niedziela, 31 maja 2020

        FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"                         

                          Cejrowski: ks. Boniecki za zdjęcie z Nergalem powinien być objęty ...

                       
     Ultra – Szmata

     Niedawno przypomniałem mimochodem  Marzenę D., która funkcjonowała w świecie polityki jako Anastazja Potocka. Marzena-Anastazja była bohaterem medialnym jednego tylko sezonu, poza tym  mnie wtedy w sejmie nie było i znam ją tylko z telewizji. Lepiej zapamiętali skandalistkę na pewno ówcześni parlamentarzyści, a kto z nich nawiązał niewłaściwe stosunki - tego ostatecznie nie ustalono, bo jedynym źródłem informacji z tym związanych była książka Marzeny D. wydana prze Urbana. Ze zwierzeń autorki wynikało, że żaden z polityków nie dał jej tego ciepła, którego potrzebowała, choć przeszła przez pokoje szerokiego spektrum politycznego. Kochankowie (rzekomi) postępowi i liberalni wystąpili w książce jako niezbędne tło dla obnażenia hipokryzji polityków konserwatywnych, którzy co innego mówili z trybuny sejmowej, a co innego do ucha powabnej Anastazji. Nie będę przypominał nazwisk osób pomówionych, na pewno nie było wśród nich Marka Jurka, bo nie był wtedy posłem, a gdyby był, to być może wyszło by na jaw, że podczas gdy lubieżnie torturował Marzenę D., zwabioną do poselskiego pokoju obietnicą pokazania znaczków poczty watykańskiej, napastowana ujrzała pod jego zdartą koszulą krzyż wiszący  na szyi górą do dołu.  Cała sprawa z Anastazją P., która podawała się za dziennikarkę urodzoną we Francji, pachniała od początku ubecko-urbanową intrygą. Kres jej położył wtedy (bądźmy sprawiedliwi) ówczesny marszałek Józef Oleksy, wydając polecenie straży, że do parlamentu III Rzeczypospolitej kurwy wpuszczać nie wolno.
     Tak, jak zapomnieliśmy o Anastazji, tak nie pamiętaliśmy już, że Marek Jurek bije swoje dzieci, ale przypomniał o tym  Zbigniew Hołdys, kiedyś lider zespołu „Perfect”, dziś - jak się dowiaduję - redaktor naczelny pisma rockowego o nazwie „Ultra-Szmata”. Hołdys zapewnił, że on swoich nie bije, ale nie o bicie chodziło, lecz  zabijanie - dzieci przez dzieci. „Gazeta Wyborcza” spytała kultowego rockmana, co sądzi o postulacie, który zrodził się po zbrodni w Nowej Rudzie, żeby zakazać występów zespołom satanistycznym. Nie oskarżajmy muzyki - protestuje artysta. Bo czy rzeczywiście muzyka ma taki wpływ na ludzi? Skoro jest tyle piosenek o miłości, to dlaczego ludzie się nie kochają? Muzyk jest za tym, żeby nie zakazywać, lecz polemizować z kimś, kto zaśpiewa „zabij, zgwałć, ukradnij”. Owszem, ludzie kochali się przed wynalezieniem piosenki o miłości, ale jak polemizować z tezą Hołdysa , że  teraz się nie kochają? Zgoda, nie było satanistów, a ludzie się mordowali.  Artyści z kapeli o nazwie „Kat”, którzy wieszają sobie na szyi odwrócone krzyże, nie są ani pierwszym, ani ostatnim wymysłem szatana. Ma on dać za wygraną z powodu zakazu jakichś występów? Popatrz, ile jest zbrodni po wódce, a nikt nie zakazuje sprzedaży alkoholu - zwraca uwagę Hołdys. I to warto uzupełnić: z jednej strony - ludzie popełniali zbrodnie, nim poczuli smak alkoholu; z drugiej strony - odkąd go wynaleziono,  nie ma dobrego wesela bez wódki. Hołdys przypomina, że Charles Manson, sprawca masakry, podczas której on i jego wyznawcy zabili ciężarną żonę Polańskiego i innych, wyrósł na radosnej hipisowskiej muzyce. I tu dodam: Al Capone wyrósł na pogodnym jazzie, a radosnego  kozaczoka w całej historii tańczyli tak ludzie źli, jak i dobrzy. Sprawę komplikuje jeszcze inny przykład historyczny:  „Starsi Panowie” już w latach 60. śpiewali: dręcz mnie ręcznie, katuj butem, knutem, znęcaj się nad ciałem mym zepsutem - i nie tylko nie było to w PRL zakazane, ale nawet nikt  z panami Wasowskim i Przyborą nie polemizował.
     To wszystko - tak spostrzeżenia Zbigniewa Hołdysa, jak i moje uzupełnienia - prowadzi nas, ludzi otwartych, do wniosku, że wszelki zakaz to zawracanie głowy, mimo, że historia naszej kultury jest także historią zakazów. Zatem dopiero teraz, u progu trzeciego (chrześcijańskiego) tysiąclecia sięgamy po rozum do głowy by otworzyć epokę dialogu, polemiki i wyważania wszelkich racji. Jednakże drugi indagowany artysta, czołowy przedstawiciel "rocka chrześcijańskiego" Dariusz Malejonek - wobec postawionej kwestii, czy każdy może nawoływać do czego chce - twierdzi, że powinny być zakazane organizacje satanistyczne (tak jak faszystowskie i komunistyczne), ale nie  zespoły, z nich nie należy czynić zakazanych owoców. On nie chce z nimi polemizować, ale jego zdaniem lepsza od zakazów jest droga pozytywnych kontrpropozycji. Malejonek jest gotów zagrać na jednej estradzie z zespołami satanistycznymi. Każdy może głosić swoje? - zapytał ostatecznie dziennikarz. - Tak. I wtedy wyjdzie, kto ma lepszy przekaz i większą moc.
     Nie pytamy, jakiej mocy muszą być wzmacniacze rocka chrześcijańskiego, żeby zagłuszyć na estradzie rock satanistyczny; zostawiamy na później  wątpliwość, czy to, co jest zakazane, ma być dozwolone z chwilą wejścia na estradę i podłączenia się do prądu - bo nasuwa się przecież głębsze pytanie: jeśli to, co od Boga, zawsze ma lepszy przekaz i większą moc, to dlaczego szatan jeszcze ma coś do powiedzenia?
     Do tego problemu zapewne będziemy wracać. Tymczasem red. Jerzy Lachowicz stawia pytanie: Jaką rolę w inwigilowaniu prawicy przez UOP w latach 1992-93 odegrała Marzena D., bardziej znana jako Anastazja Potocka? Odpowiada mu na razie anonimowy wysoki urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości: z materiałów śledztwa przekazanych prokuraturze wynika, że Marzena D. spotykała się w tym czasie z oficerami Urzędu Ochrony Państwa i przekazywała im informacje na temat polityków. Do tej sprawy też wrócimy. (Pomyśleć: nikt by nie wiedział o istnieniu Anastazji P., gdyby  UOP nie wyrobił jej wtedy sejmowej przepustki).

1999
____________________________
Na zdjęciu: w duchu dialogu Boga z szatanem.  Ks. Adam Boniecki i czołowy satanista Nergal.


               FELIETONY Z LAT 90.NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"

     Jakby blisko...

     Autor piszący nade mną ("Bajki na dzień dobry") perswadował niedawno, że felieton wcale nie musi być dowcipny. Pewnie, że nie musi. W gazetach można przecież znaleźć wiele śmiesznych kawałków, pisanych na poważnie. Wciąż utrzymuje się jednak przekonanie, że treść felietonu powinna odnosić się do bieżącej rzeczywistości. Trudno już dziś ustalić, kto to właściwie narzucił. Czy piszący nie ulegają po prostu niemądremu przyzwyczajeniu?   Czy, ku uciesze czytelników, chętnych uciec na chwilę od niepokojącej codzienności, a szukających w czasopiśmie ukojenia, nie należałoby raczej wymyślać (bardziej na dobranoc, niż na dzień dobry) bajek? Ale, czy wypada pisać bajki, gdy na kontynencie jest wojna? Można, pod warunkiem, że są to bajki o wojnie. Więcej powiem: złe wojny przemijają, a dobre bajki pozostają w pamięci pokoleń.
      Mojemu pokoleniu opowiadano wiele bajek wojennych, dwie zwłaszcza utkwiły mi w pamięci.  Wojna, dzisiaj nazywana znowu  polsko-bolszewicką, była wojną obronną pierwszego państwa robotników i chłopów, napadniętego przez Józefa Piłsudskiego za namową burżuazji i obszarników. W drugiej wojnie światowej hitlerowskie Niemcy zostały pokonane wyłącznie przez Armię Czerwoną i polską armię generała Berlinga; żołnierze bratnich armii zdobyli Berlin, a gdy wojna się skończyła, do stolicy Rzeszy przybyły reprezentacyjne jednostki tzw. aliantów, wśród nich rozśpiewani i roztańczeni jankesi. Jeśli idzie o naszą ostatnią wojnę, tzw. polsko-jaruzelską, to dzisiejsza młodzież jest w trudniejszej sytuacji: do tej pory starsi nie doszli do porozumienia  i uczniowie nie wiedzą, co jest bajką, a co prawdą historyczną. Jedni dorośli mówią, że wojnę tę Rosja przegrała, drudzy prawią coś zupełnie innego: do wojny nie doszło dzięki przytomności polskiego patrioty, generała Jaruzelskiego.
      Bajka, od lat przygotowywana dla narodu przez aparat propagandowy komunistycznego dyktatora Miloszewicia na ewentualność zbrojnej interwencji NATO, ma konstrukcję jak  najbardziej tradycyjną: dumny naród serbski, żyjący w pokoju, został napadnięty przez  armię USA, potężne siły zaatakowały  suwerenne państwo z pogwałceniem wszelkich praw międzynarodowych. My oczywiście nie przyjmujemy tej uproszczonej wersji bałkańskiej tragedii, także z tej przyczyny, że każdy historyczny konflikt w tej części Europy wymykał się wszelkim bajkowym stereotypom. Jak bardzo się wymyka obecnie, ujawnia taki choćby komentarz redakcyjny gazety codziennej o zasięgu regionalnym, opublikowany (oczywiście na pierwszej stronie) nazajutrz po pierwszym  ataku NATO:
Co dalej? Jugosławia to nie Irak, o czym podczas drugiej wojny światowej przekonali się Niemcy. A przecież i o ten ostatni potknęli się Amerykanie. Jeśli Miloszewić nadal będzie nawoływał Serbów do obrony swej ojczyzny, grając historycznymi kartami, nie skończy się na kilku nalotach. Niestety przed kilkudziesięciu laty wielka wojna też wyrosła z lokalnego konfliktu rozgrywającego się na Bałkanach. Obie strony zapędziły się zbyt daleko. A w Rosji wielu jakby tylko na to czekało.
    Skupmy się. Istotnie,  reakcje Ziuganowa i Żyrinowskiego jakby wskazują, że czekali tylko na okazję, by rozbudzić jakby u Rosjan antyzachodnie i jakby antydemokratyczne resentymenty. Złowrogie skojarzenie z zalążkiem pierwszej wojny światowej nasuwa się automatycznie, przy czym  tym razem taka wojna nie jest nam potrzebna, bo niepodległość już mamy. Wiemy już, że teraz nie skończyło się na kilku nalotach i obawiamy się „potknięcia”, czyli, w tym wypadku, rozszerzenia interwencji o działania lądowe. Wiemy też, że militarnie na Iraku Amerykanie wcale się nie potknęli, przeciwnie, wojna w zatoce została zakończona polityczną decyzją  w sytuacji, gdy zajęcie Bagdadu przez wojska aliantów było kwestią  kilkunastu dni. Nie wiemy natomiast, o czym przekonali się Niemcy podczas drugiej wojny światowej w Iraku.
     Kluczowa w tym komentarzu jest jednak ocena zapędzenia się obu stron. Potraktowana dosłownie wydaje się nieprawdziwa: daleko, bo nawet z lotnisk amerykańskich, zapędziły się samoloty jednej strony; wojsko serbskie rozprawia się z ludnością cywilną w bliskim zasięgu. Zapewne jednak  komentator zwraca tu uwagę obu zwaśnionym stronom - Amerykanom i Serbom - że nieroztropnie przesadziły w eskalacji konfliktu w tak newralgicznym miejscu, jakim jest bałkańskie podbrzusze Europy. Trudno założyć, że głos polskiego dziennikarza dotrze w porę do Miloszewicia i Clintona; jeśli nie - rozwoju wypadków nie sposób przewidzieć.
     Przytoczony komentarz jest przykładem, że potrafimy, mając wreszcie suwerenne i demokratyczne państwo, ocenić konflikt międzynarodowy z dystansu, jakby z góry, mimo, że zaistniał on tak blisko. I mimo tego nawet, że Polska, od dwóch tygodni, jako członek NATO (nie można, niestety, napisać „jakby”, bo przynależność do Paktu jest już pewna), jest stroną i uczestnikiem tego konfliktu - oby tylko politycznym. Jeszcze nie wszyscy w Polsce przyjęli to do wiadomości, jak i tej prawdy, że za bezpieczeństwo coś się płaci, w tym wypadku - współodpowiedzialnością.

1999


sobota, 30 maja 2020

         FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"

                      Komunikują się jedynie za pośrednictwem znajomych i prawników ...
      
    Nasz inny świat

     11 marca roku 1999 red. Jarosław Gugała zakończył swoją relację „na żywo” z gmachu kancelarii prezesa rady ministrów zapowiedzią: Jutro świat będzie inny. Od jutra, czyli od 12 marca Polska jest formalnie członkiem NATO. Słowo „formalnie” używane z tej okazji tak przez dyplomatów jak dziennikarzy znaczy dwojako: formalnie, czyli ostatecznie i... na razie bardziej formalnie niż realnie.
     Polska zjednoczona w pakcie militarnym NATO może zaoferować do działań, prócz reprezentacyjnej grupy „Grom”, kilka jeszcze sprawnych samolotów bojowych; jakieś służby medyczne i chemiczne; być może coś z wywiadu i na pewno oficerów sztabowych oraz liniowych, którzy mówią po angielsku. Prócz tego mamy 1700 czołgów, w tym 300 maszyn T-55A z początku lat 50. i ogromną ilość amunicji z tej samej epoki, której nie da się ani wystrzelać, ani unieszkodliwić ze względu na poważne koszty takiej operacji. Mamy już dobre wyżywienie żołnierza służby zasadniczej, do której garną się tylko poborowi z wykształceniem podstawowym.
      Za wschodnią granicą mamy, ostentacyjnie Polsce wrogie, państwo-folwark pana Łukaszenki, który dla nas jest postacią z zamierzchłej epoki, ale wielka liczba Białorusinów poddaje się jego propagandzie, bo jest, jak jest, ale jest spokój, a w moskiewskiej macierzy - bardach. Łukaszenko dysponuje takim potencjałem bojowym, z którym do NATO nie wstyd byłoby przystąpić; ma także wolę „partnerstwa do broni atomowej” z Moskwą. To się Rosji udało: miłujący pokój Kreml nie musi nas straszyć z Moskwy, od tego ma placówkę w Mińsku.
     Polska, z armią odstającą od wojsk sojuszu, jest (i jeszcze pozostanie), wschodnią rubieżą NATO. W takiej sytuacji gwarantem bezpieczeństwa jest nie sama polityczna przynależność do Paktu, lecz stacjonujące jednostki sojusznicze. Najlepsza dla nas doktryna obronna sojuszu nie zastąpi tego czynnika odstraszającego, jakim może i powinna być symboliczna nawet obecność natowskich żołnierzy w Polsce, przy czym mile widziane byłoby wojsko amerykańskie. Tylko wtedy potencjalny agresor będzie miał pewność, że za jego zachodnią granicą zaczyna się strefa obronna Paktu. Tymczasem Rosja nalega, aby w nowym traktacie o ograniczeniu zbrojeń konwencjonalnych w Europie wykluczono możliwość stacjonowania sił sojuszniczych na naszym terytorium. Z tego wynika, że z dniem 12 marca nie rozstrzygnęła się kwestia polskiego bezpieczeństwa. Ta data oznacza wyzwanie: Polska musi sprostać przynależności do NATO, jeśli poczucie bezpieczeństwa nie ma się oprzeć tylko na papierze. „Papierowe” pakty w naszej historii zawodziły.
     A jednak chwila jest wielka.  Nie tak dawno przecież, już w III Rzeczypospolitej pojawiła się złowroga alternatywa: koncepcja utworzenia „NATO-bis”, czyli restauracji Paktu Warszawskiego. Później rosyjska dyplomacja zadeklarowała... gotowość wstąpienia do NATO. Wyobraźmy sobie, że pod naciskiem nieprzejednanych orędowników pokojowego współistnienia Zachód przyjmuje ofertę i... rosyjskie wojska (sojusznicze) wracają na nasze terytorium.
      Wchodzimy do zachodniego sojuszu z - nie tylko militarnym - „innym światem” i nie można nie docenić tolerancji, nawet pobłażliwości sojuszników. W przeddzień formalnego wejścia do NATO premier wręcza okolicznościowy medal byłemu premierowi, niegdyś oskarżonemu publicznie i z urzędu przez ministra spraw wewnętrznych o działalność agenturalną na rzecz mocarstwa niesprzymierzonego. (Ponadto byłego premiera demaskował nie tylko szef MSW, ale i popularne czasopismo, kierowane przez byłego członka KC PZPR, oskarżonego z kolei przez Jerzego Urbana o agenturalną współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Nie jest to dziwny świat?) Pewien adwokat wylewa przed dziennikarzem żal, że umieszczono jego nazwisko w „Monitorze”, choć przyznał się tylko do "wypełnienia patriotycznego obowiązku": w latach 80., na życzenie ubeka złożył obszerne sprawozdanie z tego, co robił za granicą i obiecał mu, potwierdzając to własnym podpisem, że zrobi to za każdym razem. To co się teraz stało, jak twierdzi, „wyleczyło go całkowicie z patriotyzmu” i dlatego „nigdy nie pozwoli, aby ktoś z rodziny pomógł organom bezpieczeństwa państwa”. A więc za komuny można było pomagać, a teraz nie warto, odkąd paszport jest własnością obywatela, a nie tajnej policji. Inny obywatel otrzymuje dwa zaproszenia na ten sam dzień i godzinę: jedno z kolegium do spraw wykroczeń w charakterze obwinionego, a drugie do prezydenta Rzeczypospolitej w roli politycznego przywódcy. Pani oficer dochodzeniowa policji państwowej dorabia w brukowym czasopiśmie, publikując i opisując operacyjne fotografie zwłok ludzkich. Jej zwierzchnicy nie mówią o zwyrodnieniu, lecz tylko o formalno-prawnej stronie sprawy. Według opublikowanych badań CBOS, w polskim społeczeństwie nie ma przyzwolenia na adopcję dzieci przez pary homoseksualne, ani na homoseksualistów - nauczycieli czy wysokich funkcjonariuszy publicznych, co odbiega od „standardów” zachodnich tak samo, jak... powszechny u nas handel w niedzielę. To samo społeczeństwo godzi się jednak na istnienie wysokonakładowego pisma „Zły”, którego właścicieli i autorów, łącznie z panią oficer, można uznać za duchowych przywódców młodocianych morderców - wyznawców szatana.
     Dosyć... Nie możemy popadać w kompleksy, w końcu, co kraj, to obyczaj. Demokratyczne mocarstwo świata zachwiało się w swej państwowej równowadze z powodu witalności prezydenta i niefrasobliwości eterycznej stażystki.* A u nas inaczej: niejaka pani Domaros vel Potocka opisała w książce swoje niewłaściwe stosunki z elitą polskiego parlamentu, także (w szczegółach) z obecnym prezydentem - i nic. Bo nam, Polakom, pewne rzeczy, że się tak niefortunnie wyrażę, zwisają.

                                                                                                             19.03.1999
_________________________________
* Bill Clinton, prezydent USA został publicznie oskarżony przez kobietę, że, podczas studenckiego stażu w Białym Domu, molestował ją w historycznym "gabinecie owalnym".  Sprawa nabrała wielkiego rozgłosu na całym świecie, w USA Clintonowi groził wręcz "inpeachment", czyli detronizacja. Przesłuchania Komisji Senackiej były długie, żmudne i nader szczegółowe. Prezydent nie przyznawał się do odbycia stosunku seksualnego z młodą stażystką, niemniej powstała kwestia interpretacji sformułowania "uprawiać seks".  Ostatecznie Clinton przyznał, że względem stażystki w gabinecie prezydenckim posługiwał  tubką od cygara. Pierwsza dama Ameryki Hillary Clinton dała wiarę w niewinnośc męża i publicznie stanęła za nim murem, jak większość obywateli Zjednoczonych Stanów, która wybrała go na drugą kadencję. Z tego historycznego wydarzenia pozostał w światowej pop-kulturze zwrot "palił, ale się nie zaciągał". W trakcie przesłuchań pojawił się bowiem wątek używania marihuany. Prezydent przyznał się, że jako student dwa, może trzy razy palił "skręta", ale się nie zaciagał. Zostało to zapisane w raporcie senackiej komisji i podane w mediach. 
Na zdjęciu Clintonowie już starsi - Hillary kandydatką Demokratów na urząd prezydenta.

                                         * * *

Treść felietonu, przyznaję, archiwalna. Umieszczam dla zwrócenia uwagi młodzieży i starych pięknoduchów, że naprawdę nie wszystko w Polsce rozstrzygnęło się 4 czerwca roku pamiętnego 1989. 

piątek, 29 maja 2020

            FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"

                    Jacek Jaśkowiak prezydentem Polski? W sieci wrze. Wielkopolski PiS ...
   
      Tama ustawowa

     „Ty decydujesz!” - oznajmiał popularny plakat towarzyszący wyborom w związku „Solidarność” w roku 1981. Umieszczono go także na drzwiach Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego, który po wyborach nazywał się już Zarządem Regionu. Zjazd wyborczy trwał dwa dni, w sobotę i niedzielę. W poniedziałek rano zobaczyliśmy na plakacie dopisek: „Już nie”. Nie wiadomo, czyja była to ręka. Może wróg, a może rozczarowany kandydat, który przegrał wybory, albo jeszcze ktoś inny. Tak czy owak, przestrzegał: demokratyczne wybory mogą być tą jedyną chwilą - do następnego razu - w której wyborcy decydują. W rzeczywistości, mimo struktury i hierarchii, w ówczesnym "rewolucyjnym" związku działał na każdym szczeblu mechanizm demokracji bezpośredniej. W związku zawodowym członkowie wybierają delegatów, delegaci wybierają wyższych delegatów itd., ale siłą stanowiącą organizacji pozostają masy członkowskie, z którymi wybrani muszą się na co dzień liczyć. Ludzie mogą się przecież wypisać ze związku w każdej chwili. Z państwa się nie wypiszą.
     Reforma samorządowa rozbudziła ponownie dyskusję nad zasadami demokracji. Patrząc na konsekwencje ubiegłorocznych wyborów samorządowych można powiedzieć - parafrazując Churchilla - że rzadko się zdarza, by tak wielu znaczyło tak niewiele w tak wiele znaczącej sprawie - ten radykalny sąd przedstawili czytelnikom „Życia” dwaj autorzy artykułu „Kto wybierze burmistrza”. Stwierdzają, że dano mieszkańcom jedynie prawo wyboru lokalnych elit, czyli radnych, natomiast odebrano wyborcom rdzennie demokratyczne prawo do decydowania, kto w ich imieniu będzie w gminie naprawdę rządzić. Postulują więc, aby osobno wybierać radnych a osobno władzę wykonawczą. To, zdaniem polityków Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego - Andrzeja Machowskiego i Wiesława Walendziaka - pociągnęłoby za sobą jeszcze jedną zmianę: odejście od kolegialnego na rzecz jednoosobowego zarządu gminy.
     Autorów zainspirowały dwa przykłady. Pierwszy (warszawski) negatywny: nazwisko kandydata na przyszłego prezydenta miasta było najpilniej strzeżoną tajemnicą startujących w wyborach ugrupowań. Przykład drugi, poznański: wszystkie ważniejsze ugrupowania wyraźnie mówiły, kto w razie ich zwycięstwa będzie prezydentem miasta. Dobre obyczaje skończyły się jednak z dniem wyborów - stwierdzają dwaj politycy. Koalicja AWS-UW nie ustanowiła prezydentem ani jednego, ani drugiego faworyta (obaj efektownie przedstawiani publiczności na bilbordach, plakatach itd.). Kandydat AWS na prezydenta został przewodniczącym rady miasta, w zamian Unia Wolności wycofała swojego i... przeforsowała innego. Przyjmijmy, że podjęto ostatecznie najlepsze decyzje, nowy prezydent miasta, jak słychać, nie wzbudził u mieszkańców miasta zastrzeżeń. Ale wyborcom odłoży się w pamięci to, że oferta personalna ugrupowań politycznych jest aktualna tylko do dnia wyborów. A jeśli tak, to co z resztą przedwyborczych zapowiedzi?
     Jeszcze coś z poznańskiego podwórka: jeden z kandydatów do rady (były radny) uzyskał drugą liczbę głosów , tuż za dotychczasowym prezydentem. * Zdawało się, że wynik wręcz zmusza go do objęcia funkcji jednego z wiceprezydentów. W tej sprawie usłyszałem, że owszem, uczciwy, kompetentny, z charakterem, ale... on nie ma zaplecza. Zapytałem więc politycznego rozmówcy: a tysiące ludzi, którzy go już poznali i oddali na niego głos - żadne to zaplecze? Czymże więc jest zaplecze? Kilkunastu wpływowych ludzi? Jeśli tak, to po co zawraca się głowę wyborcom? Może należałoby ich choć ostrzec i pisać takiemu na plakacie wyborczym: „Kandydat AWS taki a taki. Uczciwy, kompetentny, z charakterem. Uwaga: bez zaplecza!”
     W sprawie wyborów bezpośrednich podam dwa przykłady. Kilka lat temu, w znanej mi gminie, wybory zmieniły zasadniczo skład rady. Nowa rada zmieniła wójta. W wiejskim sklepie usłyszałem biadolenie: wójt był dobry, to czemu go zmienili. Wyście zmienili radę, to i zmieniliście wójta - powiedziałem. Nie - zaprzeczono - myśmy za nowym wójtem nie głosowali. To byłby przykład „za”. Inny: przed laty w Poznaniu wybrano na senatora Aleksandra Gawronika, biznesmena - w trakcie kampanii wyborczej wykupił piłkarski, ważny mecz Lecha i kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców Poznania kibicowało za darmo. W ostatniej kampanii senator skoczył głową w przepaść (na linie, rzecz jasna) - ten popis sprawności i odwagi wielokrotnie można było obejrzeć w telewizji. Tym razem Gawronika nie wybrano, bo nikt z tego skoku nic nie miał. Wyobraźmy sobie teraz, że pan Gawronik wygrywa bezpośrednie wybory na prezydenta; jako jednoosobowy zarząd miasta konstruuje aparat urzędniczy i przystępuje do rządzenia.
     Machowskiemu i Walendziakowi chodzi o wyeliminowanie jak najbardziej jaskrawych patologii naszego życia politycznego. Jak w świetle powyższego przykładu wyobrazić sobie usytuowanie zarządu (jednoosobowego) i jego aparatu obok rady miejskiej? Autorzy są świadomi problemu, gdy konkludują: trzeba ustawowo znaleźć tamę dla ewentualnego wyeliminowania trwałego konfliktu między tymi dwoma pochodzącymi z wyborów bezpośrednich organami gminnej władzy. Otóż to. O tym, czy burmistrza wybierać pośrednio, czy bezpośrednio można dyskutować z pożytkiem na lekcji wychowania obywatelskiego. W świecie polityki pod dyskusję trzeba poddać koncepcję ustawowych regulacji - tylko one mogą przekonać do takiego, a nie innego rozwiązania ustrojowego. Z politycznego postulatu, pozbawionego pomysłu na „ustawową tamę”, można wysnuć tylko taki wniosek: zrezygnować z wyboru radnych, bo to zawracanie głowy i szkoda pieniędzy. Nie będzie rad - nie będzie konfliktów                           
                                                                                                   8.03.1999
___________________________________

Od r. 2002 bezpośrednio wybieramy wójta, burmistrza, prezydenta miasta (do tej pory pośrednio wybierany jest starosta - przez radę powiatu). Argument były i są za i przeciw, bo rozwiązań doskonałych nie ma. Mówiono: włodarz miasta (prezydent, burmistrz), gminy (wójt) nie powinien być zakładnikiem rady, która może go większością jednego głosu odwołać. Kontrargument: prezydent, wójt wybrany bezpośrednio, przez całą kadencję praktycznie nie jest kontrolowany przez nikogo. Autorzy cytowani w felietonie opowiadali się za wyborami bezpośrednimi, a Jerzy Buzek forsował nawet bezpośredni wybór marszałka województwa; na szczęście profesorowie Regulski i Kulesza mu to wyperswadowali. Po latach doświadczeń w samorządzie skłaniam się jednak ku rozwiązaniu pierwotnemu - pośredni wybór prezydenta (burmistrza) i wójta. 

 uzupełniam ku historycznej pamięci: nieżyjący już Maciej Frankiewicz. "Brak zaplecza" był wymówką fałszywą. Frankiewicz w latach 80. był organizatorem i kierownikiem poznańskiego oddziału "Solidarności Walczącej" i, jakkolwiek organizacja sie rozwiązała i już nie walczyła, byla obawa, że Maciej właśnie ma "zaplecze". Mój rozmówca polityczny, nowy "Szef Regionu" odrodzonego NSZZ "Solidarność" był wtedy mentalnie  na takim etapie rozwoju historycznego, że uważał Macieja za obarczonego nieprawidłową przeszłością. Ostatecznie Frankiewicz został wiceprezydentem i pełnił tę funkcję dobrze przez dwie (trzy?) kadencje.

czwartek, 28 maja 2020

      FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
     
      
    Kryterium dobra i słuszności

     Radny wojewódzki, rolnik, wypowiadając się w sprawie ewentualnego karania osób blokujących drogi, przywołał opinię Lecha Falandysza: profesor miał rzekomo powiedzieć (czy napisać), że ponad  rygorystycznym egzekwowaniem prawa zadaniem państwa jest oswajanie obywateli z kryterium dobra i słuszności. Brzmi to  dobrze, słusznie i kontrowersyjnie.
     Protest społeczny nie może być niemy i niewidzialny, musi być widziany i słyszany. By zwrócić na siebie uwagę, rolnicy nie ogłoszą przecież strajku, nie użyją groźby przerwania pracy, bo nikogo w miastach to nie wzruszy: nie ma już socjalizmu, nie ma RWPG i odkąd Polska wyzwoliła się spod okupacji Związku Radzieckiego - żywności, o dziwo, w kraju nie brakuje. Producent rolny nie ogłosi głodówki, bo jeśli nie będzie jadł, to osłabnie, więc nie dopilnuje hodowli, na którą pobrał kredyt. Blokada dróg jest więc, według kryterium skuteczności protestu, słuszna. Stwarza problem społeczny: po drodze poruszają się inni, jeśli nie mogą przejechać, ponoszą straty, są niezadowoleni, oczekują od państwa natychmiastowego uregulowania sytuacji. Rząd znajduje się w sytuacji najpierw kłopotliwej: blokujący nie ustępują  na wezwanie, przetrzymują demonstrację policyjnej siły. Sytuacja zmienia się w tragiczną: bić czy nie bić? Co dobre, a co słuszne?
     Jak zauważyliśmy, opozycja bynajmniej nie doradzała rządowi stanowczości, a gdyby użyto siły na większą skalę, z ław poselskich polałyby się łzy strumieniami i złorzeczenia na "solidaruchów". Trudno byłoby oczekiwać czegoś innego: opozycja ma to do siebie, że dyskontuje każdy kryzys. Osobliwie reaguje jednak partner koalicyjny: obarcza się AWS odpowiedzialnością za sytuację na wsi (dobry pomysł: winien jest jeden obecny minister, wystarczy Janiszewskiego odwołać i sytuacja ulegnie poprawie) i oskarża o brak zdecydowania wobec naruszeń porządku publicznego. Starsi politycy tej partii raz już wzięli odpowiedzialność za „stanowczość” - Mława, rok 1990. Teraz młodsi, a już bardziej doświadczeni postulują: niech stanowczy będzie premier (AWS) i minister spraw wewnętrznych (AWS). Gdyby polała się krew, w żadnym stopniu nie odpowiadałby za to wicepremier Balcerowicz (UW), który odpowiada tylko za finanse, ani posłowie Czech czy Potocki, którzy odpowiadają tylko za to, co mówią.
     Krew się nie polała kosztem autorytetu rządu. Kto uważa, że dobre i słuszne byłoby, gdyby wzrósł respekt wobec władzy wykonawczej kosztem przelanej krwi - niech podniesie rękę i naciśnie guzik. Blokady ustąpiły, problemy polskiego rolnictwa jeszcze długo nie ustąpią. Byłoby największą złośliwością ze strony AWS, aby przy rekonstrukcji rządu oddać resort rolnictwa koalicjantowi, a nadzór nad realizacją programu dla polskiej wsi - wicepremierowi z Unii Wolności. W końcu rolnikom też chodzi o pieniądze, a na pieniądzach Leszek Balcerowicz się zna. Nie oszukujmy się: w kwestii wsi Unia Wolności żadnego programu nie miała i nie ma. Gdy taki się pojawi, będzie się o co spierać.
     Doraźnie ciąży nad rządem polityczny dylemat: karać, czy nie karać. Problem, czy orzekać winę, czy nie, jest wyłącznie prawny, nie polityczny. Prawo można oczywiście, według woli politycznej zmieniać. Przypomnę historię z roku 1980. Komisja Krajowa Solidarności usiadła do rozmów z ówczesnych rządem Pińkowskiego. Na postulat zarejestrowania związku rolników strona rządowa odpowiadała mniej więcej tak: może to słuszne i dobre, ale niemożliwe z braku podstaw prawnych. Mecenas Siła-Nowicki, jeden z doradców KK ripostował: gdy skonstruowano pierwszy samolot, nie było prawa lotniczego; najpierw zaczęły latać samoloty, a później skonstruowano prawo obsługujące ten fragment rzeczywistości. W tym wypadku chodzi o ruch naziemny i nie tylko o te różnicę. Prawa o ruchu drogowym nie można zmienić tak, aby ustawienie pojazdu w poprzek drogi było takim samym przywilejem użytkowników, jak poruszanie się wzdłuż pasów ruchu. Nie można też, z ważnych przyczyn społecznych, „zawiesić” stosowania jakiegoś przepisu prawnego wobec określonej grupy obywateli w określonej sytuacji. Pozostaje jedno: winę orzekać (chodzi tu o wykroczenia drogowe, a nie o np. rozbój czy napaść, jeśli takie czyny miały miejsce) i z ważnych przyczyn społecznych odstępować od karania (w tym wypadku grzywną). Każdy zbiorowy protest może przybierać jakieś znamiona chuligaństwa - to są przypadki do osobnego rozpatrzenia, a ogół protestujących nie może zbiorowo odpowiadać za nietrzeźwego wyrostka, który uszkodził czyjeś auto. Motywacje rolników nie były jednak chuligańskie; rząd uznał już publicznie przyczyny  protestu za słuszne, natomiast samych blokad władza, odpowiedzialna przed całym społeczeństwem, nie może uznać za dobre. Jak wytłumaczyłby rząd kierowcy TIR-a, że blokowanie drogi jest dobre i słuszne?
     Nie wspomniałem dotąd o Lepperze. Są dwie różne sprawy: postać przywódcy związku „Samoobrona” i realny problem społeczny. Problem polskiej wsi nie ustąpi, gdy Lepper wycofa się z życia publicznego. Przed laty mieliśmy zjawisko „Tymiński”. Wielu politykom warszawskim wydawało się wówczas, że ów magik zahipnotyzował prostych ludzi - wystarczy go ośmieszyć i obrzydzić, aby "chora cześć społeczeństwa" ozdrowiała. Osoba Leppera stała się wszakże powodem jeszcze jednego dylematu: czy Urząd Ochrony Państwa może zbierać informacje o przywódcy legalnej organizacji, traktując go jak figuranta "sprawy operacyjnego rozpracowania"? Cynicznie możemy odpowiedzieć: może, bo i tak nie będziemy o tym wiedzieli. Są jednak podstawy, o których można mówić publicznie. W II Rzeczypospolitej nieuchronność rozlewu bratniej krwi głosili komuniści. Gdy dostali z zewętrznegop nadania władzę, krew przelewali, a gdy akurat nie mieli ochoty brudzić  sobie rąk - tylko grozili. Jeśli ktoś - w formie groźby czy choćby złowrogiej przepowiedni - tę tradycję podchwytuje, winien się opamiętać.

1999


środa, 27 maja 2020

     FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
     


   Dąsy frustratów i megalomanów, 
   zwierzenia starych komuchów

     Stefan Bratkowski jest, co ogólnie wiadomo, człowiekiem politycznie prostodusznym i nieledwie naiwnym. Być może prawda ta nie byłaby powszechnie znana, gdyby on sam tego nie ujawnił jako felietonista „Rzeczpospolitej”. „Krajobraz po stole” - pod takim zgrabnym tytułem snuje refleksje wokół „Okrągłego”. Dwie przesłanki z góry odrzuca jako mało ważne: prawidłowość, że „miód historii zlizują cwaniacy” oraz „dąsy frustratów i megalomanów”. Aczkolwiek się dąsa i daje przykład, że na Okrągły Stół można wybrzydzać z rozmaitych pozycji, dając upust tak czy inaczej motywowanej frustracji.
     Jestem właśnie po (spóźnionej) lekturze książki wydanej w r. 1995 nakładem własnym w ilości 200 egz. Pt. Zwierzenia starego „komucha”. Jej autor Bogusław R., rocznik 1931, przez całe życie był pracownikiem aparatu PZPR (na froncie propagandowym szczebla centralnego). Ojcu, działaczowi PPS, w roku 1948 odmówiono przyjęcia do Zjednoczonej, a gdy zaproponowano mu to w r. 1956 - odmówił. Syn Bogusław nie znalazł dla siebie miejsca w SDRP i ostatecznie przystąpił do reaktywowanej, marginalnej PPS. Należał do przywoływanych przez Stefana Bratkowskiego „uczciwych członków partii”, to znaczy nie dorobił się nawet auta. „Stary komuch” ma swój punkt widzenia na następstwa Okrągłego Stołu: Wszystkie rachuby zawiodły. Opozycja okazała się nielojalna, bo wbrew pierwotnym zapewnieniom nadała kampanii wyborczej charakter konfrontacyjny, nielojalny okazał się Kościół, bo zamienił wiele ambon w trybuny agitacji politycznej, zawiodła partyjna machina wyborcza. W rezultacie wybory zamieniły się w plebiscyt. Jego wcale nieskrywaną frustrację oddają tytuły rozdziałów autobiografii. Wymienię wszystkie: Skąd się wziąłem; Bieg z przeszkodami; Szlifowanie pióra; Mała stabilizacja; Balansowanie na szczeblu; Czas złudzeń i rozczarowań; Z deszczu pod rynnę; Przeciąganie liny; Stan ostatniej szansy; Zaczęły się schody; Przełom nie nastąpił; Taniec na wulkanie; Z wysokiego konia; Łabędzi śpiew; Odejść, czy zostać; Agonia PZPR; Sztandar wyprowadzić; U kresu drogi. Bogusław R., pogodzony z nieuchronnym końcem realnego socjalizmu, ubolewa nad rozwiązaniem PZPR, tak jak ci, którzy po komendzie: „Sztandar wyprowadzić” ukradkiem ocierali łzy. Całe bowiem życie oddał Partii, lecz we wszystkich jej okresach: stalinowskim, gomułkowskim, gierkowskim i jaruzelskim leżała mu na sercu budowa prawdziwego socjalizmu, czemu dawał wyraz jako partyjny dziennikarz, redaktor „Nowych Dróg” czy „Zagadnień i Materiałów” a także w bezpośrednich rozmowach z takimi osobami jak Zambrowski, Kociołek, Szydlak, Łukaszewicz czy Olszowski. Do końca nie dawał za wygraną, o czym świadczy choćby epizod z r. 1988: W przerwie podszedłem do Rakowskiego i zapytałem, czy z wysokiego konia widać jeszcze mrówki. Spojrzał na mnie nierozumiejącymi oczami i odpowiedział pytaniem, czy siebie mam na myśli. - Nie, odrzekłem - podejdź do okna i przyjrzyj się tym, którzy nie jeżdżą limuzynami do pracy, u nich szukaj zrozumienia i wsparcia... (Na swojej pierwszej konferencji prasowej premier Rakowski, deklarując dokonanie przełomu, wyraził się, że jak spadać, to z wysokiego konia. Wkrótce po tym spotkał się w Gdańsku ze stoczniowcami, ale, jak pamiętamy, wsparcia nie uzyskał). Dla Bogusława R. już w r. 1976 było jasne, że opozycja gromadzi ludzi o orientacji prawicowej, pogrobowców przedwojennego układu politycznego, którzy będą ciągnąć Polskę wstecz, ku kapitalizmowi. A jednak powstanie „Solidarności” przyjął z nadzieją, że stanie się siłą konstruktywną, dążącą do zreformowania państwa i gospodarki w zgodzie z ideałami socjalizmu. Nic z tego: socjalizmu wyrzekła się tak „Solidarność” jak i partia przechwycona przez - jak ich nazywa „stary komuch” - „młodzieżowców od Millera i Kwaśniewskiego”. W rozdziale „Sztandar wyprowadzić” Bogusław R. pisze: Po uśmierceniu PZPR reprezentację polskiej lewicy zawłaszczyli ludzie nie najlepiej ku temu przysposobieni, albowiem socjalistyczne związki młodzieży w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych były raczej szkołą oportunizmu i karierowiczostwa niż wylęgarnią przywódców politycznych.
     W roku 1981 Stefan Bratkowski, według rozpowszechnionej wówczas opinii, na fali odnowy aspirował do funkcji I sekretarza Komitetu Warszawskiego PZPR. Reformował wtedy także Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, ale młodzi działacze Solidarności także i to postrzegali jako wewnętrzną sprawę Partii. Bogusław R. natomiast w swojej książce nazywa Bratkowskiego "demokratą" - zjadliwie opatrując określenie w cudzysłów. Choć więc także wśród uczciwych członków partii zarysowały się w przeszłości i przetrwały bolesne podziały, to wszyscy oni (uczciwi) wyrzekają się przynależności do, według określenia Bratkowskiego, warstwy panującej „socjalizmu” (cudzysłów St. B.).
     Jej partia (tej warstwy) mogła potem (po 4 czerwca 1989) dokonać głębokich, rzetelnych zmian. Niestety, górę wzięły młode wilki, głodne karier i - forsy, ich arywizm i chciwość; nowy szyld partii, „socjaldemokracji”, krył głównie pasję interesów. Bardziej lewych, niż lewicowych. Najlepszy dowód, że nie ma przy SDRP nikogo z ludzi, których znaliśmy w PZPR jako uczciwych - pisze Bratkowski w „Rzeczpospolitej”. Dalej stwierdza, że SDRP w roku 1993 wygrała wybory dlatego, że po drugiej stronie ambicje megalomanów, hałaburdów i karierowiczów zdetonowały młodą, niedoświadczoną demokrację. Od tego czasu tak jedna, jak i druga strona głuche są na wołania starych, uczciwych członków Partii.          

26.02.1999




poniedziałek, 25 maja 2020

        FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
 
      
    Archiwista Kiszczak

     Kilka lat temu Czesław Kiszczak udostępnił telewizji nagranie VHS, aby urozmaicić program, w którym wystąpił z Adamem Michnikiem. Kawałek filmu „operacyjnego” pokazywał aresztowanego opozycjonistę podczas szarpaniny z milicjantami i ubekami. Ten gest byłego szefa milicji i bezpieki potraktowano wtedy jako dowód jego wspaniałomyślności. Tylko jeden autorytet wyraził zaniepokojenie i oburzenie. Na tych łamach historyk prof. Tomasz Strzembosz pytał: na jakiej zasadzie pan Kiszczak jest depozytariuszem podobnych materiałów i co jeszcze będzie nam łaskawie ujawniał?
     Ot i właśnie ujawnił, telewizja pokazała, wywołując powszechne zgorszenie. Laureat Pokojowej Nagrody Nobla Lech Wałęsa wyjaśnił narodowi, że w Magdalence wypił tylko dwa razy po 25 gramów wódki, a filmowano niejawnie. To ważne: ilość wypitego alkoholu warunkuje nie tylko klimat rozmów, ale też stanowi o ich charakterze. Dwa toasty wzniesione przy posiłku to przecież nie balanga. Ja wierzę Lechowi Wałęsie, ale opinia publiczna to także ludzie nieufni. Tacy zadają sobie pytanie: czy jest pewność, że były szef milicji i bezpieki pokazał nam już wszystko, co ma? To się właśnie Kiszczakowi udało: podtrzymanie wrażenia, że dysponuje nieograniczoną dokumentacją, w tym tak zwanymi „hakami”, na każdą rocznicę i wszelką okazję. Zarzut o niejawnym filmowaniu odpierał (dzielnie, jak ów myśliwy z martwą sarną na ramieniu, przyłapany przez niedźwiedzia) w kilku odsłonach. Najpierw zaprzeczył, jakoby filmowano w Magdalence cokolwiek. Za drugim razem przypomniał sobie, że w przerwach wpuszczano na chwilę fotografów. Wreszcie ujawnił, demonstrując cały stos kaset VHS na domowym stoliczku (długie były te przerwy w Magdalence), że w najlepszej wierze, świadom wagi historycznej wydarzenia, prywatnie polecił zarejestrowanie neutralnych scen. To, rzecz jasna, jeszcze bardziej zirytowało solidarnościowych architektów Magdalenki, ale i prasa tym razem odniosła się do Kiszczaka nieufnie.
     W komentarzu „Potrzeba prawdy” Krzysztof Gottesman („Rzeczpospolita”) napisał: W tym roku przypada dziesiąta rocznica nie tylko Okrągłego Stołu, ale również czerwcowych wyborów, które w konsekwencji doprowadziły do zmiany ustroju i zaprowadzenia w Polsce demokracji. Przez te wszystkie lata, pełne niezaprzeczalnych sukcesów, nie udało się w sposób czysty i klarowny doprowadzić nie tyle nawet do rozliczenia z przeszłością, ile do jej pełnego poznania. Społeczeństwo w dalszym ciągu nie zna odpowiedzi na wiele pytań. Kto jest winien śmierci stoczniowców w grudniu 1970 roku, górników z „Wujka” i wielu innych tragedii.  Czy Pietruszka, Piotrowski, Pękala i Chmielewski naprawdę są jedynymi odpowiedzialnymi za śmierć księdza Popiełuszki. Są ofiary, nie ma winnych (...) Żadne społeczeństwo, żaden naród nie będzie zdrowy, jeśli nie pozna prawdy o samym sobie. Nawet jeśli miałaby to być prawda gorzka. Obecny stan, pełen niedomówień i dwuznaczności, jest z punktu widzenia politycznego bardzo szkodliwy.
     Na ten błahy wypadek, który zanieczyścił atmosferę starannie przygotowanych obchodów rocznicowych w pałacu prezydenckim, należy spojrzeć z kryminalnego punktu widzenia. Czy kamerzysta pracował prywatnie dla ministra spraw wewnętrznych w czasie pełnienia służby? Czy kamera była prywatna, czy też resortowa? Czy kasety pobrano z magazynu MSW, a jeśli tak, to czy Kiszczak je odkupił? Wyjaśnienie tych dwuznaczności pozwoli być może na wszczęcie sprawy karnej: istnieje przecież podejrzenie (między innymi) przywłaszczenia mienia państwowego.
     Jeszcze raz posłużę się cytatem z komentatora „Rzeczpospolitej”: Generałowi Jaruzelskiemu i Kiszczakowi stan zdrowia nie pozwala stawiać się na procesach, ale nie przeszkodził bardzo aktywnie uczestniczyć - jak widać było - w wielogodzinnych jubileuszowych obchodach.
     Tym ludziom lat przybywa, a tupetu nie ubywa. W jednej prawdzie upewniamy się bez odkrywania skarbów starszego archiwisty Czesława Kiszczaka - czy pokażą zaświadczenie lekarskie, czy jakiś film - kpią sobie z nas, bo przecież włos im z głowy nie spadnie. Tego przekonania nabierali z każdym rokiem służby dla Polski Ludowej, ale też dobre samopoczucie zawdzięczają wsparciu moralnemu, jakie w latach emerytury otrzymywali od niektórych naszych architektów Okrągłego Stołu.

  2.02.1999



     Kryzys

     Przeczytałam we wczorajszej Gazecie głos opinii publicznej wzywający do nie kupowania polskich produktów spożywczych. Podpisuję się pod tym! Tylko jeśli zbojkotujemy drogie i złej jakości polskie produkty, możemy pozbyć się tych łobuzów na drogach. Taką opinię zamieściła codzienna gazeta w rubryce informującej opinię publiczną o opinii publicznej. Pójdźmy dalej: gdy zastrajkuje zbrojeniówka, wszyscy poborowi niech odmówią służby wojskowej, aż łobuzy się opamiętają. Na strajk służby zdrowia niech każdy Polak odpowie dobrym zdrowiem, witalnością i świetną formą psychiczną - popatrzymy, jak konowałom i pielęgniarom będzie łyso.
     Z dużym dystansem, by nie powiedzieć irytacją, znoszę rozpowszechnione w gazetach (i rozgłośniach) rubryki typu „wolna (anonimowa) trybuna”. Pozornie chodzi w nich o wolność wypowiedzi publicznej dla każdego, faktycznie jest to jeden z elementów marketingu. Nawet jeśli nie służy to politycznej perswazji czy wręcz manipulacji (któż zresztą sprawdzi autentyczność anonimowych wypowiedzi), to nigdy przecież nie jest żadnym przekrojem publicznej opinii. Może choć jej ilustracją? Nie, raczej karykaturą. Najczęściej bowiem w „telefonicznych opiniach” i tym podobnych rubrykach głupstwo wspiera głupstwo, albo (gdy ma być bezstronnie) bzdurę podpiera kontr-bzdura. Nieco lepiej jest jest, gdy do gości studia dzwonią słuchacze z pytaniami czy opiniami, bo tylko jedna strona jest anonimowa.
     Cytowanej czytelniczce, jeśli istnieje,  należałoby w tak trudnej chwili oszczędzić szyderstwa, ale zadać trzeba choćby takie pytania: czy realizując swój pomysł bojkotu kupi produkt z napisem: „Maślanka Polska. Danish Cow International Ltd., Zakład Produkcyjny w Pcimiu”? Czy odrzuci inny: „Pierożki polskiej babuni. Knorr, Maciejowice.”? Czy odróżni polskie jabłko od obcego? Już nie. A polski schabowy w polskiej restauracji -  napisane w karcie z jakiej świni? Wodę mineralną „Bonaqua” koncernu „Coca - cola” pić czy nie pić, jeśli woda polska a bąbelki amerykańskie?
    Sprawy miały się inaczej na początku dekady. Sam wtedy głosiłem, że polskie masło i sery nie są gorsze od oferowanych zagranicznych. W wyniku uwolnienia handlu  żywiołowi importerzy sprowadzali wtedy kiepski,  przeceniony, przeterminowany nawet towar, łudząc nas luksusem  etykiety. W miarę integrowania się ze światem, od czego  nie ma odwrotu, konsumentowi coraz trudniej jest sklasyfikować produkt żywnościowy według kategorii: nasze - zagraniczne. Z tą rzeczywistością można tylko się pogodzić, bez względu na to, czy ktoś chce ją cudownie naprawić bojkotem naszego albo obcego. Inaczej mówiąc, w kwestii żywnościowej wybór należy już nie do konsumenta, lecz (w realnym zakresie) do państwa.         Nie od rolników należy oczekiwać, żeby w tuczarni rozważali słuszność czy powierzchowność uwag powyższego akapitu, ale wielu miastowych winno sobie uświadomić inną, dla nich gorzką prawdę. Polska nie jest nowoczesnym krajem Europy; jej ustrój jest jeszcze w fazie przejściowej, czy - żeby lepiej zabrzmiało - tworzy się. I trzeba było kryzysu (bo mamy do czynienia z kryzysem „transformacji”, czyli z czymś poważniejszym niż „przesilenie rządowe” czy „kolejnym kryzysem politycznym”), żeby wracać na ziemię. Wiemy już z historii XX wieku, że państwo, nawet gdy próbuje, nie jest w stanie regulować wszystkiego. Dowiedzieliśmy się już, że rynek nie tylko nie reguluje wszystkiego, bo w ogóle rynek niczego nie reguluje, tylko - jeśli jest wolny - działa. Jeszcze trzeba przyjąć do wiadomości, że nie ma, dawno już nie ma „planu Balcerowicza” - jest zastępca szefa rządu Leszek Balcerowicz, ekonomista, z pojemną być może ideologią, ale ograniczonym budżetem. Nie ma już „obozu reform” ani obozu  przeciwników reform. Nie ma już dylematu: „przyspieszyć tempo prywatyzacji” czy doprowadzić do powszechnego uwłaszczenia. Świat wirtualny się skończył.
     Jest kryzys i o tym zapewne nie muszę informować rządu, który ma kłopoty z  panowaniem nad krajem, ani przywódców opozycji SLD-PSL, którzy - jak podejrzewam -  też nie panują do końca nad rozmaitymi „zającami” od wzniecania ruchawek.
     Przyznam się czytelnikowi, że nie wiedziałem o czym napisać - w rytmie tygodniowym, w formie felietonu, która przecież obliguje do komentowania spraw bieżących. Przypomnieć zalety naszego premiera? Gloryfikować rząd? Wytropić komunistów czy faszystów? Wskazać palcem „łobuzów”? Napisałem tytuł: „kryzys”, mając na myśli kryzys mentalny, który nas dotknął w dziesiątym roku transformacji.

1999



poniedziałek, 18 maja 2020

     FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
   

     Bez tytułu

     Karkonosze po czeskiej stronie są bardziej strome niż w Polsce, więc atrakcyjniejsze dla zimowej turystyki. Ceny są porównywalne z krajowymi, albo i niższe. Za darmo wszakże nie dają nic i jeśli płaci się za wyciągi pod górę (to jest najdroższe), pokój w pensjonacie ze śniadaniem i za to, co jeszcze trzeba zjeść w ciągu dnia łącznie z czeskim piwem (tańsze o 1/3) - to na dwie osoby przez tydzień trzeba wydać...
     To jest uniwersalny początek felietonu. Można go rozwinąć na rozmaite sposoby, zależnie od tytułu czasopisma, w którym miałby być opublikowany. Dla popularnego tygodnika kolorowego (na przykład „Twój Styl”) należałoby napisać dalej, na co jeszcze można wydać czeskie korony, czy wypada pojawić się na stoku w kurtce innej niż z goretexu, a w dyskotece w dresie. Dla „Magazynu Gazety Wyborczej” trzeba by, wzorem niedościgłego Piotra Bikonta, wyjaśnić ostatecznie tajemnicę konsystencji czeskich knedlików, także wykazać dobitnie, że w zupach południowi sąsiedzi są kiepscy, za to polędwica na grzance „Gniew Liczyrzepy” (po czeskiej stronie nasz Liczyrzepa to Karkonosz) za 180 koron w restauracji „U Zenka” jest naprawdę wyśmienita, ale bardziej pasuje do tego dania bukiet smakowy piwa tmavego niż svetlego. Czytelnicy poważnej gazety prawicowej powinni dowiedzieć się w rozwinięciu, że autor widział na wyciągu orczykowym Kwaśniewskiego z Ałganowem, a w schronisku na szczycie łysego polityka SLD żłopiącego „Becherowkę” w rosyjskojęzycznym towarzystwie. Wreszcie - byłoby poprawne, gdyby felietonista tygodnika związkowego wytłumaczył się w dalszej części, skąd ma pieniądze na takie wczasy i czy nie wstyd mu chwalić się tym w czasie, gdy lekarzom nie starcza do pierwszego, a rolnicy polscy ledwie powściągają swój gniew w oczekiwaniu na interwencyjny skup wieprzowiny. Tu wszakże nie ma nic do ukrycia: by dobrze żyć, wystarczy pisać do „Tygodnika Solidarność”. Proszę tylko spojrzeć na nazwiska. Taki Terentiew, ten co teraz pisze nade mną, porzucił pracę w telewizji, bo za grosze, które tam płacą, żyć już nie mógł. W „Tygodniku” co tydzień zarabia Zdzisław Najder po to, by w spokoju oddawać się pracy naukowej w domu. Dorabia też mecenas Piesiewicz, choć rzadko, bo ciągle pisze scenariusze filmowe. Czesław Niemen raz na miesiąc pisze do „Tysola” wiersz by, tak zapewniwszy sobie komfort materialny, komponować muzykę w skupieniu. Z „Tygodnika Solidarność” żyje Jan Pietrzak, bo odkąd ludzie nie śpiewają „Żeby Polska była Polską”, przestały przychodzić tantiemy. I wielu, wielu innych dobrych autorów.
     Powrót z czeskiej strony do Poznania był dłuższy niż zwykle, choć, trzeba przyznać, policja dobrze wytyczyła objazdy. Jeden zlekceważyłem, ryzykując postój z rolnikami i dojechałem do blokady kompromisowej. Demonstranci zagrodzili tylko jeden pas ruchu, a auta puszczali drugim. Było ich kilkunastu i wyglądało na to, że dobrze im się współpracuje z kilkoma policjantami. Niech mi rolnicy i policjanci wybaczą, ale kierowcy, który tydzień odpoczywał od krajowych napięć, ten akurat widok wydał się groteskowy. Nie ma nic do śmiechu, gdy protestantów jest tłum, a siły porządkowe używają tzw. przymusu bezpośredniego. Ale pewien jestem, że gdybym ja ustawił auto w poprzek jezdni, wszedłbym w konflikt z kodeksem drogowym. Włączam w końcu telewizor i dowiaduję się od przywódców Polskiego Stronnictwa Ludowego, że rząd, który nakazuje policji użycie siły gwałci demokrację i jest to sytuacja taka, jak w pamiętnym stanie wojennym. Nie wiem, z której strony barykady ci politycy ten stan obserwowali. Bynajmniej nie twierdzę, że rolnicy nie mają podstawowych powodów do protestu. Ale, jeśli determinacja popycha do łamania prawa (co zdarza się przecież także w innych, bogatszych krajach), to nawet w demokracji musi temu towarzyszyć świadomość ryzyka. My (a wśród nas także rolnicy) w stanie wojennym mieliśmy tę świadomość, a kiedy bili i zabijali, nie mogliśmy poskarżyć się na rząd przed kamerami telewizji. Tej różnicy polityczni przywódcy rolników jeszcze nie dostrzegli? Nie zauważyli, że zmienił się ustrój państwa?
     Wszyscy protestujący mają swoje racje i także ci, co jeszcze nie demonstrują niezadowolenia. Gdy jednak przeczytałem dziś w gazecie wypowiedź działacza oświatowej „Solidarności”, że także jego branża jest - jak się wyraził - prowokowana do jakiegoś protestu, począłem się zastanawiać, jak się to stało, że teraz, za kadencji tego rządu dochodzi do takiej kulminacji? Czy ten rząd, odwrotnie niż poprzedni, wszystko robi źle? Jeśli tak, jeśli rządzenie jest tylko lepszą lub gorszą grą ze społeczeństwem, to dlaczego opozycja nie domaga się natychmiastowego ustąpienia tego rządu i przywrócenia władzy koalicji SLD-PSL? Ha-ha-ha! - słyszę rechot i widzę gest Kozakiewicza.
      A co w Czechach? Tam przede wszystkim w żadnym z trzech kanałów czeskiej telewizji przez tydzień nie pojawiła się wzmianka o Polsce. Jedna stacja niemiecka powiadomiła o blokadzie przejść granicznych. Po tamtej stronie Karkonoszy zimowe miejscowości są bardzo dobrze urządzone i wydaje się, że prawie wszyscy żyją z turystyki. Przyjeżdżają głównie Niemcy z byłego DDR, Polacy i już Rosjanie a nawet Estończycy. Interes idzie, jak się patrzy, ale jak się słyszy... W trakcie transformacji ustrojowej pewien dzielny Czech wykupił od państwa prawie wszystkie pensjonaty w znanej mi miejscowości, po czym wydzierżawił je mieszkańcom. Wkrótce postawił im warunek: albo wykupią od niego nieruchomości, albo koniec dzierżawy. Wzięli ludzie ogromne kredyty i wykupili, zainwestowali w remonty niezbędne do osiągnięcia standardu atrakcyjnego dla zagranicznych turystów. Pracują od rana do nocy, pieniądze biorą, ale... zysk nie wystarcza na spłatę kredytu. Prawie wszyscy są bankrutami, a jeden się powiesił. Gdy to usłyszałem to zrozumiałem, dlaczego obsługa jest miła, grzeczna, ale smutna. Nie są to rolnicy, więc na Europę się nie skarżą, bo z niej żyją. W ogóle nie wiedzą, komu się wyżalić, aby zmieniło się na lepsze.

                                                                                                          31.01.1999
























niedziela, 17 maja 2020

FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"


      Ojciec dziennikarki oskarżony o pedofilię

     Przed kilku laty pisałem felietony pod wspólnym tytułem „Kronika wypadków prasowych i telewizyjnych”. W tegorocznej „Kronice” nie zabrakłoby groźnych wydarzeń, w których ktoś doznaje uszczerbku na prestiżu. Oto najnowsze.
     „Syn posła oskarżony o kradzież i znieważenie policjantów” - doniosła na drugiej stronie „Rzeczpospolita”. Jak się dowiadujemy, do zdarzenia doszło jesienią ubiegłego roku, teraz dopiero na trop "afery" wpadła dziennikarka. Czy fakt, że prokuratura stawia zarzuty pańskiemu synowi, powinien mieć wpływ na pańską postawę? - zapytała posła AWS, ojca 32-letniego Krzysztofa. Mądre pytanie, prawda? I następne: - Jest pan osobą publicznego zaufania, czy nie zachodzi tu pewna kolizja? Na pewno tak - odpowiedział poseł. Mówił jeszcze o tym, że syn jest niepełnosprawny, o „rodzinnym nieszczęściu”... Dziennikarka idąc dalej tropem afery dotarła do posła Bogdana Pęka z Komisji Etyki Poselskiej, a ten musiał jej wyjaśnić, że jeśli poseł nie angażował się w obronę syna, w próbę uniknięcia przez niego odpowiedzialności czy wybronienia go przed karą, to  Komisja  Etyki nie rozpatruje związku między postępkiem syna a tym, że poseł jest osobą publiczną. Nie było to wcale oczywiste przed napisaniem sensacyjnego artykułu i opublikowaniem go na ważnej drugiej stronie poważnej „Rzeczpospolitej” obok doniesienia o kolejnym wybuchu na Pradze północ i zatrzymaniu „rurabombera”.
     Ku mojemu radosnemu zaskoczeniu, dziennikarkę upomniał dziennikarz. Następnego dnia Jarosław Kurski na drugiej stronie „Gazety Wyborczej” w notce „Na tropie afery” zapytał i odpowiedział: Czy zdaniem autorki poseł Szelewicki powinien zrzec się mandatu? Cała „wina” Szelewickiego to ta, że jest ojcem. Na tej zasadzie do Sejmu trafiać będą tylko bezdzietni kawalerowie i stare panny. Za co odpowiada polityk - zapytuje w tytule gorliwa dziennikarka. Za wiele rzeczy, ale z pewnością nie za działania swych dorosłych dzieci. A za co odpowiada redaktor? Za to, by nie puszczać takich knotów jak ten podpisany nazwiskiem Anny Wielopolskiej.
     Zacytowałem to z osobistą satysfakcją. Kilka lat temu inna dziennikarka (także w „Rzeczpospolitej”) zdemaskowała kulisy mojego zatrudnienia w telewizji polskiej. Odkryła i ujawniła społeczeństwu, że dostałem pracę „za publiczne pieniądze”. Pisałem w tej sprawie sprostowanie: czy budżet TVP nazwiemy publicznym czy inaczej, nie mogę być wynagradzany na innych zasadach niż wszyscy pracownicy, na przykład z prywatnej kieszeni prezesa. Jak można było opublikować taką bzdurę, o co właściwie chodziło dziennikarce? Wytłumaczę. Jakiś czas wcześniej piastowałem funkcję państwową (skądinąd w nieodległej dziedzinie - KRRiTv). Gazetowa tropicielka zakwalifikowała mnie jako osobę publiczną i polityka. Jeśli jako taki podjąłem później pracę zgodną ze swoimi kwalifikacjami, to znaczy, że kryje się za tym jakiś szwindel. Jasne? Nie byłoby sprawy, gdybym nazywał się Beata Modrzejewska i cieszył wyłącznie tak chwalebną przeszłością, jak zatrudnienie w „Rzeczypospolitej”.
     W zeszłym roku w niepublikowanym referacie pt. „Wolność środków masowego przekazu - polskie doświadczenia” w rozdziale „Wolność słowa a odpowiedzialność za słowo” (III Międzynarodowa Konferencja Praw Człowieka w Warszawie, grupa problemowa "Prawo do informacji w społeczeństwach demokratycznych wobec malejącej roli państwa i rosnącej roli instytucji prywatnych") napisałem:
     Termin "czwarta władza" jest popularny w młodym świecie dziennikarskim, któremu poczucie misji społecznej nie jest obce. (Zdarzyło się nawet, że młody komentator popularnego tytułu, kończąc swoje wywody stwierdził, uwaga: A przecież to my, dziennikarze, jesteśmy reprezentantami społeczeństwa.)  Misję wyznacza  w pierwszej kolejności nie informowanie, nie bezstronny opis rzeczywistości, ale demaskacja. W tej infantylnej i fałszywej optyce w życiu publicznym ścierają  się  dziennikarze (wśród których nie ma kłamców, manipulatorów, łapówkarzy - zleceniobiorców, hochsztaplerów i ludzi nie przygotowanych zawodowo) z całą resztą osób publicznych (których nieprawość, nikczemność i niekompetencję w imię dobra  społecznego trzeba obnażyć).

1999
     

sobota, 16 maja 2020

        FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
     

   
   Wybierzmy przyszłość

     Swoistym obyczajem są „opłatki”. Te, które odbywają się poza domem, w instytucjach; nie w wigilię, lecz przed świętami Bożego Narodzenia. Trwają kwadrans, godzinę albo i do późnej nocy. Bywa tak, zwłaszcza w Warszawie, że jednego dnia wypada skorzystać z kilku zaproszeń - skacze się wtedy z opłatka na opłatek. A z ilu ludźmi trzeba się przełamać! Jest, dajmy na to, trzystu uczestników: daje to trzysta przełamań, tyleż uścisków dłoni i sześćset pocałunków (w lewy i prawy policzek). W domu, w gronie rodzinnym - wiadomo, czego życzyć. Poza domem, z którego przeniesiono wzruszający i szlachetny rytuał do biur, warsztatów, wszelkich instytucji państwa, życzymy sobie najczęściej „wszystkiego najlepszego”. Nawet, jeśli ręka wyciągnięta z opłatkiem będzie ręką politycznego czy wręcz śmiertelnego wroga. Lepiej już życzyć wszystkim wszystkiego najlepszego, niż popełnić gafę, o którą w tłumie nietrudno. Jakże łatwo zrazić sobie - w opłatkowej atmosferze pojednania - na przykład zagorzałego ateistę, życząc mu opieki Ducha Świętego. Albo kogoś właśnie zdymisjonowanego i oskarżonego przez prasę o korupcję, a przez żonę o zdradę - życzeniem dalszej pomyślności w karierze zawodowej jak i w życiu osobistym. Z kolei, jakże trudno tym, których akurat spotykają niepowodzenia, spolegliwie przyjąć owo „wszystkiego najlepszego” od tych, którzy w tym czasie mają władzę czy choćby dużo do powiedzenia. Czy to będzie szef zmiany, czy szef rządu, tak chciałoby się ripostować: „Nie oczekuję, że wszystko będzie najlepsze, proszę zatem o konkrety!”
     Cóż, opłatki są, były i będą. Pamiętam, było to we wczesnych latach siedemdziesiątych... Dość!
     Tegoroczny opłatek w jednej, bliskiej mi redakcji znacznie się przedłużył. Kilka godzin po tym, gdy wszyscy się przełamali, doszło, jak to w opłatkowym zwyczaju często bywa, do pogłębionych rozmów. Wtedy dowiedziałem się od młodej dziennikarki, że piszę nie tak jak trzeba. „Wreszcie mam okazję panu powiedzieć: zamiast pisać o wyzwaniach czasu, pan w tych felietonach opowiada, co się panu kiedyś zdarzyło.” Próbowałem bronić się przewrotnie, że to, co się jeszcze nie wydarzyło, nie jest mi znane, ale przerwała mi kategorycznie: „Nie rozwodzić się nad sobą, a pisać o przyszłości!”. Moja beznadziejna już riposta, że od przeszłości uciec się nie da, została nazwana, nie bez racji, pustym sloganem. Pokonany i upokorzony zwróciłem się o pomoc: Zgoda - przyszłość, ale konkretnie o czym, żeby było dobrze? „Niech pan pisze - odezwał się młodszy kolega - niech pan pisze...- na przykład o teatrze alternatywnym”. Zdążyłem tylko powiedzieć, że nie zajmuję się tym od dwudziestu pięciu lat i zdaje się, że w ogólnym zgiełku usłyszałem: To niech pan sobie przypomni.
     Nie miałem wiary, że uda mi się wyjść naprzeciw postulatowi - do chwili gdy, w pewnym kalendarzu kulturalnym na rok 1999 przeczytałem: Styczeń. Teatr (...) rozpocznie realizację projektu edukacyjnego „Społeczeństwa alternatywne”. Jego celem jest zainspirowanie środowisk młodzieżowych do sprzeciwu wobec utartych wzorów życia. To samo w wersji angielskiej wzmogło moją trwogę: Its aim to inspire young people to rebel against conventional lifestyles.  Kiedyś, gdy w Europie działały Czerwone Brygady, taka zapowiedź na przykład w Republice Federalnej Niemiec zwracała uwagę tamtejszego Urzędu Ochrony Konstytucji... Ale może te wzory, które ja uważam za utarte już dawno zastąpiły inne, których ja (zatrzymany w przeszłości) nie znam?
      No, więc wtedy, we wczesnych latach siedemdziesiątych, brałem udział w opłatku, nazwijmy go, klubowym. W jednej części sali skupiło się grono byłych działaczy Zrzeszenia Studentów Polskich, którzy wstąpili do partii i zostali instruktorami KW PZPR. Gdy popili, zaczęli śpiewać kolędy. Podówczas grupka, w której znalazłem się ja, zaintonowała Międzynarodówkę. Wstał jeden z tamtych i zdumiony zapytał: Dlaczego wy, bezpartyjni, to śpiewacie?! Boście nas zainspirowali - wyjaśniłem - śpiewając: „Bóg się rodzi, moc truchleje”. My tylko kontynuujemy: „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód.”

4.01.1999