskich. Są po prostu uniwersalne, można by rzec - tolerancyjne, otwarte pierogi, które niepodlegli Polacy mogą nadziewać czym chcą, bez ksenofobicznych zahamowań. Wierzę, że w procesie desowietyzacji zmiany w nazewnictwie gastronomicznym skierują się ku Europie. Na naszych stołach pojawi się "barszcz euroregionalny" na przykład z "ciastem Maastricht" czy też "karp mniejszościowy". Zniknie raz na zawsze hołubiona przez szowinistów "kiełbasa polska".
     A leniwe? To trudniejsza sprawa. Łatwiej o zmiany w symbolice i nazewnictwie niż w mentalności. Homo sowieticus to genotyp hodowany przez dziesiątki lat. Tymczasem - jak zwrócił uwagę Jacek Kuroń w którejś z niedawnych wypowiedzi dla "Gazety Wyborczej" - wychodzimy z recesji, będą rosły zarobki dużej części społeczeństwa i nie do przyjęcia jest taka sytuacja, że na jednym biegunie będziemy mieli 70% ludzi zadowolonych, a na drugim 30% żyjących w nędzy. Proporcje przewidziane przez ministra pracy napawają optymizmem. 70% zadowolonych obiecuje niezłą frekwencję w wyborach, które rządząca partia Jacka Kuronia w tym sezonie jest skłonna przyspieszać. Nie chodzi tu jednak o ciasne interesy partyjne, ale o to że - jak zauważa Kuroń - jest niezwykle trudno sprawić, aby ktoś wyszedł z kręgu ubóstwa i stanął na własnych nogach. Jeśli się tego nie sprawi, to nędza (30%) "będzie się kumulowała i reprodukowała, stanie się twierdzą nie do zdobycia". Chodzi zdaje się o to, że ludzie, popsuci przez komunizm, "nie chcą chcieć" i dlatego Jacek Kuroń z całą świadomością i determinacją posługuje się skrajnie ekspresywnym językiem frontowym. Był ten perswazyjny język stosowany w poprzednich dziesięcioleciach ("front żniwny", "kampania buraczana", "odcinek produkcji", "bitwa o handel"a przede wszystkim "walka klas"), ale przecież nie wszystko, co było za komuny, było złe. Postęp doby dzisiejszej polegać ma nie na tym, że dosłownie wszystko ma być odwrotnie. Za komuny chodziliśmy nogami po ziemi lecz nie wynika z tego konieczność chodzenia na rękach. Marsz ku zadowoleniu wszystkich musi jednak kierować się azymutem wyznaczonym przez nauczki przeszłości (tak pozwoliłem sobie to ująć, bo przecież mówienie o "błędach poprzedniego kierownictwa" jest - od 4 czerwca 1990 r. - bezzasadne). "Walki z tym zjawiskiem nie można prowadzić z Warszawy. Musimy ją podjąć na szczeblu gminy" - mówi więc Kuroń, a chodzi, przypominam, o trzydziestoprocentową, skumulowaną twierdzę nie do zdobycia.
     Rozumie to dobrze województwo słupskie, tam - według danych ministra pracy - udział środków własnych gminy w ogólnej pomocy społecznej (obejmą nią 40% ludzi, a więc czołówka krajowa) gwałtownie rośnie. To bardzo dobre zjawisko - stwierdza Jacek Kuroń. Ba, pojęcia "dobre" i "niedobre" są może wystarczające dla pięknoduchów, nie znających praw dialektyki rządzących rzeczywistością. Sprawa komplikuje się, gdy z jednej strony np. w Suwalskiem udział środków własnych gminy w ogólnej pomocy społecznej nie rośnie, ale z drugiej strony są tam ludzie, którzy "chcą aktywnie działać na rzecz swojego środowiska" i tam - zdaniem Kuronia - "wychodzenie z nędzy i bezrobocia będzie możliwe nawet względnie szybko". Ale w PGR-ach województwa słupskiego "takich ludzi nie ma".
     Mądra władza wie, że nie ma prostych sposobów w sytuacji tak złożonej, ale odpowiedzialność władzy to szukanie rozwiązań. "A może tak powołać - stawia kwestię Jacek Kuroń - wzorem Stanów Zjednoczonych coś w rodzaju Korpusu Pokoju?". Tu Czytelnik będzie szukał w pamięci: co to takiego ten amerykański korpus. Nie czas na drobiazgowe wyjaśnienia, gdy trwa walka. "Młodzi absolwenci, ochotnicy, po odpowiednim przeszkoleniu, niewielkimi grupami jechaliby na rok czy dwa, w trudne środowiska pobudzać inicjatywy lokalne" - tak kończy minister pracy swoją wypowiedź dla "Gazety Wyborczej" pt. "Różne odcienie nędzy".
     Już słyszę złośliwą uwagę, że to już było stosowane - a wypowie ją któryś z tych namolnych starców, urodzonych w trudnym środowisku, domagający się odszkodowania za doznane pobudzenie w latach 1945-1955. Ktoś dociekliwy zapyta, na czym będzie polegało "odpowiednie przeszkolenie", czy resort pracy i polityki socjalnej przeznaczy na to środki budżetowe, czy też zwróci się o przeszkolenie w innym resorcie? Ktoś małostkowy postawi pytanie, czy ochotnicy - absolwenci będą pytani o zgodę, czy też podejmą się misji na mocy skierowania do pracy z całodziennym wyżywieniem (czy na koszt administracji centralnej czy gminy)?
      Tak ze spraw wielkich zeszliśmy do codziennych, czyli jedzenia. Na tym przynajmniej odcinku "Gazeta Wyborcza" chodzi po ziemi. I tak, bez ideologicznych resentymentów, pan red. Piotr Bikont od kilku miesięcy wędruje służbowo po warszawskiej gastronomii. Bardzo to pożyteczna działalność. Bikont wchodzi, siada, zamawia, konsumuje i notuje. Dzięki temu dowiadujemy się prawdy: 80% warszawskiej gastronomii nadaje się do tymczasowego aresztowania z uzasadnionym podejrzeniem o rozmaite przestępstwa i wykroczenia. Oczywiście są wyjątki, np. zupa neapolitańska w kubeczku za 180 tys. w barze "Corleone" przy alei Przyjaciół jest smaczna, ale ze względu na objętość porcji mogłaby być nieco tańsza. Zestaw obiadowy naprawdę oryginalnej kuchni chińskiej (na dwie osoby) w nowo otwartym lokalu "Niebiański spokój" na placu Bankowym (780 tys.) do zaakceptowania, pod warunkiem, że jeżeli mówimy "grzybek chiński", to nie pieczarka i papryka z Bułgarii. Oferta w "Pigalle" przeciętna i niewarta ceny, z wyjątkiem deseru lodowego "Gorący kasztan" (213 tys.) - naprawdę smaczny, ale czas oczekiwania na odmrożenie kulki stanowczo za długi jak na możliwości przeciętnego konsumenta. Kto ze Słupskiego jeszcze nie był i nie próbował - przybywajcie do stolicy, pobudźcie się, a potem zjeżdżajcie stąd i walczcie na szczeblu gminy.

     1993
_______________________________

Wspomienie. Jacek Kuroń, zanim został ministrem pracy,  był w Poznaniu. Spora frekwencja na spotkaniu z człowiekiem legendą. Przekonywał do konieczności zmiany świadomości ludzi. Do wolnego rynku. Żeby brali sprawy w swoje ręce. Warunkiem powodzenia reform jest przebudowa świadomości, bo niemała część społeczeństwa  tkwi jeszcze w mentalności socjalistycznej. - To wasze zadanie, młodych, wykształconych - zwrócił się do licznie obecnych na sali studentów. - To wasza misja: tłumaczyć, perswadować, motywować... Wreszcie zgłosił się jeden mlody i tak powiedział: - Panie Jacku, kochamy pana wszyscy, ale jak tak sobie myślę: była już ludziom zmieniana świadomość kapitalistyczna na socjalistyczną, teraz mamy zmieniać znów na kapitalistyczną, a może zostawić już ludzi w spokoju, wziąć władzę i dobrze rządzić?

sobota, 28 marca 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"

   

     Nie mam nic do dodania

     "Rzeczpospolita" (9 marca br.) opublikowała artykuł pt. "Dziesięć grzechów polityków". Pani Eliza Olczyk pisze o tym, w jaki sposób polscy politycy nie wykorzystali rad pana Tibora Vidosa z USA, który w 1991 roku radził przedstawicielom naszych partii politycznych, jak obchodzić się z prasą. Jego dziesięć praw p. Olczyk przytacza; polecam ten tekst politykom, którzy jeszcze nie odkryli, że na ogół to nie oni kształtują opinię publiczną, lecz osoby zatrudnione w prasie, telewizji i rozgłośniach radiowych. Słyszałem wszak rodzime powiedzenie, że mówi się do ludzi a nie do dziennikarza i w tym sensie jest on nieważny. Mówi się?
     Zdarza się, że polityk zamiast odpowiedzieć na pytanie, tajemniczym uśmiechem czy wzniesieniem oczu do nieba daje wyraz dojrzałości politycznej i odpowiedzialności za państwo. Gdy ma do czynienia z dziennikarzem prasowym, zirytuje tylko jego a jeśli patrzy na niego kamera, zniechęci do siebie obywateli liczonych na setki tysięcy lub miliony. Musi zatem wziąć pod uwagę, że zanim na ekranie pojawi się jego oblicze, telewidz usłyszy pytanie, a przedtem wprowadzony będzie w stan napięcia i oczekiwania: oto dziś było bardzo ważne spotkanie, na którym ważni ludzie mówili o społecznie ważnych sprawach. Gdy napięcie rozładuje w powyższy sposób (popularne jest też "nie mam nic do dodania", a ostatnio "z tym pytaniem proszę się zwrócić do kogoś innego"), telewidz odnosi wrażenie, że człowiek ten ma wszystkich gdzieś, a pieniądze w szwajcarskim banku. Niczego też u nas nie załatwia wypowiadanie zaklęcia "no comment", traktowane jako popis politycznego wyrobienia. Jeśli polityk odmówi wypowiedzi, skomentuje go dziennikarz i przeciwnicy. W naszym obecnym klimacie "mieć powody do milczenia" to tyle co ukrywać coś brzydkiego.
      Są wszakże politycy, którzy szanują obywatela aż tak, że przypisują mu nadmierne umiejętności dekodowania oszczędnych znaków mimicznych i sygnałów parawerbalnych; ci utopiści stoją na gruncie doktryny, że „społeczeństwo i tak wie o co tutaj chodzi”. Efektem takiej postawy jest charakterystyczna odpowiedź pana Chrzanowwskiego na pytanie, co uzgodniono na zamkniętym posiedzeniu (przytacza ją Eliza Olczyk): „Udało nam się zbliżyć do porozumienia.” Kogo z kim właściwie? Na rzecz czego? Czego dowiedział się obywatel? Tego, że skoro była telewizja, to ustalano tam rzeczy ważne, ale nic mu do tego.
      Dużo by jeszcze mówić o amatorstwie polityków, choć obchodzenie się z telewizją wymagałoby odrębnego potraktowania i inaczej sformułowanych praw. Moim zdaniem prawo pierwsze pana Tibora Vidosa "dziennikarz też człowiek" powinno mieć zastosowanie również wobec pracowników telewizji, co by o nich nie mówić. Gdyby natomiast polityk zechciał rozpatrywać grzechy dziennikarzy (toż to ludzie), Amerykanin przestrzega ich prawem IX: nie komentuj tego, co pisze dziennikarz. Dziennikarz ma łamy swojej gazety, a polityk nie - podkreśla Eliza Olczyk, najlapidarniej określając realia. Mówiąc krótko, ostatnie słowo zawsze należy do dziennikarza (choć mam wątpliwości, czy może być aż tak, jak w wywiadzie p. Olejnik z Janem Olszewskim, gdzie zamiast przyjętego "dziękuję za rozmowę" dziennikarka kończy "pozwoli pan, że zachowam swoje zdanie"). Amerykańskie zasady odnoszą się jednak do sytuacji idealnej, w której podział ról społecznych jest ugruntowany: polityk jest politykiem, a dziennikarz dziennikarzem. U nas rozmowa jednego z drugim jest często sporem politycznym przedstawicieli dwóch obozów, przy czym nie będzie moim odkryciem stwierdzenie, że sympatie ogółu polskich dziennikarzy lokują się obecnie po stronie Unii Demokratycznej, byłych komunistów, gdańskich liberałów oraz wszystkich, którzy mają dużo pieniędzy.
      Stojąc na gruncie tych polskich realiów, w trosce o wszystkich pozostałych, należałoby opatrzyć III prawo ("Wokół dziennikarza trzeba skakać") zastrzeżeniem: jeśli naprawdę nie musisz, to nie udzielaj wywiadu dziennikarzowi, który cię nienawidzi. Taki proponuje rozmowę dlatego, że chce ci zrobić krzywdę. I zrobi! Pamiętaj, że to on zadaje pytania. Na nic się zda autoryzacja własnych wypowiedzi, gdy treści dla ciebie niekorzystne zawarte będą w pytaniach. Zaprzeczysz stanowczo, owszem, że nie jesteś wielbłądem ale dla czytelnika to wcale nie będzie wyjaśnieniem sprawy - a sprawa jest, bo mówił o niej dziennikarz. Wywiad będzie przypominał protokół z przesłuchania, w którym podejrzany już to idzie w zaparte, już to mataczy.
     Kiedyś, ale jeszcze nie jutro poprawią się tak politycy, jak dziennikarze i ci drudzy - jako profesjonaliści a nie aktywiści - wobec każdego polityka będą przyjmować "domniemanie niewinności". Na tym wszakże etapie rozwoju należałoby uzupełnić słuszne rady gościa z Ameryki o XI prawo: jeśli irytują cię już wszyscy dziennikarze, wszystkie gazety, stacje telewizyjne i radiowe tak, że najchętniej rozpędziłbyś to całe bractwo na cztery wiatry - wróć do poprzedniego zawodu. Zaś pierwsze prawo (przejściowe, ten stan nie będzie trwał wiecznie) dla dziennikarzy winno brzmieć: jeśli denerwują cię już wszyscy politycy, jeśli masz im wszystkim za złe, że są tacy, a nie inni - zostań jednym z nich. No comment, nie mam nic do dodania, o resztę proszę pytać kogo innego.

     1993

piątek, 27 marca 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"


    
    "Adam Michnik nie żyje?"

     Adam Michnik - redaktor naczelny i wydawca "Gazety Wyborczej" - oczywiście żyje i oby nic nie zagrażało jego zdrowiu. Cudzysłowu użyłem dlatego, żeby nikt nie odczytał nagłówka jako wiadomości. Wyobraźmy sobie, że cudzysłowu nie ma i pomyślmy, że na sensacyjnym tytule spoczywa oko kogoś bliskiego osobie rzekomego denata - taki czytelnik może dostać ataku serca od razu, bez zapoznania się z następującym poniżej wyjaśnieniem. Wyobraźmy sobie, że opatruję nagłówek znakiem zapytania, powodując tylko krótkie omdlenie u czytelnika, który darzy Adama Michnika uczuciami, i wyobraźmy sobie dalej, że dowiaduje się on z tekstu o śmierci Michnika, która, zdaniem naszych źródeł własnych, prawdopodobnie nastąpiła.
     Gdybyśmy coś takiego uczynili, pobilibyśmy w cynizmie redaktorów niemieckiego pisma "Bunte". Zamieścili reportaż o, umierającej rzekomo, macosze Romana Polańskiego, którą sławny reżyser i milioner pozostawił bez opieki i pieniędzy na chleb. "Reporterzy" wtargnęli do polskiego mieszkania staruszki pod pozorem pisania książki o Romanie. Ta pożyczyła im kilkadziesiąt zdjęć i opowiedziała o tym, jak to Roman regularnie przysyła paczki i pieniądze, że dzięki niemu zwiedziła z nieżyjącym już dzisiaj ojcem Romana cały świat. W brukowym "Bunte" zamieszczono fotografię "umierającej" z braku środków do życia macochy. Polański wytoczy im proces, ale czy światowa organizacja dziennikarzy z siedzibą w Brukseli nie powinna zasugerować ustawodawcom demokratycznego świata ustanowienia kary dożywotniego więzienia dla tego rodzaju prasowych oprawców?
     Podczas gdy jedni dziennikarze rozważają problemy etyki dziennikarskiej, inni "prasowcy" dopuszczają się przestępstw przeciw zdrowiu i życiu. Ta brzydsza twarz Europy pokazuje się u nas, gdzie - jak stwierdził niedawno Maciej Iłowiecki (mając na myśli chyba pismo "Nie") - sprawdzeni wrogowie wolności słowa używają jej w sposób niekorygowany normami etycznymi. Nasi młodzi dziennikarze (z błogosławieństwem starszych, zorientowanych na "Europę") łapczywie przyswajają nauki "europejskich" - brukowych prasoznawców, speców od manipulacji i psychologii tłumu. Ileż to sposobów na zwrócenie uwagi czytelnika, wywołanie skandalu! Tu nie ma kryteriów prawdy i nieprawdy, tu się liczy ruch w interesie!
     A teraz niech wyobrażą sobie ci, którzy nie czytają "Wyborczej", że na pierwszej stronie zamieszcza ona wielki nagłówek: JANUSZ  LEKSZTOŃ NIE ŻYJE?, a pod nim lapidarnie podaje informację z "własnych źródeł" o rzekomej śmierci znanego bogacza. Wieczorem dzienniki telewizyjne pokazują żyjącego Leksztonia, nazajutrz okazuje się, że nie umarł, lecz aresztowany. Ot, "własne źródło" pomyliło się. Wydawałoby się, że gazeta, która nie uznaje się za tzw. brukowca, nie może ogłaszać czyjejś śmierci na podstawie pogłoski, a jeśli to robi, traci wiarygodność i prestiż. Ależ chodzi o co innego, o "ruch w interesie": "europejscy eksperci" zalecają: jeśli wydawca stwierdza spadkową tendencję sprzedaży gazety, należy zastosować środki pobudzające. Udało się - do zmyślonej informacji musiały odnieść się wszystkie dzienniki publicznej telewizji. "Wyborcza" na ustach wszystkich! Prawda, nieprawda, ale może telewizja kłamie, na wszelki wypadek trzeba znów kupić "Wyborczą", bo może jednak ten Leksztoń nie żyje? W świadomości odbiorcy mediów ma się utrwalić przywiązanie nie do prawdziwości informacji, ale do jej doniosłości. Parafrazując niegdysiejsze motto BBC: wiadomości prawdziwe lub, nie, ale zawsze aktualne.
     Ten karygodny przypadek zachęca też do spekulacji, że nie była to tylko gra z masowym czytelnikiem. Jak się później okazało, Leksztoń zgłosił się do prokuratury tego dnia, w którym "Wyborcza" ogłosiła niejako jego śmierć. Może odebrał to jako sygnał, pogróżkę? Tego nie wiemy, pamiętamy tylko, że swego czasu ta sama gazeta, promując niejakiego Grobelnego z "Bezpiecznej Kasy Oszczędności", z dnia na dzień spowodowała zmianę kursu walut, bynajmniej nie z zyskiem dla budżetu państwa. "Chcieliście wolności, to ją macie" - jakbym słyszał rechot Urbana. Czy wtóruje mu nerwowy dyszkant naczelnego "Gazety"? Wolność słowa kosztuje, ale po przekroczeniu pewnej granicy moralnej i obywatelskiej tolerancji, koszty te powinni ponosić dziennikarze i wydawcy. Za bezpodstawne ogłoszenie czyjejś śmierci proponuję mandat w wysokości 1 mld zł.
     W pierwszych dniach stanu wojennego prasa światowa doniosła o tragicznej śmierci Tadeusza Mazowieckiego. Sławni ludzie, z Miłoszem na czele, opublikowali dramatyczną odezwę do cywilizowanego świata, a w Paryżu i Nowym Jorku odbyły się żałobne demonstracje. Krótko po tym rzecznik stanu wojennego Urban wyszydził sensacyjną wiadomość "wyssaną z palca". Renomowane gazety i telewizje na świecie podały ją jednak w dobrej wierze; w Polsce trwały aresztowania i już ginęli ludzie. Informacja o śmierci Mazowieckiego została spreparowana i "wtłoczona" do zachodnich agencji z premedytacją, przez skuteczne ośrodki agentury. Zabieg ten miał służyć uniewiarygodnieniu wszelkich innych i późniejszych doniesień z Polski. Ostatnim, który się dowiedział o swojej rzekomej śmierci, był pan Tadeusz, z którym prowadziliśmy żywe rozmowy na spacerniaku, gdy nasi przyjaciele za Zachodzie pokryli się żałobą. Trudno jednak bez wahania powiedzieć, że "wszystko skończyło się dobrze" czy też "nic się nie stało".
     Wszystkim żyjącym, także oczekującym na wyrok sądowy, życzę zdrowych i refleksyjnych świąt. Alleluja!

Sprostowanie. W pierwszym zdaniu felietonu sprzed kilku tygodni popełniłem błąd. Napisałem, że "twierdzenie o występowaniu na ziemiach polskich po drugiej wojnie światowej tzw. komunistów coraz bardziej wydaje się być po prostu wyssane z kołtuńskiego palca zaściankowej prawicy". Chodziło oczywiście o zaściankowy palec kołtuńskiej prawicy. Wszystkich dotkniętych tym lapsusem przepraszam.*

                                                                                                                  9.04.1993
_________________________________
* To "sprostowanie" było wtedy aluzją do innego sprostowania. W tym czasie powstała, jako organ konstytutycyjny, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Przedtem, przez  miesiące ciągnęło się wokół tego polityczne napięcie. Nazajutrz, gdy ta 9-osobowa Rada powstała, na pierwszej stronie Gazety Wyborczej - pod winietą,  ukazał się ogromny tytuł: "KNEBEŁ NA ETER". A pod tym było wywiedzione, że skończyła się w Polsce wolnośc słowa. Jak się później dowiedziałem,  w wydaniach lokalnych tej gazety, opóźnionych o pół doby,  tytuł był mniejszy, ale był w nim "knebel", a nie "knebeł". Czytelnik pozawarszawski, np. poznański, który ze zrozumieniem i aprobatą zapoznał się z wywodem red . Heleny Łuczywo nie wiedział, że czytelnik centralny tej gazety zadawał pytanie: No, wszystko racja, ale co to jest ten KNEBEŁ? Nie udało się tego lingwistycznie wyjaśnić, zresztą nie było to ważne. Ważniejszy był skład personalny tej instytucji. Wyborna gazeta zamieściła na drugiej stronie widoczne  SPROSTOWANIE: 

"Dwa dni temu, przedstawiając członków KRRiTv, zamieściliśmy informację, że wybrany przez Sejm Lech Dymarski był członkiem Komitetu Obrony Robotników. Oparliśmy się na wydruku kancelarii Sejmu. Prostujemy: Dymarski nie był członkiem KOR, był jego współpracownikiem. Wszystkich czytelników za tę pomyłkę przepraszamy".

Było potem pierwsze posiedzenie Rady, bacznie obserwującej reakcje prasowe, gdy poseł Marek Siwiec (z ramienia SLD, czy jak się wtedy nazywało) wypowiedział się prostodusznie: A za co oni przepraszają czytelników w zakresie pana Dymarskiego? Pan to pewnie umie wyjaśnić - zwrócił się do mnie. Umiem, panie pośle, to ja byłem w tym środowisku,  pan - za przeproszeniem - był w innym: Otóż Helenka dostała zjebkę od Adasia i sprostowała, a ponieważ jest bardzo emocjonalna, przeprosiła czytelników, a przy okazji całe społeczeństwo. 

czwartek, 26 marca 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE W "TYGODNIKU SOLIDARNOIĆ"


   
     Dyrektor Szyc ma dosyć "Bolka"

     M.F. Rakowski zanim wezwał: "Sztandar PZPR wyprowadzić" uznał, że ma dosyć Lecha Wałęsy i ogłosił rozwiązanie Stoczni Gdańskiej - w ramach, rzekomo, reformy gospodarczej. Było to brawurowe posunięcie polityczne, nietrafne ekonomicznie, bo wracała koniunktura na produkowany tam towar. Stocznia istnieje do dziś i robią w niej statki, o czym mało kto w Polsce wie, bo stocznia była, jest i będzie kolebką. W ostatnich dniach prezydent Wałęsa zapowiedział nawet, że będzie tam przyjmował dostojników. Był już ktoś z Turcji i prasa doniosła, że bardzo mu się w kolebce podobało.
      - Mam dość "Bolka" i w ogóle całej tej kolebki - niespodziewanie oznajmił dyrektor Stoczni Gdańskiej Hans Szyc w pierwszym zdaniu wypowiedzi dla "Dziennika Bałtyckiego".
     Był realny socjalizm i realnym zagrożeniem był Lech Wałęsa; nie ma realnego socjalizmu i w stoczni straszy upiór "Bolka".
      - Marzę o tym, żeby stocznia przestała wreszcie być zakładem politycznym, a stała się zwykłą stocznią (...) W ciągu ostatnich trzech lat nasza produkcja wzrosła trzykrotnie, a czy gazety to odnotowały? Nic podobnego. Dziennikarze szukają tylko sensacji. Teraz mają jakiegoś „Bolka” (...) Gdy mam wodowanie - prasa milczy, a gdy trzydzieści osób demonstruje pod bramą, trzęsie się cały Gdańsk. Teraz wszyscy szukają „Bolka”. Co mnie najbardziej przeraża, to że unikamy ważnych problemów, takich jak bezrobocie na przykład (...) Gdzie są poważne artykuły na temat paktu o przedsiębiorstwie? Mój Boże, ja za chwilę mam wizytę premiera Turcji, będzie też prezydent Wałęsa, a dziennikarze pytają mnie o to, czy w stoczni pracuje elektryk Henryk P., który znalazł się w raportach "Bolka", opublikowanych przez polonijny dziennik. Co mnie to obchodzi? Ale muszę to sprawdzić, bo inaczej ukażą się artykuły o tym, że odmawiam informacji...
     Była komuna - pisało się wyłącznie o wodowaniu statków, zawsze dobrze. Nie ma komuny - prasa szuka "Bolka". Komuna była zła, a wolność jest dobra, zatem wszystko musi być odwrotnie. Dyr. Szyc zdaje się nie rozumieć wolnej prasy i niezależności dziennikarskiej. Pisanie o wodowanych statkach (niekoniecznie pochlebne) uzależnione jest od jakiejś wiedzy - na temat jakości tych statków, ceny, zysku itd. Żeby poważnie pisać o pakcie dla przedsiębiorstwa (dobrze albo źle, czy to coś warte czy też lipa) - trzeba choćby obszerny tekst przeczytać. Współczesny, świeżo wyhodowany, wolny dziennikarz prasowy czerpie wiedzę wyłącznie z z gazet, a to że akurat wszystkie one szukają "Bolka", czy to jego wina? Ma w swojej gazecie pisać o wodowaniu, żeby odpaść z konkurencji?
      Rozumiem jednak dyr. Szyca. Nie jest łatwo kierować kolebką, taką, która zamiast zamienić się w muzeum z uporem produkuje statki, w której na dodatek Lech Wałęsa będzie wykonywał swoje obowiązki - ma się rozumieć prezydenckie. (Gdy w latach 80. Bolek, przepraszam, Lech pracował w kolebce jako "zwykły" elektryk, ówczesnemu dyrektorowi też nie było łatwo i dlatego Rakowski stocznię rozwiązał). 
     Nie jest też łatwo rozmawiać z ludźmi z kolebki. W dzień po wypowiedzi dyrektora stoczni w "Dzienniku Bałtyckim" (10.03.1993 r.) rozmowa z Jerzym Borowczakiem ze stoczni (NSZZ "S" – Sieć): "Jesteśmy pańskim wojskiem, panie prezydencie"). Borowczak mówi z pamięci to wszystko, co prezydent wielekroć powtarzał, poczynając od niezrealizowania programu wyborczego - "bo po prostu mu nie pozwolili". Kto nie pozwolił? Mazowiecki, Bielecki, Olszewski i Suchocka też jakby nie pozwala. Jednakże pytany Borowczak, co ma na myśli, mówiąc o programie Lecha Wałęsy, odpowiada, że chodzi "o te 100 milionów dla każdego obywatela". Nie ma się z czego śmiać, w tym coś jest. Albo powiedzmy sobie z rezygnacją - było, chociaż, jak słusznie mówi Borowczak "to się ludziom należy, pracowali tyle lat w PRL, budowali te wszystkie domy, szkoły, szpitale, huty" ("Człowiek z Sieci" "generalnie popierając program Wałęsy”, ma żal do prezydenta o przyznanie przywilejów emerytalnych dla ubeków i esbeków). Tylko, że to akurat było najsłabszym elementem programu, bo jedyne, co Lech Wałęsa określał precyzyjnie, to kwota.* Także więc Borowczak, biorąc dosłownie i na serio wszystko to, co mu mówi prezydent w sprawie 100 milionów, poprzestaje na tzw. postawie roszczeniowej w wersji zaprezentowanej przez Kazika na festiwalu sopockim: "Wałęsa - dawaj ludziom 100 milionów!". I basta. Nawet Siemienas, milioner, mówi, że jest to do zrobienia i żeby jeszcze Siemienas chciał Borowczakowi powiedzieć, jak to jest do zrobienia i żeby Borowczak zechciał to (w ogólnym zarysie) zapamiętać. Powiedzmy sobie brutalnie: działacz związkowy tej rangi coś rozumieć musi, poza tym, że niedobry jest Kaczyński, Unia Demokratyczna i dobra będzie Gwardia Narodowa. Bo inaczej nie będzie statków, ani pracy, tylko szukanie "Bolka".
      Ostatnie, co bym chciał uczynić, to urazić ludzi zatrudnionych w gdańskiej stoczni, zwłaszcza że pamiętam ich z Sierpnia. Ostatniego 31 dnia, w niedzielę, gdy napięcie ostatecznie ustąpiło, a teren zdominowały wszelkie światowe telewizje, dziennikarze, aktorzy i pisarze popierający stoczniowców, jeden w kufajce zapytał drugiego: "Ty, czy my jesteśmy tu jeszcze potrzebni?" Była to jedna z najciekawszych kwestii, jaką z tamtych dni zapamiętałem. No, byli potrzebni, bo to, co się działo później, opierało się w znacznej mierze na kolebce. Ilu ludzi strajkujących w sierpniu 1980 r. pracuje jeszcze w stoczni - tego nie wiem. Warto byłoby, przy okazji szukania "Bolka", policzyć.
     Trzeba też powiedzieć sobie, że Stocznia Gdańska (dawniej im. Lenina) to nie jedyna kolebka. W Poznaniu na przykład jest "Cegielski" (dawniej im. Stalina). Przez całe lata bezpieka i partia miały tę kolebkę na oku, a tak ją komuna umiłowała, że w tamtym sierpniu Komitet Wojewódzki PZPR, wychodząc naprzeciw wyzwaniu historii, urządził cegielszczakom 24-godzinny strajk solidarnościowy. Przez wiele tygodni trzeba było rozdzielać w związkowych władzach "Cegielskiego" partyjne wtyki i agenturę SB od ludzi uczciwych. Udało się. "Ceglorz" wyszedł z honorem i dlatego do dziś szef komisji zakładowej (też "Człowiek z Sieci")**, gdy nie ma lepszego argumentu, mówi: "Proszę nie zapominać, że stąd po raz pierwszy upomniano się o wolność, prawo i chleb". Odwoływanie się do tradycji wzmacnia oczywiście morale - dopóki nie przekracza granicy zdrowego rozsądku i gdy nie staje się demagogią. W tamtym, 1980 roku, inny działacz z "Cegielskiego" w ferworze polemicznym (niemal w każdym mieście największy kombinat z racji swej wielkozakładowej dumy był w sporze z pozostałymi zakładami) grzmiał na zebraniu zakładowych delegacji: "To my upomnieliśmy się po raz pierwszy... kiedy my, cegielszczacy w 1956 roku wyszliśmy na ulicę..." Był ode mnie młodszy, więc potem podzieliłem się z nim wątpliwością: "Ja wtedy miałem aż 7 lat, a mimo to, swojego udziału w czerwcu ‘56 nie przeceniam, ty jednakże miałeś 2 lata, więc mi nie mów, że sam wyszedłeś na ulicę".
      Życzę dyrektorowi Szycowi, "Człowiekowi w Sieci", wszystkiego najlepszego. Prawdopodobnie najchętniej załadowałby on etos w kolebce na M/S "Bolek" i zwodował. Cóż, tradycja potrzebna, statki też. Rzeczywistość dyktuje potrzebę kompromisu. Chcę być dobrze zrozumiany: tu nie chodzi o tamte tradycyjne statki dla ZSRR, ale te na sprzedaż. Jerzemu Borowczakowi, który na końcu swego wywiadu stwierdził z żalem, że wszyscy już mają swoje partie, a robotnicy nie, podsuwam do przemyślenia, czy nie dać sobie spokoju ze związkiem zawodowym i pójść na kompromis z Andrzejem Szczypiorskim. Powstanie Polska Zjednoczona Partia Robotniczo-Inteligencka i tradycji stanie się zadość.

         
      2.04.1993
_________________________________
* Przed denominacją.
** To była, wywodzaca się jeszcze z "pierwszej Solidarności" tzw. sieć największych zakładów w Polsce. 


środa, 25 marca 2020

   FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE W TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"


        Obóz reform w słabszej formie

      - Czy zgadza się pan z tym, że w Polsce najważniejszy jest  dziś podział na zwolenników i przeciwników reform?
      - Tak.
      - To dlaczego zdecydował się pan odejść z Unii, a tym samym dokonać rozłamu w pierwszym z tych obozów?
Po przeczytaniu wywiadu z Aleksandrem Hallem w „Gazecie Wyborczej” („Rozwód z rozsądku”) poczułem się zagubiony nie mniej niż pewien starzec, przygłuchy rolnik, który w okresie rządu Messnera (schyłek PRL) zapytał mnie: Teraz ciagle w telewizji słyszę: formy. Że są formy i mają być formy. Powiedz mi pan, co to jest ta forma? Więc tłumaczę: Nie dosłyszał pan, oni wciąż mówią o re-formach. Chłop zdjął czapkę, podrapał się po głowie: Hmm, reforma, mówi pan... To powiedz pan, co to są te ich reformy?
     I tu mnie „zagiął”. Nie potrafiłem prosto sprawy wyjaśnić.
Najogólniej rozumiem, co czyni Aleksander Hall i dlaczego rozwód Forum Prawicy Demokratycznej z Unią Demokratyczną był nieunikniony. Udzielając wywiadu dziennikarzowi „GW” polityk niechcący pokazał jednak, że wyjście ze struktury nie oznacza automatycznie oswobodzenia z wykształconego w środowisku UD „metajęzyka”, którym też „Gazeta Wyborcza” komunikuje się z wychowanymi przez się czytelnikami. Ja czytuję tę gazetę zawodowo, nie ideowo i dlatego towarzyszy lekturze  dociekliwość - o co to właściwie chodzi, gdy mowa o „obozie reform”; o „koalicji rządowej skupiającej siły proreformatorskie”; o tym, że według Jana Lityńskiego „nie ma dziś elektoratu, który byłby jednocześnie i narodowy, i proreformatorski” i wreszcie o „sukcesie polskich reform”. Hall mówi na zakończenie wywiadu o groźbie „ideologicznej wojny, w której staną naprzeciwko siebie ugrupowania proreformatorskie wyznające liberalizm kulturowy i obyczajowy oraz ugrupowania tradycjonalistyczne, które - walcząc z tymi pierwszymi - będą opóźniać reformy". "Chciałbym - deklaruje lider FPD - aby blok, który tworzymy, zapobiegł takiej polaryzacji i ułatwiał współpracę tych dwóch obozów - niezbędną dla skutecznego modernizowania Polski”.
Tym zdaniem - które daje pewną szansę domyślenia się, o co chodzi, wywiad powinien się rozpocząć. Dalej powinniśmy się dowiedzieć, o jakich reformach mowa - niestety, podaje się czytelnikowi „czystą formę” bez treści. Pojęcie „reformy” nie może być magiczne. Plany reform są albo konkretne, zrozumiałe dla przeciętnego czytelnika każdej gazety, albo tych planów nie ma. Gdy przebudowuje się ustrój państwa, czy tworzy go od nowa, wtedy też świat demokratyczny nie dzieli się na „zwolenników reform” i „przeciwników reform” - raczej na zwolenników różnych tendencji reformatorskich.
     Dziennikarz, jakby rozżalony na Halla za „rozwód” z obozem reform przypomina rozmówcy, że Unia Demokreatyczna jest za kapitalizmem. Czy to wyróżnia tę partię z całego politycznego świata? Czy nie warto by ustalić, kto jest przeciw kapitalizmowi i za czym jest? Kapitalizmowi nie sprzeciwiają się już komuniści, a Polska Partia Socjalistyczna też nie opowiada się za „ustrojem socjalistycznym”, socjalizm - mam nadzieję - rozumie jako kierunek działań politycznych w warunkach gospodarki rynkowej.
    W interesie ogółu na pewno warto, aby te zasadnicze sprawy stawiane były otwarcie i konkretnie. W interesie UD - okazuje się, że nie. Partia ta od zarania miała kłopoty z przedstawieniem publiczności jakiejś ideologii i do tej pory zastępowano ją cząstkową, doraźną identyfikacją. W sferze gospodarczej na przykład gloryfikowano Balcerowicza, dla którego nie było alternatywy. Balcerowicz spełnił już jednak swoją misję. W innym wymiarze, powiedzmy światopoglądowym - dalsze wytykanie konkurentom politycznym ksenofobii i niechęci do Europy naraziłoby oskarżycieli na śmieszność. W wymiarze politycznym - występowanie przeciw Lechowi Wałęsie jest w przypadku Unii aktualnie „nie po linii”. Między rzeczywistością a Unią Demokratyczną powstała próżnia. W takich wypadkach w sukurs przychodzi magia. „Reformy” nie są programem, lecz zaklęciem. Określenie własnej partii jako „obóz reform” jest czarem rzuconym na publiczność i - rzecz jasna - na wszystkich konkurentów. Skoro reformy są nieuniknione, pożyteczne i konieczne dla przyszłości Polski - spełeczeństwo nie ma alternatywy dla powierzenia władzy obozowi reform, czyli Unii Demokratycznej. Partia ta może, jeśli dobrze rozumiem, otworzyć się na jakieś inne siły proreformatorskie - jeśli takie się ujawnią, a nawet skupić wokół siebie wszystkie siły proreformatorskie, by stawić czoła wszystkim siłom przeciwnym reformom. Kogo jednak Unia do siebie nie przeciągnie, ten - tu nie ma wątpliwości - jest przeciwnikiem reform.
     Samookreślenie się UD jako „obóz reform” inaczej, bo wcale nie magicznie, skutkuje w rozmowach z politykami zachodnimi. Dla obserwatorów zagranicznych, którzy z dystansu oceniają powodzenie czy niepowodzenie „polskich reform”, wizytówka „Obóz reform” jest jednoznaczna - oznacza wolę budowania normalnej gospodarki na gruzach komunizmu.
     W Polsce pamięta się jednak, że przez dziesiatki lat świat dzielił się na dwie części, aż Obóz Pokoju - choć skupiał wszystkie Siły Postępowe na świecie przeciw siłom tradycjonalistycznym, wstecznym i reakcyjnym - przegrał i rozwiązał się. Ale czy poddał się na pewno?

     1993
_________________________________
na zdjęciu Aleksander Hall - w pierwszym rzędzie pierwszy z prawej

wtorek, 24 marca 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"


      Miało być inaczej

     Przy stoliku zebrało się kilka osób dla oceny sytuacji w dniu bieżącym. Ktoś podsumował wymianę domniemań i opinii westchnieniem: miało być inaczej. Stronnicza to konkluzja, jak to wśród frustratów. Tymczasem kilka stolików dalej przysiadło grono zbliżone z lewej strony do obecnej koalicji rządowej* - i tam rozmawiano w skupieniu, z zauważalną w mimice troską o los Rzeczypospolitej... Zawstydziłem się swojego towarzystwa - gdy inną, konstruktywną myśl dostrzegłem na tamtych obliczach: miało być jeszcze lepiej! Wykorzystując wywalczoną i obowiązującą jeszcze wolność zgromadzeń nasz stolik skoncentrował się jednak na bardziej złożonym problemie wolności słowa: co zrobić, żeby wykorzystać ją tak jak tamci, którzy mają wielkonakładowe gazety oraz dużo radia i telewizji, a także, skąd wziąć na to pieniądze. Jak wiadomo tego rodzaju rozważania kawiarniane kończą się zapłaceniem rachunku i niczym więcej.
      - A propos "miało być inaczej" - nagle odezwał się żywym głosem milczący dotąd senator Krzysztof P.** - To mi się coś przypomniało. Marzec 68. Dziedziniec uniwersytetu. Wiecujemy, słuchamy... Nagle wjeżdżają autobusy, wytaczają się osiłki z rurami i łoją. Dobiegliśmy do budynku rektoratu, wspiąłem się po gzymsach do góry, do otwartego okna i tak ku zaskoczeniu urzędniczek znalazłem się w dziale rachuby. A tam - wyobraźcie sobie panowie - ściska słuchawkę Wiktor O., *** podówczas sekretarz POP na uczelni i krzyczy w niebogłosy "Halo, KW?! Halo, KW?! Co się dzieje? Miało być inaczej!!!"
     Wiktor O. (obecnie radykalny ideolog Unii Demokratycznej, kwalifikowany jako "beton unijny", podczas gdy senator P. należy do klubu parlamentarnego RdR, czyli jest "olszewikiem") został, przypuszczam, okłamany przez instancję wojewódzką, że do wiecujących studentów jadą autobusy z aktywem robotniczym w celu nawiązania dialogu. A tu szok: biją i to rurami! Tak, był Marzec buntem przeciw kłamstwu (prasa kłamie! - skandowano paląc gazety) i był wstrząsem. Odpytywani dziś przez wolną prasę weterani marcowi mówią, że z marcem skończyły się nadzieje na reformowalność systemu; że ich biografia liczy się na "do marca" i "po marcu". Szokiem dla ówczesnej młodzieży studenckiej było tyleż spiętrzenie kłamstwa, co bicie; wstrząsem marcowym komuna otworzyła oczy na fakt, że kłamie od zawsze. (Dwa lata wcześniej bito i aresztowano z okazji obchodów milenijnych, ale bez wrzawy propagandowej, więc nie wszyscy zauważyli).
     Przy całej powadze sytuacji akcja propagandowa 68' była farsą - nawet w swoim wątku antysemickim. "Syjoniści do Syjamu, pasta do zębów" odpowiadano z ulicy, a spiker telewizyjny odczytywał tekst demaskujący "bananową młodzież": "Przyjrzyjmy się im z bliska, kim są ci, którzy wznoszą okrzyki? Ortalionowe płaszcze i non-ironowe koszule mówią same za siebie". Że niby z bogatych domów, czyli z nomenklatury. Pomyłka polegała na tym, że te charakterystyczne elementy garderoby nie były już wyznacznikiem luksusu, nosiła je także młodzież przaśna. Cóż, władza ludowa z Gomułką na czele żyła w izolacji. Tenże walczył faktycznie z Moczarem i jemu tylko znanymi syjonistami, reszta wrogów myliła mu się. Donosił społeczeństwu na jakiegoś Kołaczkowskiego, a chodziło o wyrzuconego z Uniwersytetu prof. Leszka Kołakowskiego; później w przysłowiu o niemożności nalania z pustego w próżne, Salomona mylił z poetką, tłumaczką Joanną Salamon,  niczym puszkę z Pandorą. Jedno wskazanie miał bezbłędne, bo śmiertelne - nazwiska historyka, Pawła Jasienicy nie przekręcił, ani Jego pseudonimu z niepodległościowego podziemia - publicznie złożył na niego aluzyjny donos.  No i "niejaki Szpotański, który napisał pornograficzną szopkę ziejącą sadystycznym jadem nienawiści do naszej partii".  W szopce, znanej z taśmy magnetofonowej, występował m.in. sam tow. Wiesław w roli "gnoma"a nawet małżonka. Społeczeństwo  nie znało Janusza Szpotańskiego i nie danym mu wtedy było ukąszenie jadem jego satyry. Ilu członków Politbiura znało utwór, nie wiem, na pewno jednak Jan Szydlak- Pierwszy Sekretarz KW PZPR, który na wielkim wiecu w Poznaniu wyznał przez dziesiątki megafonów: Słowa tego ohydnego paszkwilu przez usta przejść mi nie mogum!!! I nie przeszły.
     Nie wierzę, że propaganda "marcowa" była skuteczna w tym sensie, że wywołała nastroje antyinteligenckie czy antysemickie. Oglądam historyczne fotografie z masówek fabrycznych, z tłumem ponurych twarzy, z hasłami potępienia wymalowanymi zręcznie przez wynajętego plastyka, ale widziałem to "na żywo": ponurość ludzi zdezorientowanych i społecznie ubezwłasnowolnionych. Tutaj muszę dokonać aktu „samodemarcyzacji”. Podczas gdy w Warszawie "w marcu" rówieśnicy byli relegowani ze studiów, niektórzy po wyjściu w z więzienia podejmowali pracę w fabryce, mnie ułożyło się odwrotnie; podjąłem pracę etatową w zakładzie remontowym "przed marcem"; słowem, w porę uplasowałem się po klasowo słusznej stronie. W marcu klasowo potraktowali mnie brygadziści a nawet majstrowie pytając: panie młody wytłumacz pan, o co to chodzi? Walka o władzę odbywała się ponad ich głowami, a demonstracje obok. Kiedy dyrekcja ogłosiła, że się idzie na wiec, to się szło, takie było zarządzenie. Resztę robiła telewizja i gazety. Ci ludzie dowiadywali się nazajutrz, że potępili tych, a poparli tamtych. A to była nieprawda, więc ich także żenowało bezceremonialne kłamstwo.
     Lustrując się dalej muszę wyznać, że jeśli gdzieś mi się dzieliła duchowa biografia, to bardziej w grudniu 1970: "tam", w zablokowanym mieście strzelali "do nich", a "tutaj" nie można było nic zrobić; w marcu można było krzyczeć na ulicy i oberwać pałą, w grudniu nie było komu krzyczeć, bo propaganda nabrała wody w usta, a szczątkowych doniesień jakby nikt nie traktował dosłownie. To oczywiście subiektywne wrażenie, zależne od tego, gdzie się było: ja byłem w Poznaniu. (Skądinąd po r. 1970 usłyszałem w Warszawie autokrytyczną anegdotę: Nieprawdą jest, że w grudniu inteligencja nie rozumiała robotników. Gdy ci krzyczeli na Wybrzeżu "chcemy chleba", w warszawskich stołówkach związków twórczych solidarnie wołano: "Prosimy pieczywko!")
     Co nam zostało z "Marca"? Z tamtego marca pozostało doświadczenie, że władza autorytarna może być jednocześnie niebezpieczna i żałośnie komiczna. Drugie, to memento: Prasa kłamie! Może nie zawsze, nie wszędzie i nie całkiem, ale miało być inaczej: kłamstwa, półprawd i manipulacji w wolnej prasie miało nie być. Może byliśmy dziećmi, paliliśmy papierosy i gazety, wierzyliśmy, że dorośli nie uwierzą w kłamstwo - tak, mniej więcej, pisał pokoleniowy poeta. Cóż, kto chce - wierzy, kto nie musi - nie wierzy, tak jak w sześćdziesiątym ósmym.
      "I wtedy biada tym, co dziś narodowi nakłamali. Ich kłamstwa uderzą w nich bumerangiem, tak jak zawsze historia wymierza karę za niesprawiedliwość i pluje w pysk kłamcom". Niech czytelnik raczy rozpoznać autora tych słów. Dla ułatwienia podam, że nie był to prorok starożytny ani wieszcz romantyczny, lecz postać współczesna, "bohater Marca" a przestrogę opublikowała "Polityka" z dnia 6.02.1993 r. Ja nazwisko zatajam ze strachu przed historią (w końcu ileż można być opluwanym), na którą nie mam takiego wpływu jak "Gazeta Wyborcza". Chyba, że będzie inaczej.

                                                                                                          25.02.1993
_____________________________
* rząd Hanny Suchockiej

**  Krzysztof Piesiewicz

*** Wiktor Osiatyński

na zdjęciu Janusz Szpotański, filozof, filolog, poeta, antykomunista

poniedziałek, 23 marca 2020


                         


      Program Przypadkowej Prywatyzacji

     Słabością podziemnego piśmiennictwa lat 80. był brak konkretyzowanej wizji przyszłości. Podziemne gazety informowały o tym, co oficjalne zatajały, patrzono komunistom na ręce, odkłamywano historię. Kiedy zaproponowałem w redagowanej przez siebie gazetce podjęcie przez wszystkich, którzy potrafią trochę pisać, dyskusję o własności - nie odezwał się nikt. Wiadomo - ma być niepodległość i demokracja. Co więksi optymiści wierzyli jednak, że jedno i drugie się ziści nie za długo. Tylko niektórzy z nich martwili się brakiem przygotowania społeczeństwa jak i szerokiej elity opozycyjnej do nagłego przejęcia odpowiedzialności za państwo. Większość patriotyczna zakładała, że tak jak alternatywą dla niesuwerenności kraju jest niepodległość, tak alternatywą dla ustroju totalitarnego jest demokracja - a nie bałagan, rozbój i inne niż dotychczas ubezwłasnowolnienie większości społeczeństwa.
     Jednym z przewidujących był filozof, profesor Leszek Nowak z Poznania (ten od "niemarksowskiego materializmu historycznego", "trójpanów" i słynnej broszury pt. "Co wygwizdali Rakowskiemu robotnicy ze stoczni"). Założył, że okres rozstroju między upadkiem komunistów a zakończeniem żmudnego procesu elekcji na różnych szczeblach i budowy instytucji demokratycznych może być najważniejszym dla przyszłych losów kraju postkomunistycznego. Należy go maksymalnie skrócić. Jak? Zrezygnować z głosowania i zdecydować się na losowanie. Uprawnieni są wszyscy, zgłasza się kto chce. Społeczne gminne, wojewódzkie komisje otwierają wylosowane koperty, Krajowa Komisja Losowania Narodowego ogłasza nazwiska - i mamy sejm, powiedzmy tymczasowy, aż wyłonią się partie polityczne. Miałem wiele wątpliwości. Czy wyniki nie będą się zasadniczo rozmijały z naszym wyobrażeniem o ustroju przedstawicielskim, czy ślepy los nie pominie grup i jednostek najbardziej aspirujących do władzy? Profesor Nowak, rozeznany w regułach statystyki udowadniał, że nie. No dobrze, powiedziałem, a różne głupie bufony, wariaci czy obcy agenci? Czy można zdać się na przypadek? A jeśli na radnego z mojej dzielnicy czy na posła z okręgu wylosuje się tego Binia z parteru, przetrawionego denaturatem, półanalfabetę? Jest oczywiście taka możliwość, jak to w loterii - odparł profesor - ale czy jesteś pewien, że w demokratycznym głosowaniu ten twój Biniu nie będzie miał szans? Głosowanie wcale nie wyklucza przypadkowości, dając także szanse twoim bufonom, agentom i wariatom. Wykrakał, choć nie przewidział okrągłego stołu.
     Demokracja wszakże jakaś tam jest, za to w temacie własności ciągle nie możemy sobie dać rady - tak trwale i głęboko rozstroił społeczeństwo komunizm. Niby od kilku lat coś się prywatyzuje tu i ówdzie, ale nie budzi ten proces powszechnego zadowolenia. Ci najbardziej zadowoleni nie mówią nic, mniej zadowoleni uważają, że tempo prywatyzacji jest za wolne, ale ogół niezadowolonych twierdzi, że nic z tego nie ma jak i nie ma wpływu na prywatyzację ani też wiedzy co, komu i na jakich zasadach przypada. W tej sytuacji minister Lewandowski ogłosił Program Powszechnej Prywatyzacji. Będzie więc powszechna i jawna. Pospolici niedowiarkowie, jak i wyrafinowani sceptycy (czyli przytłaczająca większość społeczeństwa) zadają sobie pytanie: czyli co, ewentualnie, ja mogę otrzymać? Szydercy (tych nie brakuje) mówią: talon na balon.
     Poddaję przeto pod rozwagę Program Przypadkowej Prywatyzacji. Jego przebieg oparty byłby na formule programu telewizyjnego "Koło fortuny". Wszystko dzieje się na oczach telewidzów. Udział może brać każdy po wypełnieniu wniosku o udział w PPP i wpłacie na konto telewizji kwoty w wysokości trzech średnich krajowych (najuboższym, którzy nie zbiorą takiej sumy robi się zapis hipoteczny).
     Oto przykładowy przebieg telewizyjnego Programu Przypadkowej Prywatyzacji. Pani Hala, księgowa z Nowego Tomyśla odgaduje polskie znaczenie słowa "lising" i wygrywa mleczarnię w Kłodzku. Gra dalej. Odgaduje słowo "holding" i wygrywa jeszcze Fabrykę Samochodów Małolitrażowych w Bielsku Białej. Na tym roztropnie poprzestaje, choć odgadłaby może następne słowo "marketing". Jeszcze tylko okazjonalna rozmowa w studio (Co zamierza pani zrobić z tak wspaniałą własnością, od czego pani zacznie? - No, jestem zaskoczona i taka szczęśliwa i dopiero zastanowimy się w niedzielę z mężem...) Inny przykład: emerytowany listonosz, pan Zenon z Warszawy wygrał już w PPP fabrykę amoniaku, Zachodnią Dyrekcję Kolei Państwowych, Tonsil, Okocim, WSK Świdnik i decyduje się grać dalej! Jeśli teraz odgadnie utrudnione hasło "Przychody osiągane z działalności gospodarczej w zakresie wytwórczości ludowej i artystycznej" - jego będzie jeszcze Zagłębie Miedziowe! Nie, nie dał rady, czas minął. Pan Zenon odchodzi z programu z własnością pocieszenia: koncesja na dzierżawę terenu pod kiosk warzywny na Placu Kolegiackim w Poznaniu.
     Mój program nie jest dopracowany. "Rzucam temat, a wy go łapcie". Teraz niech wezmą się za to specjaliści. Ktoś powie: za dużo w tym przypadku. Cóż, tak źle i tak niedobrze. Mój PPP można jednak wdrożyć zaraz.

     1993
__________________________________

Poniżej: wspomniany w felietonie talon z r. 1995.
                   
                     

niedziela, 22 marca 2020

     FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"                                   

            
    
    Dziwni komuniści

     Twierdzenie o występowaniu na ziemiach polskich po drugiej wojnie światowej tzw. komunistów coraz bardziej wydaje się być po prostu wyssane z kołtuńskiego palca zaściankowej prawicy. To, że Władysław Gomułka nie był komunistą wyszło na jaw już w r. 1949 - przecież za nacjonalizm a nie za komunizm poszedł do więzienia. Bierutowi nacjonalizm był wstrętny, gdy jednak przypomnieć sobie jego fotografie ze starego elementarza czy posłuchać pięknej mowy z archiwalnych kronik - trudno nie uwierzyć, że był on prawdziwym polskim patriotą. Berman, Różański, Zarako-Zarakowski i inni towarzysze z bezpieczeństwa byli fachowcami, których potrzebuje każda władza. Edward Gierek - czy komunista miałby interes budować drugą Polskę? Wspomnę wybiórczo cichych, skromnych funkcjonariuszy państwowych, jak Cyrankiewicz, Jaroszewicz, Jabłoński, Babiuch, Kania, którzy w warunkach nieustannego zagrożenia ze Wschodu robili dla Polski co mogli. A już Wojciech Jaruzelski - no, wybaczcie państwo! Czy komunista mógłby poprowadzić polskie wojsko na wojnę i to jeszcze przeciw swoim? Nie, nasze wojsko nie poszło by za komunistą. A weźmy takiego Urbana. Komunista? Jak z koziej d... trąba.
     Zwalanie czegokolwiek na komunistów jest - jak widać - fałszowaniem historii, służącym doraźnym interesom politycznym obecnych elit, zarówno tych solidarnościowych, jak i kom... przepraszam - tych drugich. Według Janiny Paradowskiej i Wiesława Władyki z "Polityki" ("Zimowe manewry przy granicy" - nr 6, 6.02.93) "szczególnego nadużycia" w tym względzie dopuszczono się ostatnio w książce "Lewy czerwcowy". "Pierwsze oszustwo" polega na użyciu określenia "komuniści". Adam Glapiński w tej książce rzekomo wypowiedział się o pokoleniu rówieśników, którzy w stanie wojennym mieli po 30 lat. "Dziwni to komuniści - protestują J.P. i W.W. - bo sam Glapiński przyznaje: nie byli obciążeni ideologicznie, nie czytali klasyków marksizmu, nie interesowali się doświadczeniami radzieckimi, byli natomiast zapatrzeni w Zachód, jeździli na stypendia. A Glapiński dodał jeszcze, że tak zostali wychowani w swych komunistycznych domach. "Chyba po to, żeby już do końca było śmieszniej i absurdalniej" - konkludują autorzy "Polityki".
     Przypominam sobie koniec lat 70. - rzeczywiście było coraz absurdalniej. (Aż tak, że kiedyś jeden major z SB podczas przeszukania w domu wyznał poirytowany : - A co wy myślicie, że my nie jesteśmy krytyczni? - po czym zarządził konfiskatę maszynopisów i książek. Strach myśleć, co by się działo, gdyby wyzwać go wtedy od komunisty).
     Wiele lat później, gdy premierem był Tadeusz Mazowiecki, a prezesem radiokomitetu Andrzej Drawicz (który legendarnym okólnikiem nakazał jednostkom podległym powściągliwość w przedstawianiu rocznicy stanu wojennego, żeby nie drażnić kom..., przepraszam - partnerów okrągłego stołu) obejrzałem program w rodzaju "spotkanie z pisarzem". Z Markiem Nowakowskim rozmawia Michał Jagiełło. Zaczyna tak: "Marku, znamy się już od lat 70; choć ty byłeś pisarzem represjonowanym a ja formalnie byłem, powiedzmy, po drugiej stronie..." Tu pisarz przerywa zagajenie i tak wywodzi: "No tak, byłeś człowiekiem partii. Ale ja różnych partyjnych pamiętam, odróżniam ludzi. Najpierw byli stalinowcy, nieprzyjemni w obcowaniu. Potem byli gomułkowcy, znałem niektórych, nudni byli, męczyli. A potem - to wiesz - przyszli pragmatycy. Na początku lat 70., kiedy jeszcze tak nie podpadłem, miałem wieczór autorski w takiej mieścinie, gdzieś w Polsce. Zaprosili mnie na kolację, przyszedł I sekretarz. Rozumiesz - naczelny sekretarz na całą miejscowość, ja pisarz z Warszawy. Równy z równym. Wódka za wódką. Ośmielam się wreszcie, zadaję mu trudne pytania. A on odpowiada, że może zająć stanowisko tylko jako pragmatyk. W końcu, rozluźniony mówi - Panie Marku, my się rozumiemy, bo ja nie jestem żaden komunista, tylko pragmatyk. No to go pytam - A co to u was znaczy ten pragmatyzm? A on mi na ucho - Nie dać się wyruchać!"
     I tak dosłownie poszło w telewizji na żywo, w spokojne niedzielne popołudnie, a potem było już o książkach Marka Nowakowskiego, bo ile można gadać o komunistach, których na dobrą sprawę nigdy tu nie było.
     A jednak coś podważa tę dzisiejszą oczywistość. Choćby pamięć. Jeszcze na początku lat 70. Jacek Kuroń pisał (poza cenzurą) o tym, jak to syn, dowiedziawszy się od ojca, że w latach 60. wsadzili go do więzienia, bo jest komunistą, zapytał, kto to jest komunista. Uzyskał odpowiedź, że komunista to jest ktoś, kto walczy o dobro ludu i sprawiedliwość i za to idzie do więzienia. A potem? - zapytał chłopiec. Potem znów walczy i znów idzie do więzienia. I Kuroń walczył i poszedł znów do więzienia. Nasuwa się pytanie: kto go zamykał? Renegaci? Pragmatycy?
     W końcu lat 60. pojawiło się pojęcie "prawdziwego komunisty". Komunista prawdziwy odrzucał system stworzony przez komunistów. Prawdziwych komunistów przybyło w styczniu 1971 roku, po rewolcie grudniowej i obaleniu Gomułki. Prasa żarliwie potępiała strzelanie do robotników, a cytaty z Lenina sugerowały powrót do źródeł. W linii partii po kilku miesiącach zwyciężył "pragmatyzm", ale jeszcze na początku lat 70. niektórzy moi niepokorni rówieśnicy mówili o sobie, że są prawdziwymi komunistami. Oni z kolei dzielili się na bezpartyjnych i pragmatycznych - ci pierwsi mieli kłopoty z władzą, ci drudzy nie. Później, młodsi ode mnie, którzy zapisywali się do partii, dzielili się na"zaangażowanych" (robili kariery w tzw. aparacie) i "niewierzących" (ci dostawali np. mieszkania). No i zapewne jacyś tam przystępowali do partii, bo chcieli coś załatwić nie tylko dla siebie. Wszyscy oni dziś poczuliby się obrażeni, gdyby ich nazwać komunistami. Rozumiem ich - "komunista" to dziś brzydkie słowo, tak jak "faszysta".
     To właśnie potwierdza rozpoznanie, że jednak komuniści tu byli i nie zdobyli sobie uznania. Teraz nazywają się inaczej - są socjaldemokratami, reformatorami, ale w większości są pragmatykami i nikogo to nie dziwi.

                                                                                                                 12.02.1993
______________________________________
rysunek u góry: Andrzej Mleczko

na zdjęciu poniżej: Marek Nowakowski przybywa na urodziny Jacka Kuronia, 
lata 80.